Reklama

Od dziecka pragnęłam osiągnąć zawodowy sukces. Rodzice, tak zwana niższa klasa średnia, ani mnie, ani mojej młodszej siostrze nic na dorosłe życie nie dali, bo i z czego? Dlatego sama zadbałam o to, żeby zapewnić sobie godziwy start.

Reklama

Uczyłam się zawsze bardzo dobrze. Interesowała mnie psychologia, literatura, języki obce. Ale już w wieku kilkunastu lat wiedziałam, że chleba z takich studiów nie będzie, a klepanie biedy nigdy nie było moim marzeniem. Szybko wywęszyłam, na czym da się zarobić pieniądze. Zacisnęłam zęby, przyłożyłam się do matematyki i zdałam z jedną z lepszych lokat na informatykę. Fakt, że komputery nigdy nie były moją prawdziwą pasją, nie miał specjalnego znaczenia. Ja chciałam odnieść sukces przede wszystkim finansowy – i ten wybór okazał się strzałem w dziesiątkę!

Byłam druga na roku. Kiedy kończyłam studia, w Polsce trwał bum informatyczny. Programistka mogła przebierać w ofertach, jak w ulęgałkach.
Zatrudniłam się w filii dużej zagranicznej korporacji. Zaproponowano mi warunki jak z marzeń. Pensja miesięczna zbliżająca się wielkością do niektórych pensji rocznych, służbowy samochód, komputer, telefon...

Czułam się panią świata!

Wynajęłam apartament w centrum miasta. Nieważne było dla mnie, że tak naprawdę sama mieszkam na powierzchni, na której spokojnie zmieściłaby się czteroosobowa rodzina. Ja chciałam, jak to powtarzałam wszem i wobec, poczuć, że żyję. Czasami ludzie pytali mnie, czemu nie zainwestuję w coś swojego, nie spożytkuję jakoś kasy. Odpowiadałam wtedy:

– A czy ja wiem, co będzie za miesiąc, za rok? Może ciekawsza praca pojawi się gdzieś w egzotycznym kraju? Nie chcę wiązać się z Warszawą ani z Polską, a zakup nieruchomości byłby już jakąś deklaracją.

Zobacz także

To, że co miesiąc wrzucałam sporą sumkę do czyjejś kieszeni mało mnie wówczas obchodziło. W ogóle nie liczyłam pieniędzy. Moje konto wydawało mi się studnią bez dna.

Łatwo mi było tak żyć, bo moje grono znajomych ograniczało się do osób podobnych do mnie. Zatrudnieni w dużych firmach na stanowiskach specjalistów lub menadżerów, z reguły single albo żyjący w tak zwanych „otwartych związkach”. Bez kompleksów, zobowiązań i problemów, przynajmniej takich, o których mówiliby głośno.

Koleżanki, które znałam jeszcze z czasów liceum, szybko się z mojego życia wykruszyły. O czym ja miałam z nimi rozmawiać? Większość z nich najchętniej spędzałaby cały dzień na trajkotaniu o swoich ukochanych, o rodzince, o jakichś tam prostych planach, czy problemach finansowych... Ich życie było mi tak obce, jakby pochodziły z innej planety. Czułam się lepsza i tylko dobre wychowanie powstrzymywało mnie od powiedzenia jednej czy drugiej wprost:

– Ale o czym ty mi tu opowiadasz, dziewczyno? Wakacje nad Bałtykiem?! Ja właśnie wróciłam z weekendu na Wyspach Kanaryjskich. To było coś! Pełen spontan, w piątek wskoczyliśmy do samolotu. Nie było miejsc, ale dla nas się znalazły, kolega umie załatwiać takie sprawy...

Jak mi to wtedy imponowało, ten nasz nowobogacki styl życia! Bo praca czasami wykańczała, nie da się ukryć. Siedzenie po kilkanaście godzin na dobę, brak życia prywatnego. Ale moi znajomi umieli ten czas odreagować. Weekendowe wypady, gdzie tylko fantazja nam podpowiedziała, imprezy w najdroższych knajpach... To kosztowało, pewnie, ale co dziś nie kosztuje? Jeśli chciałam być w tym towarzystwie, musiałam żyć tak, jak oni. Zresztą, prawdę mówiąc, do głowy mi nawet nie przyszło, że mogłabym żyć inaczej. Po co?

– Oj tam, przestańcie marudzić – odpowiadałam, kiedy rodzice napominali mnie, że marnuję duże kwoty, narażam swoje zdrowie, nie mam żadnego zabezpieczenia finansowego ani nawet rodziny czy prawdziwych przyjaciół. – Skąd mogę wiedzieć, co będzie za rok czy dwa? Ja chcę się nachapać za wszystkie czasy! Bo później mogę nie zdążyć!

Gdybym wtedy mogła przewidzieć, jak prorocze okażą się moje słowa!

