Reklama

To była dla mnie szansa

Kiedy żona zaszła w kolejną ciążę, uznaliśmy, że potrzebujemy większego mieszkania. To oznaczało kredyt. Zacząłem więc rozglądać się za lepiej płatną pracą. Zapisałem się do headhunterów, założyłem konto na Linkedinie, rozpuściłem wici po znajomych. Gdy brzuch mojej żoneczki przypominał już piłkę lekarską, dostałem interesującą propozycję.

Reklama

Miałem być szefem projektu w dużej firmie. Z pensją, która mogła nam zapewnić zarówno spłatę rat kredytu hipotecznego, jak i utrzymanie się na normalnym poziomie. Do tego dochodził mocno rozbudowany socjal – firma opłacała prywatną opiekę zdrowotną, oferowała kartę fitness, różne dodatki.

Oboje z żoną poczuliśmy, że nagle lżej się nam oddycha. Tak jakbyśmy z ciasnej mrocznej klitki weszli do jasnego, przestronnego pomieszczenia. Miesiąc później podpisałem umowę na kredyt hipoteczny i wprowadziliśmy się w prawie piątkę, bo z psem i kotem, do czteropokojowego mieszkania z dużym tarasem z widokiem na zalesiony iglakami skwer i rzeczkę.

– To jest to… – powiedziała Ania, otwierając drzwi balkonowe na całą szerokość.

Uśmiechnęła się szeroko, przepełniona spokojem i szczęściem, a ja obiecałem sobie, że zrobię wszystko, by już nigdy więcej nie musiała ślęczeć po nocach nad rachunkami, tak żeby nasze finanse się spinały. Nigdy więcej nie będzie brała tabletek na sen, by pokonać stres, który nie pozwalał jej zasnąć. Nigdy więcej nie zobaczę w jej oczach strachu o przyszłość. Kolejne dwa lata były wspaniałe. Dzieci chowały się zdrowo, Aneczka zaczęła wreszcie robić to, o czym zawsze marzyła, a ja dostałem premię za dobrą pracę. Przyszłość rysowała się różowo.

Zobacz także

Przepraszam, że zawiodłem

I wtedy zmienił się mój bezpośredni zwierzchnik. Stary odszedł na emeryturę. Kiedy podczas imprezy pożegnalnej przedstawiał nam swojego następcę, faceta średniego wzrostu, o przeciętnej aparycji i bladym uśmiechu – nic mi nie szepnęło do ucha, że patrzę w oczy diabła.

Był niezłym fachowcem w naszej branży. Doświadczonym. Miał sukcesy. I mocne znajomości za sobą, więc wszelkie narzekania na to, że był okrutnym dupkiem, nie odnosiły żadnego skutku. On sprawiał, że podległe mu działy przynosiły zysk. A nikogo w zarządzie nie obchodziło, jakim kosztem to się odbywało.

Miał pod sobą sześciu kierowników projektów. I to my byliśmy celem jego działań. Teraz nazywa się to mobbingiem: wyzwiska, gnojenie, wymaganie niemożliwego, nieustanne niezadowolenie i żądanie poprawek. Telefony o różnych porach dnia i nocy, nieuznawanie prawa do wolnych weekendów. Wstrzymał podwyżki i premie. Był złośliwy i bezczelny. I piekielnie inteligentny, więc potrafił odwracać kota ogonem. Udowadniać, że to my jesteśmy leniwi i bezwartościowi, a on to tałatajstwo trzyma za pysk, by porządnie pracowało.

Między sobą nazywaliśmy go Robalem. Ale to nie sprawiało, że czuliśmy się lepiej. Po roku byłem wrakiem – zestresowanym, spiętym, niemal rzygającym rano przed wyjściem do pracy. Nie chciałem martwić żony, więc bagatelizowałem sytuację. Ale stres był tak silny, że wpłynął na potencję. I kiedy po raz trzeci poniosłem w łóżku porażkę, Ania zmusiła mnie do poważnej rozmowy.

