Reklama

Nie jestem typem teściowej, która wtyka nos w nie swoje sprawy. Naprawdę. Zawsze starałam się być uprzejma, nie narzucać się, nie komentować. No ale są granice, prawda? Człowiek się stara, gotuje, piecze, przyjmuje w swoim domu, a tu zamiast podziękowania – kręcenie nosem. I to przez kogo? Przez dziewczynę, która ledwo co w rodzinie się pojawiła.

Ania ma swoje zdanie na wszystko. No dobrze, każdy ma prawo do swoich poglądów, nie mówię, że nie. Proszę bardzo. A jak komuś nie pasuje, to... No właśnie. Sytuacja miała miejsce przy niedzielnym obiedzie. Zwykłe rodzinne spotkanie, nic nadzwyczajnego. Ugotowałam, stół nakryłam, ciasto upiekłam. A potem usłyszałam tę jedną, malutką uwagę. I coś we mnie pękło.

Nie mogłam się pohamować

Była niedziela. Obiad dla rodziny – mój mąż, nasz syn z żoną, no i Zosia. Zrobiłam schabowego, ziemniaczki z koperkiem, do tego surówka z kiszonej kapusty. A na deser – ciasto cytrynowe. To, które zawsze wychodzi, bo z mieszanki. Wiem, że może i „oszustwo”, ale kto ma czas kręcić ciasto od zera, jak tu trzeba wszystko ogarnąć?

A co to za ciasto? – zapytała Ania, patrząc z ukosa na pokrojony kawałek na talerzu.

– Babka cytrynowa. Takie, jak lubicie – uśmiechnęłam się, siadając do stołu.

Sama robiłaś? – dopytała, jakby się bała ugryźć.

– No a kto? – roześmiałam się. – Z proszku, ale sama. Wiesz, takie szybkie, jak człowiek nie ma czasu.

Ania podniosła brwi i powiedziała z tym swoim tonem:

To w sumie nie do końca wypiek, mamo. Tak bardziej... przemysłowo.

Zamarłam. Przemysłowo? Użeram się z piekarnikiem, żeby było świeże, a ona mi tu o przemyśle?

– Aha, czyli ciasto z proszku to nie ciasto, tak? – zapytałam chłodno.

– No nie mówię, że niedobre. Po prostu... jak się piecze, to raczej od podstaw – odpowiedziała, patrząc na mnie z uśmiechem. – Ale nie szkodzi, Zosia zje wszystko, co słodkie.

I wtedy coś we mnie pękło. Nastąpiła cisza. Michał spuścił wzrok. Tylko Zosia beztrosko podjadała bitą śmietanę.

Musiałam to powiedzieć

Ania przełknęła ślinę. Na chwilę zniknął jej uśmieszek, ale zaraz się pozbierała.

– Mamo, nie chciałam nic złego powiedzieć. Po prostu... Jestem przyzwyczajona do innych smaków. U nas w domu mama zawsze piekła sama, bez żadnych mieszanek – powiedziała, jakby tłumaczyła się przed nauczycielką.

– A u mnie w domu piecze się tak, żeby było smacznie i żeby człowiek nie padł na twarz – odpowiedziałam, wbijając widelec w ziemniaka. – Ale skoro już rozmawiamy o standardach, to pozwól, że przypomnę – kto płacił za wesele?

Michał aż chrząknął nerwowo.

Ale co to ma do rzeczy?

– Ma, kochanie – spojrzałam na niego i potem z powrotem na Anię. – Bo skoro moje ciasto jest „przemysłowe”, to może i wasze wesele było „przemysłowe”. Sala na dwieście osób, orkiestra, fotograf z dronem. To też się z proszku zrobiło?

Ania odsunęła talerzyk z ciastem i oparła się na oparciu krzesła.

– Wiem, że dużo nam pomogliście. I jestem wam za to wdzięczna, naprawdę. Jednak nie musimy tego wyciągać przy każdej różnicy zdań, prawda?

