„Synowa traktuje mnie jak bankomat. Oczekuje, że kupię wnukom prezenty za całą emeryturę i będę się miło uśmiechać”
„Usiadłam na fotelu. Zosia coś rysowała, Kuba bawił się klockami. I nagle poczułam się obco w domu, w którym kiedyś byłam witana z uśmiechem”.

- Redakcja
Zawsze uważałam, że jestem rozsądną kobietą. Nie szastałam pieniędzmi, ale nigdy też nie byłam skąpa. Starałam się pomagać rodzinie, jak mogłam – trochę dla syna, trochę z potrzeby serca. Nigdy nie robiłam tego dla uznania, ale też nie sądziłam, że ktoś potraktuje moją dobroć jak obowiązek.
Od kiedy pojawiła się w naszym życiu Agnieszka, zaczęłam czuć się jak bankomat na dwóch nogach. Wnuki, prezenty, zajmowanie się nimi, organizowanie atrakcji... wszystko przychodziło z uśmiechem tylko do momentu, aż cichym głosem nie padło: „mamo, nie miałabyś może...?” Ile razy można mówić „nie mam”, kiedy wszyscy dookoła oczekują, że masz? Jak długo można się uśmiechać, kiedy ktoś próbuje cię rozliczać z tego, ile wydałaś na urodziny wnuka?
Poczułam się obco
– Mamo, a co babcia nam kupiła na Mikołaja? – zapytała Zosia.
– Jeszcze nic, skarbie. Babcia się chyba nie wyrabia w tym roku – odpowiedziała Agnieszka tonem tak słodkim, że aż mnie zmroziło.
Stałam w kuchni, słyszałam wszystko. Przez moment nawet chciałam udawać, że nie dosłyszałam, ale po chwili weszłam do pokoju.
– Planowałam coś kupić, ale jeszcze nie miałam okazji. Poza tym... chyba umawiałyśmy się, że w tym roku stawiamy na drobiazgi, prawda?
Synowa spojrzała na mnie z udawanym zdziwieniem.
– No tak, mamo, ale dzieci to dzieci. Marzenia mają swoje... A te koleżanki z przedszkola to mają naprawdę wypasione prezenty. PlayStation, lalki za kilkaset złotych, roboty...
– A ja mam emeryturę i rachunki – odpowiedziałam ostrzej, niż planowałam. – Kocham wnuki, ale nie jestem sklepem z zabawkami.
– Nikt tak nie mówi, mamo – westchnęła. – Tylko jak już dajesz prezent, to niech to będzie coś, co naprawdę sprawi im radość. Dzieci widzą różnicę.
– A ty widzisz różnicę między pomocą a wykorzystywaniem? – zapytałam cicho.
– Mamo, nie dramatyzuj – ucięła rozmowę.
Usiadłam na fotelu. Zosia coś rysowała, Kuba bawił się klockami. I nagle poczułam się obco w domu, w którym kiedyś byłam witana z uśmiechem.
Miałam łzy w oczach
Tydzień później dostałam SMS-a:
„Mamo, możemy wpaść z dziećmi w sobotę? Kuba ma urodziny, więc dobrze byłoby, żeby dostał prezent od babci. Najlepiej klocki – ten zestaw z dinozaurami. Kosztuje 389 zł, ale na pewno się ucieszy!”.
Przeczytałam wiadomość dwa razy. Nie było tam pytania, tylko instrukcja. Zadzwoniłam.
– Cześć, Agnieszko. Dostałam wiadomość. Przepraszam, ale... nie kupię tego zestawu. To jest za drogie jak na moje możliwości.
– Mamo, ale przecież mówiłaś, że chcesz sprawić Kubie radość – odpowiedziała chłodno.
– Tak, chcę, ale nie za czterysta złotych. To już nie jest prezent, tylko inwestycja – próbowałam mówić spokojnie, choć krew się we mnie gotowała.
– Dobrze, jak uważasz – odparła sucho. – Tylko nie zdziw się, jak Kuba będzie zawiedziony.
– Kuba ma sześć lat. To ty jesteś jego matką, ty powinnaś z nim rozmawiać o tym, że nie wszystko się dostaje.
– Nie, mamo. To ty powinnaś zrozumieć, że czasy się zmieniły. Dzieci mają inne oczekiwania niż kiedyś.
– A może to rodzice mają inne wymagania wobec babć? – wyrwało mi się. – Bo ja mam wrażenie, że jestem tu tylko od zakupów.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Potem klik – rozłączyła się. Usiadłam przy stole. Miałam łzy w oczach, ale nie ze smutku. Ze złości.
Zakręciło mi się w głowie
– Babciu, a mogę ci coś powiedzieć, tylko nikomu nie mów? – Zosia podeszła do mnie, gdy siedziałyśmy same w salonie, kilka dni po urodzinach Kuby.
– Jasne, kochanie. Babcia nie puści pary z ust – uśmiechnęłam się i przytuliłam ją mocno.
– Mama powiedziała, że jesteś skąpa... Bo dałaś Kubie tylko puzzle i książkę. A on chciał dinozaura...
Zakręciło mi się w głowie. Spojrzałam na nią, na to dziecko, które nie rozumiało jeszcze, że nie wszystkie słowa dorosłych są na miejscu.
– Zosieńko... babcia nie jest skąpa. Babcia kocha was bardzo. Tylko czasem nie wszystko może kupić. Tylko to nie znaczy, że nie chce dawać.
– A ja lubię puzzle. I książki też. I te cukierki, co zawsze chowasz w szufladzie – powiedziała i pokazała mi język.
Roześmiałam się. Chwilę później weszła Agnieszka z telefonem przy uchu.
– Aha. No dobrze, pomyślę – rzuciła do słuchawki. Potem spojrzała na mnie z niesmakiem. – Zosia, ile razy mówiłam, żebyś nie wyciągała takich rzeczy przy babci?
– Ale to nie była tajemnica, tylko smutek... – odpowiedziała mała.
Zamarłyśmy. Nawet Agnieszka nie wiedziała, co powiedzieć.
– Może... mogłabyś przestać ją w to mieszać? – powiedziałam spokojnie. – To nie jest konkurs na najdroższy prezent.
– Nie, to konkurs na babcię, która rozumie, że czasy się zmieniły – prychnęła. – A ty, niestety, jesteś z innej epoki.
– Ale wtedy ludzie jeszcze mieli serce – rzuciłam cicho.
Poczułam ulgę
Tydzień później odebrałam list. W środku – faktura. Za wynajem sali na urodziny Kuby. Ozdoby, animator, tort z cukierni. Zamarłam. To nie był żart. To było podsumowanie tego, do czego sprowadzono moją obecność w tej rodzinie. Zadzwoniłam od razu.
–Dostałam to... coś.
– A, tak, czekałam, aż się odezwiesz – odparła z ulgą. – Super, że przyszło. Wiem, że nie mówiłyśmy o pieniądzach wcześniej, ale skoro byłaś, to uznałam, że sprawiedliwie będzie, jak zapłacisz. W końcu to twój wnuk.
– A to, że przytargałam ciasto, przywiozłam dzieci wcześniej, zostałam do końca i jeszcze pomogłam po wszystkim posprzątać – to nie ma znaczenia?
– No mamo, ale ciasto to nie to samo co sala z animatorem i fotobudką – rzuciła z wyższością. – Nie bądź taka... staroświecka.
– Może i jestem staroświecka – powiedziałam chłodno. – Ale nie pamiętam, żebym kiedyś wystawiła ci rachunek za opiekę nad wnukami, obiady, zakupy, za to, że przez dwa lata przywoziłam ci je do przedszkola.
– Mamo, nikt cię nie zmuszał...
– Właśnie. Nikt. I wiesz co? Może to błąd. Może od teraz będziemy wszystko liczyć. Ty mi za przysługi, ja tobie za uśmiechy.
– Znowu dramatyzujesz...
– Nie. Ja po prostu się budzę. I nie jestem już bankomatem.
Zakończyłam rozmowę i po raz pierwszy od dawna poczułam ulgę.
Postawiłam granice
Nie odbierałam telefonów od synowej przez kilka dni. I nie dlatego, że byłam obrażona. Po prostu nie miałam już ochoty na ten teatr. W międzyczasie zadzwonił do mnie Tomek, mój syn.
– Mamo, co ty jej znowu powiedziałaś? – westchnął od razu, bez przywitania. – Agnieszka chodzi po domu jak chmura gradowa.
– Może wreszcie nadchodzi burza oczyszczenia – odparłam spokojnie.
– Mamo, proszę cię. To tylko urodziny dziecka. Chciała dobrze, ale może przesadziła z tą fakturą…
– Może?! – uniosłam głos. – Całe życie dawałam wam, co mogłam. Z serca. A teraz twoja żona wystawia mi rachunek. Jakby moja obecność była usługą do opłacenia. Jakby miłość do wnuków miała swój cennik.
– No ale to przecież... ty czasem też przesadzasz. Te aluzje, że coś jest „za drogie”, że „kiedyś wystarczała pomarańcza pod choinkę”...
– A może dlatego ludzie kiedyś bardziej doceniali, bo nie wszystko było z katalogu i z przesyłką kurierską? – przerwałam. – Nie przestanę kochać moich wnuków. Jednak nie pozwolę, żeby traktowano mnie jak bankomat. Albo się szanujemy nawzajem, albo...
– Mamo, nie kończ tego zdania – westchnął. – Porozmawiam z Agnieszką. Może obie trochę przegięłyście.
– Ja nie przegięłam, ja po prostu postawiłam granice. W końcu. I, Tomek... nie pozwól, żeby twoje dzieci kiedyś myślały, że ludzie są warci tylko tyle, ile prezentów przynoszą.
Zamilkł. Wiedział, że mam rację.
Zawalczyłam o siebie
Minął miesiąc. Agnieszka w końcu zadzwoniła. Jej ton był ostrożny, jakby testowała grunt.
– Mamo... możemy przyjechać w sobotę z dziećmi? Zosia chce ci coś dać, sama zrobiła. A Kuba… no, chyba też się stęsknił.
– Możecie – odpowiedziałam spokojnie. – Ale nie przynoście żadnych faktur.
Zaśmiała się cicho, z lekkim zażenowaniem.
– Wiem, przesadziłam. Tomek mi to dokładnie wytłumaczył. Chciałam, żeby wszystko było idealne, żeby dzieci miały wszystko. Tylko zapomniałam, że „wszystko” to czasem po prostu obecność.
– To dobrze, że sobie przypomniałaś. Nie chcę być Świętym Mikołajem na etacie. Chcę być babcią. Zwyczajną. Taką od opowieści, ciasta i wspólnych chwil.
– Mamo, przepraszam. Naprawdę.
– Dobrze, przyjedźcie. I niech Zosia przyniesie ten rysunek, już nie mogę się doczekać.
Rozłączyłam się i przez chwilę patrzyłam w okno. Być może nie kupię wnukom konsoli ani nie zafunduję wycieczki do Disneylandu, ale mogę dać coś innego – cierpliwość, czas, rozmowy. I siebie. Bez cennika. Bo nie jestem bankomatem. Jestem kobietą. Matką. Babcią. I właśnie uczę się, że miłość też ma swoje granice – i że wolno je stawiać.
Elżbieta, 70 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż marudzi, że nie umiem dobrze zająć się domem. Nie było mnie parę dni i szybko się przekonał, kto ma 2 lewe ręce”
- „Zawsze byłem maminsynkiem. Myślałem, że tak prześlizgnę się przez życie, między żoną a mamusią, ale się nie udało”
- „Siostra wyrzuciła moje ubrania na śmietnik, a matka jej przyklasnęła. Nie miałam już domu, bo nikt mnie tam nie chciał”