– Znajdź inną pracę – powiedziała, gdy opowiedziałem jej, co się dzieje w firmie.

Była jedenasta wieczorem, sobota. Moja żona siedziała na łóżku obok naga, śliczna i ponętna, a ja w głowie miałem tylko liczby i wykresy, które miały być gotowe na niedzielę w południe. Żołądek ściskał mi niepokój, bo wiedziałem, że Robal będzie się czepiał, choćby były idealne.

– Pewnie, że szukam, a co ty myślisz… – odparłem ponuro. – Muszę to jednak robić w tajemnicy, ponieważ kiedy tylko ten sukinsyn dowiedział się, że koleżanka z księgowości szuka pracy, natychmiast ją wywalił. Dyscyplinarnie. Powód był absurdalny i Irka idzie do sądu pracy, ale jak na razie jest bez roboty – popatrzyłem na żonę z rozpaczą. – Przepraszam, że zawiodłem, obiecałem sobie, że już nigdy… – nie dała mi dokończyć.

Ania położyła mi dłoń na ustach.

– Cicho. Jesteśmy w tym razem. To były cudowne dwa lata, i znów będą następne takie same. Razem to wywalczymy. Darek pójdzie do państwowej podstawówki, Bożenka nie musi brać lekcji tańca, a ja znajdę sobie pracę. Trudno, najwyżej Oskara zapiszemy do żłobka. Świat się od tego nie zawali.

Kopał pode mną dołki

Siedząc nadzy na łóżku, obliczyliśmy wszystko. Jeśli Ania znajdzie pracę za trzy tysiące na rękę, a ja za minimum cztery, może nie stracimy mieszkania. Łatwo obliczyć i zaplanować. Gorzej z realizacją. Ania dostała propozycję pracy za dwa tysiące. Ja znalazłem ofertę za pięć. Ale cieszyliśmy się krótko. Nawet nie zdążyłem złożyć wypowiedzenia, kiedy nagle zadzwonił właściciel firmy, do której miałem przejść.

– Panie Radku – powiedział bez wstępów – przykro mi, ale muszę wycofać ofertę dla pana.

Myślałem, że dostanę zawału.

– Dlaczego? Czy to dlatego, że za dużo żądam? – Boże, jak strasznie chciałem uciec z mojej pracy! – Możemy negocjować?

Odchrząknął.

– Cenię pana, więc powiem prawdę. Pana firma jest jednym z naszych głównych kontrahentów. Dano mi do zrozumienia, że pana przejście do mnie nie będzie dobrze widziane. Nie wiem, co się tam u was dzieje, ale ja muszę myśleć o firmie i swoich pracownikach. Rozumie pan. Przykro mi, ale w tej sytuacji nie mogę ryzykować – powiedział i od razu się rozłączył.

Zrozumiałem, że znalazłem się w pułapce, którą zastawił na mnie ten cholerny Robal. Kiedy następnego dnia przyszedłem do pracy, na widok krzywo uśmiechniętej z satysfakcją gęby szefa poczułem falę nienawiści. Chyba to zauważył, ponieważ uśmiechnął się jeszcze szerzej. Popatrzył po pozostałych pięciu kierownikach projektów, siedzących wokół stołu konferencyjnego, i powiedział:

– Z trudem was wytrenowałem i nie mogę sobie pozwolić na utratę żadnego z was – popatrzył na mnie twardo. – Spiskowanie po kątach nie będzie tolerowane.

Wiecie, co wtedy poczułem? Strach. Taki skręcający wnętrzności, przyprawiający o mdłości. Miałem wrażenie, że siedzę naprzeciwko jakiegoś mafijnego ojca chrzestnego, który, aby trzymać mnie pod butem, jest gotów skrzywdzić moich bliskich. Dwie godziny później wyszliśmy z sali narad po kolejnej psychicznej wyżymaczce. Jacek był blady jak ściana, Kaśka się trzęsła. Staliśmy w palarni, nerwowo paląc papierosy. Nikotyna trochę uspokajała.