Zaczęło się od dość banalnego objawu – bólu głowy. Dużo pracowałam, sporo piłam, a zdarzały się i inne używki... Nie dosypiałam, więc ten pierwszy ból z łatwością złożyłam na karb swojego trybu życia.

– Wezmę tabletkę i po kłopocie – pomyślałam beztrosko, choć ten ból głowy był wyjątkowo intensywny i tabletka zadziałała dość słabo.

Męczyłam się całą noc.

– Jak nic, coś mnie bierze... – poskarżyłam się koleżance, kiedy ból po nocnym wypoczynku nie tylko nie osłabł, ale wręcz się nasilił.

Tamtego dnia powlokłam się jednak do pracy. Z trudem, bo z trudem, ale miałam bardzo ważne spotkanie z klientem i po prostu nie mogłam nie przyjść. Wzięłam kolejne dwie tabletki, choć do południa ból był już tak silny, że ledwie stałam na nogach. Pocieszałam się, że pewnie to tylko migrena, którą wystarczy przeczekać i będzie po sprawie. Niestety, tym razem to nie wystarczyło.

Ból głowy towarzyszył mi przez kolejne dni. Czasami słabszy, czasami jednak tak silny, że miałam ochotę krzyczeć. Co dziwne, ból nasilał się zazwyczaj rano. To powinien być dla mnie znak ostrzegawczy, lecz ja byłam głucha na jakiekolwiek sygnały płynące z mojego ciała. Czułam się niezniszczalna, doskonała. Chorowali tylko słabeusze, ja byłam silna.

Któregoś dnia zadzwoniłam do rodziców. Podczas rozmowy czułam się tak, jakby jakaś ciężka metalowa obręcz ściskała mi głowę. Nie mogłam się powstrzymać i zaczęłam zwyczajnie łkać do słuchawki.

– Ja już nie mogę, mamo – jęczałam. – To pewnie wiek, hormony, migrena, ale nic mi nie pomaga. Nie wiem już, co mam robić, naprawdę...

Moja mama naprawdę się wówczas przestraszyła. Chyba dopiero jej reakcja uświadomiła mi, że może się dziać coś znacznie poważniejszego niż dotąd przypuszczam. Tym bardziej że, do czego na razie nikomu się nie przyznawałam, do towarzyszącego mi stale bólu głowy doszły kolejne niepokojące objawy – na przykład zaczęłam mieć problemy z widzeniem. W pracy kilkakrotnie się zdarzyło, że nagle cały ekran komputera robił się czarny, a przed oczami skakały mi jaskrawe zygzaki. Wydawało mi się też, że przestaję słyszeć na jedno ucho.

W końcu do mnie dotarło – dzieje się ze mną coś bardzo złego, i czym prędzej powinnam porozmawiać o tym z lekarzem. Reakcja mojej spanikowanej mamy tylko upewniła mnie w tym przekonaniu. Z bólem serca wzięłam więc w pracy dwa dni wolnego i natychmiast umówiłam się na wizytę u prywatnego specjalisty.

Co tu kryć, kiedy składałam podanie o ten krótki urlop u szefa, czułam się wyjątkowo głupio. W firmie, w której pracowałam, nie było zwyczaju „folgowania sobie”, jak to nazywał nasz przełożony. Ciągle od niego słyszeliśmy, żeby tak układać sobie życie prywatne, by nie kolidowało ono z pracą w firmie. Branie urlopów nie było dobrze widziane.

Nawet wypoczynek letni planowaliśmy maksymalnie na tydzień. Resztę należnych dni wolnych dostawaliśmy tylko na papierze. To znaczy pracownik wypisywał wniosek urlopowy, ten wniosek był akceptowany przez szefa, ale wszyscy wiedzieli, że tego dnia mamy się stawić w pracy.

Akceptowaliśmy takie warunki, bo bardzo chcieliśmy tam pracować. W dobie nadciągającego kryzysu nasze wyśrubowane początkowymi kontraktami zarobki były przedmiotem zazdrości pracowników konkurencyjnych firm. A to nie wszystko – korporacja oferowała nam także szerokie pakiety socjalne, służbowe samochody, wyjazdy integracyjne...

Dlatego właśnie z takim ściśniętym sercem prosiłam o dni wolne. Nie przyznałam się nawet, że idę do lekarza. Tam, gdzie pracowałam, słabość też nie była dobrze widziana.

W najgorszych snach jednak nie przypuszczałam, co będzie dalej...

Neurolog, do którego się udałam, potraktował mój przypadek bardzo poważnie i w trybie pilnym skierował mnie na rezonans magnetyczny głowy. Już kilka godzin po opuszczeniu jego gabinetu leżałam pod tubą, która piknięciami sygnalizowała skanowanie mojego mózgu. Wynik miał zmienić moje życie na zawsze...

Kiedy następnego dnia wróciłam do lekarza, miał poważną minę:

– Niestety, nie mam dla pani dobrych wieści – zaczął, patrząc na mnie uważnie. – Musimy zrobić dalsze badania, aby stwierdzić stopień zaawansowania zmian i możliwości leczenia.

A potem powiedział, że powinnam natychmiast zmienić tryb życia, bo ma on duże znaczenie w tej sytuacji!

– Jak to zmienić tryb życia? – siedziałam jak otumaniona, patrząc na lekarza niewidzącym wzrokiem. – Ale ja muszę jutro być w pracy! Ja mam ważne spotkanie! Ja...

Lekarz spojrzał na mnie surowo, jak na jakieś niesforne dziecko.

– Proszę pani – zaczął. – Jedna rzecz musi być jasna. Przez najbliższe miesiące może pani zapomnieć o pracy. Tak naprawdę może pani zapomnieć o czymkolwiek, co nie jest pani życiem i zdrowiem. To będzie duże szczęście, jeśli kiedykolwiek wróci pani do dawnego stanu zdrowia i na wcześniej zajmowane stanowisko, więc lepiej mnie posłuchać. Oczywiście, nie chcę być złym prorokiem, może po prostu uda nam się wyciąć guza i za rok czy półtora wróci pani do firmy, na razie jednak, pani Agatko – spojrzał na mnie poważnie – radziłbym poszukać towarzystwa ciepłych, życzliwych osób. Wsparcie rodziny i bliskich jest kluczowe w przypadku choroby nowotworowej. Ma pani takich ludzi?

– Tak, mam – jęknęłam cicho, bo wciąż nie ogarniałam tego wszystkiego. – Chyba mam... – dodałam.

Po wyjściu od lekarza przez godzinę siedziałam w samochodzie. Nie miałam pojęcia, co teraz zrobić. Może to dziwne, ale w tej pierwszej chwili wiadomość o potencjalnie śmiertelnej chorobie nie wstrząsnęła mną aż tak mocno, jak fakt, że będę musiała odmienić całe swoje życie. Musiałam zawieźć do firmy zwolnienie lekarskie i poinformować zarząd o mojej nieobecności przez najbliższe kilka miesięcy. Bolała mnie głowa, miałam silne mdłości. Myślicie, że ktoś zapytał, jak się czuję, jak mogą mi pomóc? Nic podobnego!

Pierwsze pytanie, które usłyszałam, brzmiało: „Ale skończysz ten projekt, prawda? Na pewno? Pamiętaj, bardzo na ciebie liczyliśmy!”. To był dopiero początek. Najgorsze miało nadejść. Podpisując wiele lat wcześniej umowę, zgodziłam się na zapis, że lwią część mojej pensji stanowi premia, uzależniona od efektów pracy, które zawsze były bardzo dobre. Dostawałam ją regularnie, co miesiąc, w tej samej wysokości, więc dawno zapomniałam, że pensja jest podzielona na dwie części.

I nagle, w pierwszym miesiącu mojego pobytu na zwolnieniu, dostałam wypłatę pomniejszoną o premię. W efekcie otrzymałam tylko trzydzieści procent tego, co do tej pory. Byłam biedna! A przecież teraz najbardziej potrzebowałam kasy...

Po pierwszym szoku związanym z diagnozą dotarło do mnie, że muszę walczyć. Zaczęłam szukać możliwości leczenia mojego nowotworu za granicą. I wtedy zdałam sobie sprawę z okrutnej prawdy – zwyczajnie mnie na to leczenie nie stać. A przecież, gdybym przez lata nie balowała, a odkładała sumiennie grosz do grosza, miałabym możliwość ratunku!

W tej chwili moje szanse na zgromadzenie potrzebnej kwoty są raczej znikome. Ludzie, z którymi rozmawiam na oddziale onkologicznym, opowiadają o wsparciu przyjaciół, o tym, że ktoś zbiera na nich pieniądze, ktoś gra koncerty charytatywne... Wokół mnie panuje cisza. Schowałam nawet dumę do kieszeni i zwróciłam się o pomoc do „przyjaciół” z firmy. To bogaci ludzie. Zorganizowali jedynie symboliczną zbiórkę, po czym całkowicie się ode mnie odcięli. Z plotek dowiedziałam się, że „zawiodłam szefa” i lepiej się ze mną nie zadawać...

Reklama

W tej chwili pomagają mi tylko rodzice. Jeżdżą ze mną na oddział, usiłują zbierać jakieś kwoty na leczenie, ale to już starsi ludzie, nie mają tyle siły, co dawniej. Powoli tracę nadzieję. Lekarze mówią, że za wcześnie, by się poddawać, ale oni nie muszą żyć z wyrzutami sumienia. Gdybym tylko nie była taka głupia...

Reklama
Reklama
Reklama