– Nie przy każdej, tylko przy tej jednej, kiedy moja kuchnia została oceniona przez osobę, która w mojej kuchni jeszcze nawet zupy nie ugotowała.

Zapadła cisza. Zosia wstała i podeszła do mnie, pokazując pusty talerzyk.

– Babciu, mogę jeszcze ciasta?

Podałam jej kawałek i pogłaskałam po głowie.

– Widzisz, skarbie? Komu trzeba, ten wie, co dobre.

Ania tylko przewróciła oczami, ale już nic nie powiedziała.

Spojrzała na mnie zaskoczona

Po obiedzie wszyscy przenieśliśmy się do salonu. Mój mąż włączył telewizor, Michał zajął się składaniem jakiegoś plastikowego domku dla Zosi, a Ania usiadła na fotelu, z komórką w dłoni. Zaczęłam zbierać talerze ze stołu.

Mamo, zostaw, ja pozmywam – powiedziała Ania, podnosząc się. – Serio.

– Nie trzeba, poradzę sobie – odpowiedziałam, choć i tak wiedziałam, że zaraz wróci do telefonu.

Ale nie. Poszła za mną do kuchni.

Naprawdę nie chciałam cię urazić – zaczęła, odwijając rękawy. – Po prostu mam inne podejście do jedzenia. Staram się wszystko robić naturalnie. Bez chemii.

Zamknęłam zmywarkę trochę mocniej, niż trzeba.

– Wiesz, ja też kiedyś chciałam wszystko robić „naturalnie”. A potem miałam dwójkę dzieci, pracę na etacie, męża wiecznie w delegacjach i kredyt na głowie. I wtedy nauczyłam się, że czasem „z proszku” to jedyny sposób, żeby jeszcze coś upiec, zanim człowiek padnie.

Ania sięgnęła po ręcznik i zaczęła wycierać talerze.

– Rozumiem. Po prostu... chyba jeszcze nie do końca się odnalazłam w tej naszej rodzinie. Jesteście tacy... bezpośredni. A ja czasem gadam, zanim pomyślę.

– No, przynajmniej się przyznałaś – mruknęłam. – Ale skoro już jesteśmy szczere, to ja też powiem: czuję się trochę jak darmowa stołówka.

Spojrzała na mnie zaskoczona.

– Przychodzicie, jecie, komentujecie. Ale zaprosić nas na kolację do siebie, to już niekoniecznie.

Ania zamilkła. I wtedy, ku mojemu zdziwieniu, powiedziała:

– To może w przyszłą niedzielę u nas?

Doceniłam gest

W kolejny weekend faktycznie zadzwoniła.

– Mamo, o siedemnastej będzie wszystko gotowe. Michał po was podjedzie.

– Dobrze, Aniu – odpowiedziałam, trochę zaskoczona. – Co przygotowałaś?

– Niespodzianka. Wszystko domowe – zaśmiała się cicho.

Zdziwiłam się, ale i ucieszyłam. Choć z tyłu głowy miałam jedną myśl: ciekawe, czy wszystko naprawdę „od podstaw”, jak lubi podkreślać. Kiedy przyjechaliśmy, mieszkanie pachniało ziołami i pieczonym czosnkiem. Stół był ładnie nakryty, świeczki, lniane serwetki, w tle grała cicho jakaś jazzowa muzyka. Michał z dumą pokazał pieczone warzywa z hummusem, Ania postawiła na stole talerz lasagne z soczewicą.

Wszystko bez mięsa – powiedziała z uśmiechem. – Ale smakuje lepiej, niż brzmi, obiecuję.

Spróbowałam. No, trzeba przyznać – smaczne. Inne niż to, co robię ja, ale smaczne.

– I jak, mamo? – zapytała Ania, kiedy zobaczyła, że biorę dokładkę.

– No dobrze, dobrze. Trochę za mało soli, ale... doceniam.

Ania zaśmiała się.

– Wiem, wiem. U mnie wszystko „niesłone”, a u ciebie „za dużo glutenu”.