– Czasami myślę o tym, by to skończyć – powiedział nagle Jacek.

– Nie pozwoli ci się zwolnić – mruknąłem ponuro. – Próbowałem.

– Nie, w ogóle. Nie wytrzymuję. Nie mogę jeść, spać, dostałem wrzodów. Że też nie ma kary na takich skurwysynów. Mam pięć lat do emerytury, nikt mnie teraz nie zatrudni na etat. Pięciu lat w tym piekle nie wytrzymam – szepnął.

– A ja marzę, by to jego… – Kaśka zrobiła gest strzelania. – Wracam do domu i wyobrażam sobie, jak go wykańczam. To trochę pomaga.

Nienawiść burzyła się we mnie. Żona i dzieci już spały, kiedy z kieliszkiem wódki w ręku stałem na balkonie i wyobrażałem sobie, że robię mu krzywdę. Zatopiłem się w tych wyobrażeniach kompletnie. Nienawiść, odraza i strach przelewały się we mnie, mieszały i zasilały moje wyobrażenia, które wydawały się niemal realne. W końcu, usatysfakcjonowany, wróciłem do rzeczywistości. Poczułem przenikliwy chłód marcowej nocy i usłyszałem głos stojącej w drzwiach balkonu Ani:

– Przeziębisz się.

Poszedłem za nią do sypialni i pierwszy raz od wielu miesięcy mogłem kochać się z żoną jak kiedyś. Zasypiając, pomyślałem, że Kaśka miała rację. To pomaga.

Problem się rozwiązał

Następnego dnia przyszedłem do firmy. Już w drzwiach poinformowano mnie, że Robala dzisiaj nie będzie w pracy. Jest chory. Wrócił do pracy trzy dni później. Całkowicie odmieniony. Cichy, spokojny, uprzejmy. Nie patrzył już arogancko w oczy podwładnym. Wkrótce dostałem podwyżkę, której tak długo mi odmawiał. Rok później przeszedł do innej firmy, wyjechał z miasta, a ja dostałem jego stanowisko. Oczywiście ta dziwna zmiana charakteru Robala była głównym tematem firmowych spekulacji przez wiele miesięcy. Ale na spekulacjach się kończyło.

Jakieś trzy lata temu uczestniczyłem w kursokonferencji w ośrodku pod Poznaniem. I spotkałem tam Robala, który był jednym z prelegentów. Ja byłem już dyrektorem departamentu w firmie. Tak się złożyło, że siedliśmy w barze, napiliśmy się i powspominaliśmy dawne dzieje. Miał bardzo słabą głowę. Kiedy po kilku pięćdziesiątkach spytałem, co się stało wtedy, kiedy tak zmienił swoje postępowanie, chwilę milczał, a potem wyznał pijackim głosem:

– Miałem dziwny sen. Właściwie wizję. Stałem w kuchni, piłem mleko, i nagle znalazłem się w jakiejś piwnicy, przywiązany do krzesła. Byłem torturowany, na wszelkie sposoby. Bito mnie, przypalano, i czyjś głos mówił, za co to dostaję. Czułem ból, strach, miałem wrażenie, że dzieje się to naprawdę. Wiedziałem, że umrę, błagałem o litość. I nagle się to skończyło. Znów stałem w kuchni, trzęsąc się jak galareta, skamląc… Ta wizja zabiła we mnie tego, kim byłem wcześniej.

– To chyba dobrze… – powiedziałem zaskoczony. – Byłeś prawdziwym cymbałem.

A on – mocno pijany i pozbawiony samokontroli – popatrzył na mnie z nieskrywaną nienawiścią.

– Zabiłeś we mnie mężczyznę i zostawiłeś tchórza, cieniasa, ciapciaka. Nigdy ci tego nie wybaczę. Ale, tak bardzo boję się zemścić… To twoja wina – rzucił i zaczął szlochać.

Reklama

Z jednej strony poczułem współczucie, ale z drugiej – satysfakcję.

Reklama
Reklama
Reklama