„Synowa woli siedzieć w domu z dziećmi, zamiast robić karierę. Potem się zdziwi, jak chłop się będzie oglądał za innymi”
„Myślałam, że syn z taką długo nie wytrzyma, ale nie. Ożenił się z Kasią, a teraz jeszcze kiwa głową, jakby to, co zrobiła, było objawem geniuszu, a nie czystej głupoty. Nie powiedzieli mi od razu. Takie rzeczy trzymają dla siebie, bo wiedzą, że nie przebieram w słowach, ale i tak w końcu wyszło”.

- Redakcja
Nie, żebym się jakoś specjalnie wtrącała w życie mojego syna i jego żony – przynajmniej nie częściej, niż trzeba, ale jak człowiek słyszy takie rzeczy, to mu po prostu szczęka opada. Kasia – moja synowa – zrezygnowała z awansu w pracy, bo „chce mieć czas, żeby odbierać dzieci z przedszkola i robić im naleśniki”. Tak powiedziała. I jeszcze była z siebie dumna, jakby co najmniej Pokojowego Nobla dostała. Mój syn? Zaskakująco spokojny.
Nigdy nie był ani pantoflarzem, ani cholerykiem – zawsze wyważony, rozsądny. I właśnie dlatego myślałam, że z taką kobietą długo nie wytrzyma. Ale nie. Ożenił się z Kasią, a teraz jeszcze kiwa głową, jakby to, co ona zrobiła, było objawem geniuszu, a nie czystej głupoty. Nie powiedzieli mi od razu. O nie. Takie rzeczy trzymają dla siebie, bo wiedzą, że ja nie przebieram w słowach, ale jak już się dowiedziałam, to nie mogłam się powstrzymać. Spojrzałam jej prosto w oczy i powiedziałam:
– Za dwadzieścia lat dzieci cię zapytają, czemu nie masz emerytury. I co im odpowiesz? Że robiłaś im naleśniki?
No. I wtedy się zaczęło.
Głupszej rzeczy nie słyszałam
– Mamo, weź jeszcze trochę sałatki, zrobiłam z twoją ulubioną fetą – powiedziała Kasia, podsuwając mi miskę, jakbyśmy naprawdę były sobie takie bliskie.
Wzięłam, żeby nie robić sceny, ale nie będę udawać – jak tylko słyszę „mamo” z jej ust, to mi się coś w środku skręca. Mnie się synowa kojarzy z kobietą z krwi i kości, a nie z taką ciepłą kluchą, co się wszystkim przejmuje i boi się swojego cienia.
– A co u dzieciaczków? – rzuciłam, choć z grzeczności bardziej niż z ciekawości.
– Dobrze, wiesz... teraz więcej czasu z nimi spędzam. – Kasia zerknęła na mojego syna, który tylko siedział cicho i wcinał zupę, jakby nic się nie działo. – Zrezygnowałam z awansu, żeby być częściej w domu.
Zawiesiłam widelec w powietrzu.
– Co zrobiłaś?
– No... miałam propozycję kierowniczki działu, ale wiązałoby się to z dłuższym siedzeniem w pracy. A ja chcę odbierać dzieci z przedszkola, spędzać z nimi popołudnia. Robimy naleśniki, gramy w planszówki...
– Naleśniki. – Powtórzyłam, jakby to było brzydkie słowo.
– No tak... lubią. A ja chcę im dać to, czego ja nie miałam. Obecność. Czas.
Spojrzałam na mojego syna. Milczał, nie patrzył nawet w moją stronę. To było chyba najgorsze – że nie miał nawet odwagi spojrzeć matce w oczy, kiedy jego żona mówi takie rzeczy.
– Za dwadzieścia lat dzieci cię zapytają, czemu nie masz emerytury. I co im wtedy odpowiesz, Kasiu? Że robiłaś naleśniki?
Kasia zamarła. Widziałam, jak zbiera się w niej fala, ale próbowała się uśmiechać.
– Mamo... ja to przemyślałam. Dla mnie teraz rodzina jest najważniejsza.
– Tak, najważniejsza. A potem nic na starość nie będzie mieć, bo pani była zajęta smażeniem racuszków. No gratuluję wyboru.
Syn westchnął ciężko, ale nic nie powiedział. A ja pomyślałam: „No pięknie. I to mają być te nowoczesne kobiety?”.
Wbijałam jej szpileczki
Zawsze wiedziałam, że po obiedzie prawdziwe rozmowy toczą się przy zlewie. Kasia się zaoferowała, że pozmywa. Ja, oczywiście, „pomagałam”. Czyli stałam obok z ręcznikiem i wbijałam szpileczki, gdzie tylko mogłam. Taka moja specjalność.
– Fajnie, że dzieci lubią naleśniki – zaczęłam niby od niechcenia, opierając się biodrem o szafkę. – A lubią, jak mama nie ma własnych pieniędzy?
– Mamo, ale ja mam pieniądze… – Kasia spłukała talerz. – Przecież nie zrezygnowałam z pracy. Po prostu zostaję na obecnym stanowisku. Na spokojnie.
– Na spokojnie to się leży w grobie, a nie żyje. – Prychnęłam. – Nie po to kobiety walczyły, żebyś ty teraz sama się zepchnęła na margines.
– Ja się nigdzie nie zepchnęłam – odpowiedziała cicho. – Przemyślałam to. Dzieci są teraz małe. To tylko kilka lat.
– A wiesz, co będzie za kilka lat? Mąż przyzwyczajony, że wraca do domu, a tu obiadek, pachnąco, dzieci wykąpane. A potem? Pójdzie sobie do takiej, co też potrafi naleśniki, ale jeszcze robi karierę.
Zamarła. Odłożyła talerz. Przez chwilę myślałam, że coś powie, ale tylko odwróciła się, żeby ukryć twarz.
– Mamo… ja i Bartek się kochamy. On mnie wspiera. Wie, czemu to robię.
– Tak ci powiedział? – zapytałam. – To są tylko słowa. A życie to nie słowa, Kasiu, tylko rachunki. Emerytura. Składki. Niezależność.
– A może ja nie chcę być niezależna – rzuciła nagle, odwracając się do mnie z pianą na rękach. – Może chcę być po prostu mamą. Na chwilę.
Patrzyłam na nią przez moment. W tym całym jej chaosie było coś… szczerego. Ale ja tam swoje wiem.
– A potem przyjdziesz do mnie i powiesz, że nikt ci nie powiedział, że tak się skończy. No to właśnie mówię. Żeby potem nie było.
Zamilkła. Przez resztę zmywania nie padło już ani jedno słowo.
Bartek mnie załamał
Nie zamierzałam ciągnąć tematu, ale nosiło mnie całą drogę do domu. Spać nie mogłam. A jak człowiek nie śpi, to rozmyśla. I jak się tak nakręciłam, to w niedzielę po południu – już po deserze – kazałam Bartkowi zostać w kuchni, jak Kasia poszła usypiać młodszego.
– Synu, porozmawiamy chwilę? – zapytałam, choć wcale nie czekałam na jego zgodę.
– Jasne, mamo. Co się stało? – usiadł naprzeciw mnie, spokojny jak zawsze.
Spojrzałam na niego, dorosłego faceta, trzydziestoparolatka, mojego syna. Pracowity, poukładany. Zawsze był odpowiedzialny. I właśnie dlatego nie rozumiałam, jak może pozwolić, żeby jego żona tak po prostu… odpuściła.
– Wiesz, że Kasia zrezygnowała z awansu – zaczęłam.
– Wiem. Rozmawialiśmy o tym długo.
– I ty się na to zgodziłeś?
– Mamo, to nie była jej samowolka. To była nasza wspólna decyzja.
Uniósł brwi, jakby mnie to miało uspokoić.
– Wspólna, powiadasz. A co, dzieci wam kazały?
Bartek westchnął i potarł dłonią czoło. Wiedział, że łatwo nie będzie.
– Słuchaj, mama. Wiem, że twoje pokolenie myśli, że kobieta musi wszystko – i pracę, i dzieci, i obiad na stole, i jeszcze uśmiech na twarzy, ale my mamy trochę inne podejście.
– A jakie, ciekawe? Że lepiej się wypisać z systemu?
– Nie. Że nie wszystko trzeba robić naraz. Kasia chce być z dziećmi, dopóki są mali. A potem wróci do rozwoju. To nie jest rezygnacja. To wybór.
– Wybór. – Prychnęłam. – Ciekawe, czy taki sam wybór miałyby kobiety, gdybyście się rozstali.
– Mamo… nie rozstaniemy się.
– A ty masz na to gwarancję?
Zamilkł na chwilę. A potem powiedział coś, czego się po nim nie spodziewałam.
– Mam gwarancję tego, że ją kocham. I że ją szanuję. A to chyba wystarczy, prawda?
Nie odpowiedziałam. Nie dlatego, że nie miałam co. Tylko dlatego, że pierwszy raz od dawna – nie byłam pewna, czy mam rację.
Zupa z kostki i pycha życiowa
Tydzień po naszej rozmowie Kasia zaprosiła mnie na obiad. „Mamo, będzie spokojnie, tylko my, dzieci pójdą spać, porozmawiamy”. Już samo to brzmiało jak zasadzka – ale poszłam. Bo jak mnie ktoś zaprasza z „mamą” na ustach, to znaczy, że albo chce się wybielić, albo coś ugrać. Zupa była z kostki. Ja to czuję od pierwszej łyżki, ale uśmiechnęłam się i jadłam, bo nie o zupę tu chodziło.
– Mamo, chciałam... wyjaśnić. Bo chyba trochę się rozminęłyśmy ostatnio – zaczęła, siadając ze mną w kuchni.
– Trochę? – spojrzałam na nią znad talerza. – Może ty masz inną definicję „trochę”.
– Ja po prostu nie chcę tego awansu. Wiem, że z zewnątrz to wygląda jak odrzucenie szansy, ale dla mnie to ulga. Miałam poczucie, że wszędzie jestem na pół gwizdka. I w pracy, i w domu.
– To może trzeba było w domu wziąć na pół etatu opiekunkę, a w pracy nie odpuszczać.
– Ale ja nie chcę, żeby moje dzieci wychowywały się z opiekunką. Wiem, że dla ciebie to może dziwne, ale ja naprawdę chcę być przy nich. To nie kaprys.
– Kaprys to może nie, ale decyzja naiwna.
– Dlaczego naiwna?
– Bo życie się nie zatrzyma, Kasiu. Za parę lat dzieci podrosną, a ty zostaniesz z ręką w nocniku i luką w CV.
– A może nie zostanę? Może jeszcze wszystko zdążę nadrobić? A może kariera to nie jedyne, co się liczy?
– O, teraz będziesz mnie uczyć, co się liczy w życiu? – Uniosłam brwi.
– Ja nie uczę. Ja tylko mówię, jak ja to widzę. Ty możesz mieć inne zdanie, ale ja chcę, żeby moje dzieci pamiętały, że byłam obecna. Codziennie. Przy kolacji, przy katarze, przy zasypianiu. Nawet jeśli to znaczy, że przez chwilę nie będę się wspinać po szczeblach kariery.
Zamilkłam. Bo choć złość we mnie buzowała, coś w tej jej determinacji mnie ukłuło. Nie przekonała mnie, nie oszukujmy się, ale zrozumiałam jedno, że ta dziewczyna, choć czasem mnie doprowadza do szału, wie, czego chce. A ja... no cóż. Ja niekoniecznie to lubię, ale muszę to uznać.
Trochę jej zazdrościłam
Nie byłabym sobą, gdybym po tym wszystkim odpuściła. Myślałam, że może z czasem Kasia się opamięta, może znów zadzwoni i powie: „Mamo, miałam rację, ale ty jednak też trochę”. Ale nie. Zamiast tego przysłała zdjęcie dzieci z domowymi pizzami i podpisem: „Najlepszy wieczór tygodnia!”. Napisałam tylko: „A emeryturę też się smaży z mozzarellą?”. Nie odpisała. Dopiero kilka dni później zaprosiła mnie na spacer. Myślałam, że chce przeprosić. Albo chociaż przyznać, że nie wszystko przemyślała.
– Mamo, możemy porozmawiać szczerze? – zapytała, kiedy usiadłyśmy na ławce w parku. – Bez ocen?
– Zawsze mówię szczerze – odparłam. – To inni się obrażają.
– Dobrze. Więc powiem ci, że ja wiem, że ten wybór nie jest idealny, ale to mój wybór. Nie chcę patrzeć na siebie za dziesięć lat i myśleć, że byłam tylko funkcją w tabelce kadrowej.
– Ale jak cię potem życie przyciśnie, to nie licz na kasę z mojej emerytury – rzuciłam. – Ja na swoje składki zapracowałam.
– Nie liczę. Chcę mieć wybór, ale nie wszystko naraz. Chcę być mamą. Teraz. Za kilka lat znowu będę kobietą w pracy. Taką z ambicją i chęcią, ale dziś? Dziś chcę mieć czyste sumienie, że dzieci nie dostawały mnie w wersji „zmęczone resztki”.
Milczałam. I pierwszy raz od dawna czułam coś dziwnego. Nie złość. Może niepokój? Może... zazdrość? Bo ona – mimo wszystkich moich zastrzeżeń – miała ten komfort, którego ja nie miałam. Miała wybór. I odwagę, żeby go podjąć. Spojrzałam na nią. Siedziała prosto, twarz miała poważną, bez cienia tej miękkości, która mnie zwykle irytowała.
– To przynajmniej naucz te dzieci robić te twoje naleśniki – powiedziałam w końcu. – Żeby za dwadzieścia lat one też mogły wybierać, a nie liczyć na cud.
Uśmiechnęła się. Delikatnie.
– Obiecuję. I będą wiedziały, że babcia była twardą kobietą, ale że kochała. Po swojemu.
Pokiwałam głową. Nie zaprzeczyłam.
Może i ma trochę racji
Nie powiem, żeby Kasia mnie przekonała. Nadal uważam, że zrezygnowanie z awansu, kiedy ma się dzieci i głowę na karku, to głupota. Że kobieta powinna mieć swoją niezależność, nie tylko rachunki za prąd i mąkę na placki, ale z drugiej strony... może nie każda musi być taka jak ja. Kasia nie została moją przyjaciółką. I pewnie nigdy nie zostanie. Za dużo nas dzieli, ale przestałam już czekać, aż się potknie. Już nie liczę, że przyjdzie z płaczem i poprosi o pomoc. Bo widzę, że ona naprawdę robi to, co uważa za słuszne. I choćby nie wiem, jak naiwnie to brzmiało – robi to z sercem. I z jakąś taką pewnością, której ja sama kiedyś nie miałam. A dzieci? Cóż. Jedzą te jej naleśniki, śmieją się, przytulają. Może nie wyjdzie z niej żadna szefowa działu, ale matka – całkiem niezła. Ja? Ja już nie muszę rozumieć. Wystarczy, że wiem jedno, że moja rola się kończy. A ich życie toczy się dalej. I niech się toczy. Nawet jeśli z dodatkiem dżemu.
Janina, 75 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Córka bez pytania podrzuca mi 4 swoich dzieci. Wstydzę się z nimi wychodzić, bo ludzie wytykają nas palcami”
- „Mąż wydał pół pensji na potrawy świąteczne, a mi żałuje na tani krem BB. Na samą myśl o Wigilii jestem zła”
- „Wigilia samotnego taksówkarza nie była kolorowa. Stało się jednak coś, dzięki czemu ten dzień w końcu był wyjątkowy”