Reklama

Kiedy dowiedziałam się, że zostanę babcią, poczułam radość, jakiej nie pamiętałam od lat. Przez pierwsze miesiące życia Stasia byłam tam niemal codziennie – gotowałam zupki, wychodziłam na spacery, kąpałam go z największą czułością. Wierzyłam, że pomagam. Że to naturalne. Rodzina powinna być razem, wspierać się, dzielić obowiązkami i bliskością. Tak zostałam wychowana i tak wychowałam mojego syna. Ale z czasem coś się zaczęło zmieniać. Marta, jego żona, była coraz bardziej chłodna. Na początku subtelnie – mówiła:

Reklama

– Mamo, ja już to zrobiłam.

Albo:

– Proszę, nie wchodź do kuchni.

Z czasem coraz mniej ukrywała dystans. Adam nie chciał o tym rozmawiać. Kiedy próbowałam go zapytać, tylko wzdychał i mówił:

– Wiesz, Marta lubi mieć wszystko po swojemu.

Próbowałam się dostosować. Pisałam wiadomości, pytałam, czy mogę w czymś pomóc. Przynosiłam pod drzwi zupę albo drobiazg dla Stasia. Coraz rzadziej dostawałam odpowiedź. A potem wcale. Przestałam przychodzić. Nie chciałam się narzucać – tak mówiłam znajomym. Ale w środku… w środku miałam pęknięte serce. I wciąż nie rozumiałam, co tak naprawdę zrobiłam źle.

Coś się we mnie zamknęło

Dobrze pamiętałam ten dzień. Była sobota, ciepła i słoneczna. Upiekłam sernik – taki, jaki Adam zawsze lubił – i spakowałam kilka rzeczy do torby: świeże owoce, słoik domowej konfitury, a dla Stasia jego ulubione ciasteczka. Chciałam sprawić im przyjemność. Pomyślałam, że skoro nie było mnie tam ostatnio, dobrze będzie po prostu wpaść, zostawić coś dobrego, zobaczyć wnuka choćby przez chwilę.

Marta otworzyła drzwi. Miała na sobie fartuch i ten swój nieodgadniony uśmiech, którym przykrywała, co naprawdę myśli. Dom pachniał świeżością i zupą. Wnętrze lśniło. Podłogi były wypastowane, albo może wypolerowane elektrycznym mopem. Kątem oka przez uchylone drzwi widziałam zabawki w pokoju poukładane równiusieńko na półkach i dziecięce ubranka poskładane w kosteczkę w koszu. Czułam się, jakbym wchodziła do domu z reklamy środków do czyszczenia. I jednocześnie – jakby moje buty były zbyt brudne dla tego obrazu.

– Dziękujemy, ale naprawdę nie trzeba było. Zresztą zaraz wychodzimy – powiedziała i nie wpuściła mnie do salonu.

Nie zaprosiła mnie dalej. Uśmiechnęła się uprzejmie. Postawiłam swoją torbę ze smakołykami w przedpokoju. Zapytałam Stasia, jak się czuje. Powiedział, że dobrze, pokiwał głową, zajął się książeczką. Po pięciu minutach byłam już z powrotem na klatce schodowej. Za drzwiami usłyszałam jej głos:

– Musimy jej w końcu jasno powiedzieć!

Zamarłam. Wyszłam, nie oglądając się. Od tamtej chwili już nigdy więcej nie poszłam tam bez zaproszenia. Coś się we mnie zamknęło. Chciałam zrozumieć, gdzie był mój błąd, ale w tej perfekcji nie było miejsca na moje pytania. Myślałam – może naprawdę przesadzałam? Może robiłam z siebie ofiarę? Ale przecież... ja tylko chciałam być blisko.

Serce mi wtedy pękło

Kiedy przestałam pojawiać się w drzwiach, próbowałam zostać w ich życiu inaczej. Pisałam wiadomości – krótkie, ciepłe, nic nachalnego. Pytałam, jak się czują, co u Stasia, wysyłałam zdjęcia z ogródka, czasem link do ciekawego artykułu o wychowaniu dzieci. Rzadko dostawałam odpowiedź. Marta pisała zdawkowo:

– Dziękujemy.

Albo:

– Wszystko dobrze.

Adam jeszcze czasem odpisywał wieczorami, ale coraz rzadziej. Najczęściej tylko „ok”, „jasne” lub „jutro się odezwę”. A potem nie dzwonił. Staś, mój wnuczek, który kiedyś tulił się do mnie bez przerwy, zaczął mówić do mnie „babciu Krystyno”. Nie „babciu”, nie czule, ale jakby mówił do kogoś obcego. Za pierwszym razem pomyślałam, że się przesłyszałam. Za drugim poczułam niemal jakby ziemia osuwała mi się spod nóg.