Przynajmniej mamy o czym rozmawiać – rzuciłam, popijając kompot z czarnego bzu.

Na deser podała ciasto marchewkowe z kremem.

– Bez cukru – oznajmiła z dumą.

Spróbowałam. Suche. Ale powiedziałam tylko:

Dobre.

Spojrzała na mnie i uniosła brwi.

Czyli jednak ciasto z proszku lepsze?

Uśmiechnęłam się.

– Nie lepsze. Inne. Przynajmniej słodkie.

Popatrzyłam na nią uważnie

Po deserze panowie rozsiedli się w salonie, Zosia rozłożyła klocki na dywanie, a my z Anią zostałyśmy w kuchni przy herbacie z pokrzywy. Nie moja bajka, ale nie wypadało odmówić.

– Mamo, cieszę się, że przyszliście – powiedziała, opierając się o blat. – Trochę się stresowałam.

– A czym tu się stresować? Przecież się znamy – wzruszyłam ramionami. – Od wesela minęły trzy lata, a ty wciąż zachowujesz się czasem, jakbyś była na rozmowie kwalifikacyjnej.

Westchnęła.

– Bo chyba trochę tak się czuję. Ty jesteś... konkretna. I mam wrażenie, że ciężko cię zadowolić.

Popatrzyłam na nią uważnie.

– A może po prostu masz potrzebę, żeby mnie zadowalać?

Zamilkła na chwilę.

– Może tak. Bo... chciałabym, żebyś mnie polubiła.

– Aniu – odłożyłam filiżankę. – Ja cię lubię. Tylko nie musimy się zgadzać na wszystko. Ty masz swoje metody, ja swoje. Możemy się różnić, ale z szacunkiem.

Skinęła głową.

– Wiesz, czasem brakuje mi mojej mamy. Ona zmarła, jak miałam siedemnaście lat. I chyba... szukam trochę tej matczynej obecności u ciebie.

Poczułam, jak coś mnie ściska w środku. Nie umiem przytulać na zawołanie, ale wtedy położyłam dłoń na jej ramieniu.

– To się zdarza. Ale pamiętaj, że matka matce nierówna. Ja jestem raczej jak zupa ogórkowa – kwaśna, ale domowa.

Roześmiała się przez łzy.

– I z proszku?

– Nigdy z proszku, kochanie. Zawsze na żeberkach.

Polubiłam ją

Tydzień później zadzwoniła Ania.

– Mamo, zrobiłam dzisiaj muffinki. Z torebki. Wiesz, takie gotowe, tylko mleko i jajka.

Zaniemówiłam.

– Ty? Z proszku?

– No… Zosia marudziła, nie miałam czasu. I pomyślałam: a co by zrobiła mama?

Roześmiałam się.

– Maria by się nie tłumaczyła, tylko postawiła ciasto na stół i jeszcze kawę zaparzyła.

Dokładnie to zrobiłam! I nawet nie dodałam chia ani ksylitolu.

– Dziewczyno, ty się zmieniasz – powiedziałam z uśmiechem.

– Albo może zaczynam rozumieć, że nie wszystko trzeba robić idealnie. Czasem wystarczy, że jest razem, ciepło i coś słodkiego do herbaty.

– No, no – mruknęłam. – Brzmisz jak stara baba.

– Od najlepszej się uczę – odpowiedziała ciepło.

Odłożyłam słuchawkę i poczułam, że coś się zmieniło. Nie dramatycznie. Nie jak w filmie. Po prostu drobne przesunięcie – jak wtedy, gdy stół przestawisz o dwa centymetry i nagle widzisz, że lepiej się mieści krzesło. Ania nie przestanie być sobą. Ja też nie zmienię się w delikatną staruszkę piekącą bezglutenowe cuda. I dobrze. Może właśnie tak wygląda prawdziwa rodzina – trochę się drażnimy, trochę ścieramy, ale na końcu i tak siadamy razem przy stole.

Maria, 67 la

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama