„Synowa robi zrazy z soczewicy i wciska je mojemu synowi zamiast kotlecików. Musiałam nauczyć ją bycia żoną”
„Odkąd mój syn ożenił się z tą nowoczesną dziewczyną, wszystko stanęło na głowie. W ich kuchni królują brokuły, tofu i soczewica. Jak można jeść zupę bez mięsa, czy robić zrazy z czegoś, co wygląda jak pasza dla królików? Serce mi się kraje, jak widzę, jak Michaś patrzy tęsknie na moje schabowe”.

- Redakcja
Całe życie spędziłam w kuchni. Gotowanie to nie tylko moje hobby – to mój sposób wyrażania miłości i dbałości o rodzinę. W czasach, gdy mięso zdobywało się „na kartki”, a papier toaletowy był rarytasem, nauczyłam się robić cuda z niczego. Mój bigos gotuje się przez trzy dni, rosół zawsze z trzech rodzajów mięsa, a pierogi – oj, pierogi! – to prawdziwe dzieło sztuki. To wszystko dawało mi poczucie sensu, dumy i więzi z rodziną.
Ale odkąd mój jedyny syn ożenił się z tą „nowoczesną” dziewczyną, wszystko stanęło na głowie. W kuchni królują brokuły, tofu i soczewica. Nie rozumiem, jak można jeść „zupę” bez mięsa, czy robić „zrazy” z czegoś, co wygląda jak pasza dla królików. Próbuję być uprzejma, uśmiechać się na te wszystkie wynalazki, ale wewnętrznie... aż mnie nosi. Najgorsze jednak jest to, że mój syn udaje, że to lubi. A ja przecież widzę, jak po kątach podjada moje pierogi z mięsem. I serce mi się kraje.
Aż się we mnie zagotowało
Niedziela. Dzień święty, dzień rosołu. I co ja widzę? Synowa przekracza mój próg z uśmiechem od ucha do ucha i szklaną misą pełną czegoś brązowawego.
– To moje zrazy – powiedziała z dumą. – Z soczewicy, w sosie z wędzonej papryki i tahini.
Omal się nie przeżegnałam. Przecież to nawet nie wyglądało jak jedzenie. Michaś zerknął na mnie błagalnym wzrokiem. Już wiedział, że zaraz coś powiem.
– Ooo, jakie... jędrne – powiedziałam przeciągle, wciskając widelczyk w jedną z tych dziwacznych kulek. – Prawie jak podeszwa z męskiego trzewika.
Synowa się zaśmiała, jakby to był komplement. No pewnie, wszystko, co powiem, bierze za żart. Taka nowoczesna.
– Mamo, naprawdę, daj szansę. To zdrowe i lekkie. My tak jemy teraz. Lżej się czujemy, prawda, kochanie?
– Mhm – burknął Michaś, kręcąc widelcem po talerzu. – Super jest, naprawdę.
Aż się we mnie zagotowało. Przecież ja przez dwadzieścia pięć lat robiłam mu zrazy z wołowiny, tak kruche, że można było je jeść łyżką! A teraz mam siedzieć i udawać, że nie widzę, jak mój syn żuje ten kartoflany placek z papryką, jakby to była guma do ćwiczeń żuchwy?
– Jak chcesz, to mam jeszcze w lodówce schabowego z wczoraj. Może odgrzać?
– Nie trzeba – odpowiedział szybko Michaś. – Zjem to, co Monika zrobiła.
A mnie aż ścisnęło. Nie dlatego, że odmówił. Tylko jak to powiedział. Tak jakoś... za szybko. Z poczuciem obowiązku. Jakby znowu miał pięć lat i musiał zjeść brukselkę, żeby dostać deser.
Czułam, że syn mi marnieje
W poniedziałek spotkałyśmy się u Danusi na herbacie. Była też Krysia i Walerka – nasze stałe grono. Z ciastem drożdżowym, co aż parzyło w palce, bo dopiero co wyjęte z pieca. No i oczywiście kawa – po polsku, z fusami na dnie, a nie te dziwne „americano” w kubkach z papieru.
– No, opowiadaj, Bożenka – zaczęła Danusia, siadając naprzeciwko mnie. – Jak tam niedziela? Był obiadek?
– Był, owszem. I był zraz... z soczewicy – prychnęłam, sięgając po drugi kawałek ciasta. – W sosie, uwaga, z tahini. Wiesz, z czego to jest?
– Z sezamu? – Krysia zmarszczyła nos.
– Aha. Czyli pasty, którą normalny człowiek jadłby może raz w życiu i to przez pomyłkę – odpowiedziałam. – A mój Michaś udawał, że mu smakuje. Ale ja swoje wiem. Po obiedzie zaglądał do lodówki. I wiecie, co wyjadał? Mojego schabowego!
Dziewczyny parsknęły śmiechem. Walerka aż się zakrztusiła ciastem.
– No coś ty! – krztusiła się. – Aż się nie chce wierzyć!
– Naprawdę. W rękach talerzyk, a na nim schaboszczak na zimno. Jadł, jakby się bał, że go ktoś nakryje. I wiecie co? Nawet mu nie przerwałam. Tylko patrzyłam. Bo to było jak światełko w tunelu.
– Te młode dzisiaj to wszystko „fit” i „eko” – dodała Danusia. – Moja wnuczka na urodziny dostała tort z buraka! Z buraka! A gdzie krem, czekolada, cukier?
– Zamiast masła – hummus – dobiła nas Krysia.
A ja siedziałam i kiwałam głową, udając rozbawienie. Ale w środku aż mi się zbierało. Bo ja już wiedziałam – ja swojego syna powoli tracę. A on nawet tego nie zauważa.
Serce mi pękało
Wieczorem usłyszałam skrzypnięcie drzwi. Myślałam, że to kot, ale nie – to Michaś. Sam, bez tej swojej roślinnej księżniczki. Wszedł cicho, jakby się skradał.
– Mamo... masz może coś do jedzenia?
Nie musiał pytać. Już wiedziałam, po co przyszedł. Otworzyłam lodówkę i wskazałam talerzyk z kotletem w panierce.
– Jedz. Zimny, ale twój ulubiony.
Usiadł w kuchni, na starym krześle, w tym samym miejscu, gdzie siedział od dziecka. Zawinął kotleta w kromkę chleba, jak za dawnych czasów. Jadł powoli, z zamkniętymi oczami.
– Nie mów Monice – mruknął z pełnymi ustami. – Ona się stara. Ale...
– Ale to nie to samo – dokończyłam za niego.
Pokiwał głową. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Czułam radość, ale i coś jeszcze – takie gorzkie ukłucie. Bo wiedziałam, że to tylko chwilowa ucieczka. On tam wróci. Do niej. Do ich warzywnych eksperymentów.
– Wiesz, mamo... Ona mówi, że musimy się zdrowo odżywiać. Że dba o mnie.
– Ja też dbałam. Tylko inaczej – odpowiedziałam cicho. – Mięso, rosół, kluseczki. I nie pamiętam, żebyś był kiedykolwiek chory.
Znowu milczał. Potem odłożył talerzyk, otarł usta rękawem, jak dzieciak.
– Przepraszam, że tak rzadko przychodzimy.
– Nie szkodzi. Ja już się przyzwyczaiłam.
Kłamałam. Bo tak naprawdę, każda jego wizyta to dla mnie jak prezent. Ale powiedziałam, co trzeba. Bo nie chciałam, żeby widział, jak mi serce pęka. Jak matce, której ktoś ukradł syna i zostawił tylko wspomnienia zapachu schabowego.
Coś się między nimi działo
Przestałam zapraszać ich na obiady. Ani na niedziele, ani na święta. Po prostu – koniec. Nie było żadnej awantury, żadnego oficjalnego oświadczenia. Przestałam dzwonić, przestałam się narzucać. Uznałam, że jak chcą przyjść – to sami się odezwą. A że się nie odezwali? No cóż. Może i lepiej. Zamiast tego zaczęłam publikować zdjęcia moich dań na swojej tablicy. Bigos, pierogi z mięsem, pasztet z królika – wszystko pięknie ułożone, w dobrym oświetleniu. Podpisywałam: „Tak gotowała moja mama. Bez tofu i szałwii”. Albo: „A może by tak komuś przypomnieć smak dzieciństwa?”. Danusia zawsze komentowała, Krysia dorzucała serduszko. A ja czułam się mniej samotna.
Michał zaczął czasem wpadać sam. Niby po coś – raz po śrubokręt, raz „bo przechodził”. Ale ja widziałam, po co naprawdę przychodził. Siadał w kuchni, jadł na zimno, co tylko było – kotleta, kluskę, ogórka małosolnego. I nic nie mówił. A ja też milczałam, choć język mnie świerzbił.
– Smakuje? – pytałam tylko.
– Mhm – mruczał, jakby był znów tym chłopakiem, co po szkole przychodził do domu i wsuwał zupę z piętką chleba.
W końcu zapytałam:
– A Monika? Nie je z tobą?
– Zajęta jest – odpowiedział szybko, nie patrząc mi w oczy.
Coś się między nimi działo. Czułam to, choć nie miałam pojęcia co. Raz Monika zadzwoniła, zaproponowała, że przyjdzie z własnym daniem i porozmawiamy. Odmówiłam. Nie chciałam rozmów. Nie chciałam jej kremu z dyni. Chciałam mojego syna. Tego, co lubił mój rosół, a nie tofu w sezamie.
Nie mogłam dłużej udawać
Od kilku dni nie mogłam spać. Kręciłam się po domu jak cień, odgrzewałam zupy, których nikt nie jadł, gotowałam więcej niż trzeba. Lodówka pełna, a ja sama. Nawet kot nie chciał już słuchać, kiedy mówiłam do niego, że „kiedyś to było inaczej”. I nagle... coś mnie tknęło. Może to ten zimny obiad jedzony samotnie, może to stara fotografia Michała z dzieciństwa, którą przypadkiem wyjęłam z książki kucharskiej. Miał wtedy może osiem lat. Ubrudzony makiem od strucli, z łobuzerskim uśmiechem i tym spojrzeniem – pełnym miłości i pewności, że mama zawsze wszystko wie najlepiej. Ale dziś? Dziś nie wiedziałam nic.
Zaczęłam się zastanawiać, czy naprawdę chodziło tylko o jedzenie. Może nie widziałam tego, co było ważniejsze? Może byłam tak zajęta udowadnianiem, że mam rację, że nie zauważyłam, jak on się zmienia? Kiedyś to ja byłam dla niego całym światem. Dziś... nie wiedziałam, co lubi, co go cieszy, czego się boi. Patrzyłam na tego dorosłego mężczyznę z lekkim brzuchem i cieniami pod oczami i nie umiałam go rozpoznać. Może on też nie rozpoznawał mnie? Chciałam, żeby było jak dawniej, ale przecież dawno już tak nie było.
Zawsze myślałam, że jestem silna. A teraz... miałam wrażenie, że trzymam się kurczowo wspomnień, bo one jako jedyne się mnie nie wypierają. Nie wiedziałam jeszcze, co z tym zrobię. Ale wiedziałam jedno, że nie zamierzam udawać, że wszystko mi pasuje. Kocham mojego syna. Ale nie chcę być figurką z porcelany, która tylko siedzi cicho w kredensie i zbiera kurz.
Nic nie będzie jak dawniej
Wiem już, że nic nie będzie jak dawniej. Rodzinne obiady przy dużym stole, zapach pieczeni dochodzący z kuchni, Michaś podjadający kluski zanim jeszcze trafiły na talerz – to wszystko minęło. I nie wróci. Ich życie wygląda inaczej. Mają swoje rytuały, swoje „menu tygodniowe”, swój świat, w którym ja jestem... dodatkiem? Cieniem przeszłości? Zaczęłam to rozumieć. Nie od razu. Na początku to bolało. Bardziej niż bym się przyznała. Ale teraz... teraz próbuję żyć po swojemu. Gotuję, bo kocham gotować. Robię przetwory, piekę chleby, kiszę ogórki. Nie dlatego, że ktoś przyjdzie i zje. Ale dlatego, że to jestem ja. Bożena.
Nie czekam już na telefon. Jak zadzwonią to dobrze. Jak nie, mój świat się nie zawali. A dzieci... one zawsze wracają. Choćby tylko po ogórki na zimę albo po bigos na święta. Może kiedyś wnuki zapytają, jak się robi pasztet z królika. Może przyjdą, by posłuchać, jak smakowało jedzenie, które nie miało kalorii, tylko serce. Ale jedno wiem na pewno, że nie będę się już prosić. Nie będę udawać, że brokuł przypalony na parze to cud świata. I nie będę przepraszać za to, że jestem z innej epoki. I choć mówię, że już mnie to nie rusza, że nie boli, że pogodziłam się, to wieczorami, kiedy zamykam kuchnię, myślę sobie tylko jedno:
– Zobaczymy, ile jeszcze wytrzyma na tej diecie, zanim zatęskni za moją galaretką z nóżek.
Bożena, 59 lat
Czytaj także:
- „Po rozwodzie dowiedziałam się, że teściowa od początku sabotowała nasze małżeństwo. Zapomniała, że karma wraca”
- „Docinki teściowej zniszczyły nasze małżeństwo. Ja zakładam mini i szpilki, a mąż niech dalej trzyma się spódnicy mamusi”
- „Umawiałam się z nim, bo miał drogie auto i zabierał mnie na wycieczki do Włoch. Zakochałam się w jego karcie kredytowej”