Na Dzień Dziecka kupiłam mu piękną książkę – atlas zwierząt, kolorowy, duży, taki, który sama chciałabym mieć jako dziecko. Zawinęłam go w papier, napisałam bilecik, zostawiłam na recepcji w ich bloku, w specjalnej skrytce przypisanej do ich mieszkania. Nie zadzwoniłam – nie chciałam przeszkadzać. Kilka dni później zauważyłam, że prezent cały czas leży, nie został odebrany. Serce mi wtedy pękło. Zabrałam książkę z powrotem. W domu odłożyłam ją na półkę. Nie miałam odwagi nawet rozwinąć z papieru. Moja samotność była... dobrze zapakowana. Jak ten prezent. Niby wszystko wyglądało w porządku. A przecież tak bardzo bolało.

Niespodziewane zaproszenie

Minęło kilka miesięcy. Przez ten czas nikt się nie odezwał. Próbowałam sobie tłumaczyć – praca, dzieci, tempo życia. Ale z każdą kolejną ciszą czułam, że nie jestem zapomniana. Byłam świadomie pomijana. Aż któregoś popołudnia dostałam wiadomość od Marty: „Zapraszamy na urodziny Stasia. W niedzielę na 16.” Siedziałam z telefonem w dłoni dobre pięć minut, zanim uwierzyłam, że to naprawdę od niej. Serce zaczęło mi bić szybciej, w oczach poczułam łzy. Może coś się zmieniło. Może to szansa.

Poszłam do sklepu z myślą, że muszę kupić coś wyjątkowego. Pamiętałam, jak Staś mówił kiedyś do mnie szeptem:

– Babciu, marzę o takich klockach z dinozaurami. Tylko nie mów mamie, bo są za drogie.

Kupiłam dokładnie ten zestaw. Pięknie go zapakowałam, dołączyłam kartkę z życzeniami. Włożyłam sukienkę w granatowe grochy, zrobiłam sobie fryzurę, pomalowałam usta. Chciałam wyglądać jak ktoś, kto zasługuje na miejsce przy ich stole. Punkt szesnasta zapukałam do drzwi. Marta otworzyła, jak zwykle nienagannie ubrana i umalowana. Uśmiech chłodny, uprzejmy.

– Dzień dobry – powiedziałam. – Wszystkiego najlepszego dla Stasia. Przyniosłam prezent.

– Proszę – skinęła głową. – Tylko zdejmij buty, mamy nowy dywan wysokiej jakości.

Weszłam. W salonie było już kilkoro gości. Adam coś rozlewał do szklanek. Nawet nie spojrzał w moją stronę. Staś podbiegł na chwilę, rzucił krótkie:

– Cześć, babciu Krystyno! – i uciekł z kolegą do pokoju.

Marta zaś powiedziała teatralnie z uśmiechem w kierunku gości, wcale nie ściszając tonu:

– Zmieniliśmy już kod do domofonu, żeby nie było niespodzianek.

Ktoś zachichotał. Ktoś odwrócił wzrok. Mój syn zamarł przy szklankach. Poczułam, jak uginają się pode mną nogi. Trzymałam prezent w dłoniach, jakby to on miał mnie uratować przed upokorzeniem.

– Dziękuję za zaproszenie – powiedziałam cicho. – Nie będę przeszkadzać.

– Jak chcesz – odpowiedziała Marta, już odwracając się do innych.

Popatrzyłam na Adama.

– Mamo… – powiedział, ale nie dokończył.

– Nic nie mów. Nie teraz – powiedziałam.

I wyszłam. Na zewnątrz, w zwykłe marcowe popołudnie, z torbą pełną miłości, która nie znalazła miejsca przy ich stole.

Moja samotność była elegancka

Wyszłam na zewnątrz i przez chwilę po prostu stałam. Deszcz zaczął kropić delikatnie, prawie niezauważalnie. Z torby wystawał róg kolorowego papieru, trochę już wilgotny. Stałam z tym prezentem jak z wyrzutem sumienia. Albo – gorzej – jak z dowodem na to, że nie zostałam wpuszczona naprawdę. Tylko ledwie tolerowana. Na chwilę. Na pokaz. Zaczęłam iść. Bez celu. Po prostu przed siebie. Obcasy stukały o chodnik, w głowie dudniły pytania. Dlaczego? Czy zrobiłam coś złego? Czy jestem zbyt obecna w ich życiu, zbyt emocjonalna, zbyt… niepasująca? Dlaczego nikt nie stanął w mojej obronie? Dlaczego Adam nic nie powiedział?

Pamiętałam, jak tuliłam go, gdy był mały i płakał po upadku z roweru. Jak nosiłam go na rękach, gdy miał gorączkę. Jak wieczorami szeptałam mu do ucha:

– Zawsze będę przy tobie.

I byłam. A teraz stałam na zewnątrz jego świata. Nie dlatego, że odszedł. Ale dlatego, że ktoś inny postawił mur. Tylko że on, zamiast ten mur przebić, rozstawił doniczki na jego szczycie.

Usiadłam na ławce przy placu zabaw. Nikogo nie było. Deszcz się nasilił, ale nie chciało mi się wstawać. Wspominałam nasze pierwsze spacery z wnusiem Stasiem. Jak trzymał mnie za palec, jak śmiał się do mnie bez zębów, jak zasypiał w moich ramionach. A teraz mówił do mnie „babciu Krystyno”, jakby ktoś mu podpowiedział, że tak trzeba. Moja samotność była elegancka. Zorganizowana. Bez awantur, bez wybuchów. Po prostu przestałam pasować do ich układanki. Nikt nie zamykał mi drzwi przed nosem. Ale każdy gest był tak zaplanowany, by mnie wypchnąć. Poza nawias. Bez śladu.

Dość tych upokorzeń

Wróciłam do domu dopiero wieczorem. W przedpokoju zdjęłam płaszcz, torbę z prezentem postawiłam pod stolikiem. W kuchni zaparzyłam herbatę i usiadłam przy stole. Cisza była gęsta, znajoma. Tylko zegar tykał. Czas, jak zawsze, płynął dalej, jakby nic się nie stało. Sięgnęłam po telefon. Przesunęłam palcem po ekranie. Wiadomości wysyłane do Adama, zdjęcia do Marty, życzenia dla Stasia. Odpowiedzi coraz rzadsze. Krótkie. Jakby udzielane z obowiązku. I teraz... teraz już wiedziałam, że nie chcę ich więcej.

Westchnęłam. Powiedziałam na głos, do siebie w pustej kuchni:

– Koniec, Krysiu. Wystarczy.

Dwa dni później zadzwonił telefon. Adam.

– Cześć, mama – jego głos był niepewny. – Słuchaj… Staś pytał, gdzie jesteś. Czemu wyszłaś tak nagle z urodzin?

Zamilkłam na chwilę, zaciskając palce na kubku.

– A ty nie wiesz? – zapytałam spokojnie.

– No… Marta może nie powinna tego mówić przy wszystkich. Ale przecież… to nie miało być złośliwe.

– Nie miało? – przerwałam. – A kiedy ostatnio powiedziałeś mi, że się cieszysz, że przyszłam? Że jestem potrzebna?

– Mama, proszę cię. Przecież wiesz, że Marta ma swoje zasady…

– Tak, wiem. I ty się ich trzymasz, nawet jeśli oznacza to milczenie wobec kogoś, kto cię wychował.

Z drugiej strony cisza. I wreszcie westchnienie.

– Co mam powiedzieć Stasiowi?

– Powiedz mu – odparłam cicho – że jestem tam, gdzie mnie chcieliście. Daleko. Ale nie jestem zła. Już nie.

Nie odpowiedział. A ja nie próbowałam nic więcej dodawać. Rozłączyłam się. Patrzyłam przez okno. Miałam przez chwilę myśl, żeby napisać list do Stasia. Opowiedzieć mu o jego tacie – jak kiedyś zgubił kalosz w rowie, jak płakał po stłuczonym słoiku z ogórkami, jak zasypiał przy mnie w samochodzie. Ale odłożyłam ten pomysł. Nie chciałam zostawiać opowieści, których nikt nie chce słuchać... Może kiedyś. Może jak dorośnie. Może jak sam zapyta. I wtedy – wtedy powiem wszystko. Bez goryczy. Całą prawdę. Oby nie było za późno...

Jeszcze jestem i czuję

Siedziałam wieczorem z herbatą przy kuchennym stole. Tym samym, przy którym niegdyś Adam uczył się pisać litery, a ja kroiłam jabłka na cienkie plasterki. Przez okno widać było tylko światła latarni i krople deszczu na szybie. Czasem lubiłam patrzeć, jak pada. Było w tym coś porządkującego. Myślałam o tym, ile można stracić bez jednego słowa. Jak wiele można powiedzieć, nic nie mówiąc. I jak bardzo można kogoś zranić uśmiechem wypowiedzianym w obecności innych – niby żartem, a przecież celnie.

Nie czułam już wściekłości. Żal – tak. Ten cichy, co siedzi gdzieś głęboko i nie chce odejść, ale też nie krzyczy. Zrozumiałam jedno – nie chodziło o mnie. Chodziło o to, że nie pasowałam do obrazu, który ktoś inny sobie wymyślił. A ja, zamiast przestać próbować, przez lata wchodziłam w tę ramę, z każdym rokiem coraz ciaśniejszą. Zaparzyłam też drugą herbatę. Od lat robiłam to z przyzwyczajenia – zawsze dla dwóch osób. Mimo że od dawna piłam ją sama. Patrząc przez okno, pomyślałam, że zorganizowana samotność to taka, której nikt nie zauważa. Nie dlatego, że jej nie ma. Ale dlatego, że komuś bardzo zależało, by wyglądała jak wybór. Wstałam, zgasiłam światło. I w tej ciemności, z herbatą w dłoni, poczułam, że mimo wszystko – jeszcze jestem. Jeszcze czuję.

Krystyna, 68 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama