Reklama

To był zwykły zimowy, sobotni poranek - szare niebo, zimno, mokro, masa ludzi zmierzających w tym samym kierunku z siatami i torbami. W drodze do marketu zobaczyłem leżącego na trawniku pluszowego misia w ogrodniczkach. Pewnie jakieś dziecko zgubiło, pomyślałem. Jak się zorientuje, zawróci po pluszaka. Jednak kiedy wracałem tą samą drogą, objuczony zakupami, miś nadal czekał na swojego właściciela. Tyle że teraz wyglądał jak porzucony, bo ktoś zdążył go po chamsku kopnąć. Wziąć, nie wziąć? Co potem? Już zrobiłem krok w stronę domu, ale zawróciłem, podniosłem go, otrzepałem i zabrałem ze sobą.

Reklama

W domu uzbierało się już trochę zabawek, którymi nie interesowała się moja rosnąca jak na drożdżach córeczka. Koleżanka pracowała w domu dziecka i przywoziłem jej, co tylko mogłem: gry planszowe, puzzle, klocki, przytulanki. Dorzuciłem więc do uszykowanego pudła pluszaka i na drugi dzień pojechałem z darami, w zamian za wypity w kantorku kubek kawy. Taki nasz mały rytuał.

Przez cały następny tydzień nie myślałem o pluszaku. Dlaczego miałbym? Praca, dom, córka w drugiej klasie – wystarczająco dużo na głowie, by się jeszcze przejmować cudzą zgubą. Wiadomo, jak jest. Kończy się tydzień i człowiek dziękuje Bogu, że jeszcze nie zwariował.

Ogłoszenie o misiu

W sobotę znowu ruszyłem na wielbłądzią wyprawę do marketu, z listą od żony w kieszeni. Po drodze na jednym ze słupów dostrzegłem ogłoszenie. Pokazywało kilkuletniego chłopca, który trzymał znajomo wyglądającego misia w ogrodniczkach. Informacja głosiła, że malec zgubił ulubioną zabawkę i rodzice proszą o kontakt. Wyznaczyli też całkiem przyzwoitą nagrodę. Jakby ten miś miał portki wyszywane złotą nitką.

Zatrzymałem się na chodniku, zastanawiając się, co powinienem zrobić. Mniejsza o nagrodę. Czułem się jednak winny, choć nic złego nie zrobiłem. Przeciwnie, oddałem porzuconego pluszaka do domu dziecka, żeby komuś jeszcze sprawił radość. A tymczasem inne dziecko płakało za nim tak mocno, że rodzice porozwieszali ogłoszenia i byli skłonni zapłacić znalazcy. Cóż, jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził, i zwykle jest tak, że gdy jeden zyskuje, to drugi traci. Nie paliło mi się do wysłuchiwania pretensji ani pouczeń, jak należało postąpić ze znalezioną zabawką, kto wie, może nawet niemiłych epitetów. Uznałem jednak, że małemu należy się przynajmniej wyjaśnienie, gdzie trafił jego pluszowy przyjaciel.

Wróciłem do domu i zadzwoniłem pod numer z ogłoszenia. Odebrała kobieta, matka pięcioletniego Piotrusia. Przedstawiłem się i przeprosiłem za sytuację, wyjaśniając, gdzie znalazłem misia i co z nim zrobiłem.

– Och, dziękuję panu serdecznie – powiedziała z wyraźną ulgą. – Piotruś nie może spać bez swojego Bosmanka. Tak nazwaliśmy misia, bo kiedyś nosił jeszcze marynarską czapeczkę. Podałby mi pan adres tego domu dziecka? Wybierzemy się tam jutro, bo naprawdę nie wiem, jak wytrzymamy kolejną noc. Normalnie urwanie głowy…

Czy ona nie ma empatii?

Zdziwiła mnie reakcja kobiety. Na jej miejscu wyjaśniłbym maluchowi, że pluszak gdzieś odszedł, bawią z nim teraz inne dzieci, a na pociechę kupiłbym mu coś innego. Nie potrafiłbym pójść do domu dziecka i poprosić o zwrot zabawki, z którą mógł się przecież związać inny maluch, dostatecznie już poszkodowany przez los. Ta kobieta najwidoczniej nie miała podobnych skrupułów. Chciała po prostu odzyskać swoją własność. Takie czasy.

Uznałem, że lepiej będzie, jeśli ja również się wybiorę i wyjaśnię tę niecodzienną sytuację znajomej. W końcu rzadko się zdarza, by ktoś zabierał zabawkę z domu dziecka.

Nazajutrz zjawiłem się na miejscu wcześniej i przy kawie opowiedziałem, co zaszło. Jak się obawiałem, Bosmanek przypadł do gustu jednej dziewczynce. Bawiła się nim właśnie we wspólnym pokoju. Poczułem ucisk w żołądku na myśl o tym, co będzie, gdy zjawi się Wojciechowska z synem. Przyjechali kwadrans po mnie.
Kobieta przywitała się ze mną i z moją koleżanką. Wydawała się miła, ale pozory mogą mylić. Porozmawialiśmy chwilę, a potem wziąłem ją na stronę i wyjaśniłem, w czym tkwi problem.

– Sama pani widzi. Ten miś musi mieć magiczne moce, bo od razu się komuś spodobał – zażartowałem, chcąc rozładować napięcie.

– Tak, rozumiem, ale obawiam się, że dla nas Bosmanek jest niezastąpiony. To prezent od mojego ojca na narodziny Piotrusia. Niestety, dziadka już z nami nie ma… Dlatego jestem panu naprawdę wdzięczna, że znalazł pan Bosmanka.

Przygryzłem wargę. Cholera. Wartość sentymentalna. Tego się nie spodziewałem.

Wojciechowska pozwoliła synkowi iść pobawić się z dziećmi. Od razu podbiegł do dziewczynki z jego misiem. Bałem się, że Piotruś bezceremonialnie wyrwie jej Bosmanka, ale na szczęście nie. Widać mama go pouczyła, bo wymyślił scenariusz, w którym niedźwiadek w ogrodniczkach wyruszył na Antarktydę kolejką. Kilka plastikowych pingwinów pomagało mu w wyprawie.

– Małej będzie naprawdę przykro… – powiedziałem, patrząc na rozśmianą buzię dziewczynki.

– To samo pomyślałam, zanim się tu wybraliśmy, że może być kłopot... Dlatego pomoże mi pan z czymś? Póki Piotruś ma co robić.

Bardzo mnie zaskoczyła

Nie bardzo wiedziałem, o co chodzi, ale kiwnąłem głową i posłusznie poszedłem za nią na parking. Cóż więcej mogłem zrobić? Przecież nie wywołam wojny o misia.

Szczęka mi opadła, gdy Wojciechowska otworzyła bagażnik. Były tam dwa pełne pudła zabawek, i to nieużywanych, ale całkiem nowych, elektronicznych i „analogowych”. Znalazło się też kilka pluszowych misiów podobnych do Bosmanka.

– Mówił pan, że nie chce nagrody – powiedziała – więc wykorzystałam ją inaczej. Ten pluszak ma dla nas ogromne znaczenie, stąd ta cała afera. No ale jak mi pan powiedział, gdzie go zostawił, nie mogłam przyjechać z pustymi rękami. Kupiłam to wszystko w ramach rekompensaty i podziękowania.
Zamknąłem buzię i posłałem fundatorce szeroki uśmiech.

– Jestem mile zaskoczony. Dzięki pani uwierzyłem, że dobrzy i bezinteresowni ludzie wciąż istnieją na świecie.

– Cieszę się, choć obawiam się, że nie zasługuję na oklaski i pochwały. Te dary są trochę na ukojenie mojego poczucia winy za zabranie Bosmanka. Bo kto daje i odbiera, sam pan wie… – westchnęła. – Każdy jest po trochu egoistą. No nic, łapmy się za te pudła.

Zanieśliśmy zabawki do środka i pomogliśmy rozdać je uradowanym dzieciom. Udało się przekonać dziewczynkę do wymiany Bosmanka na innego, całkiem nowego misia. Ostatecznie wszystko skończyło się dobrze: Piotruś dostał z powrotem swoją pamiątkę po dziadku, dzieciaki miały kupę radości, a ja odzyskałem nieco swojej nadszarpniętej wiary w ludzkość.

Przy okazji zrozumiałem, gdzie leży problem ze współczesnym światem. Nie w tym, że naokoło jest pełno egoistycznych, samolubnych, złych ludzi. Ani w tym, że każdy chce nas kopnąć w tyłek, zrobić w jajo albo perfidnie wykorzystać. Problem leży w naszej postawie. W tym, że zawsze spodziewamy się najgorszego i dlatego wolimy się nie wychylać, nie ryzykować. Sam byłem tego bliski.

Reklama

Najpierw chciałem zignorować misia, potem ogłoszenie o zgubie. Nie zrobiłem tego, wysunąłem się przed szereg i uradowałem Piotrusia, mamę Piotrusia, moją znajomą i dzieciaki w domu dziecka, siebie już nie liczę. Gdyby każdy choć raz na jakiś czas zrobił coś, czego nie musi, ale może, bo czuje, że tak trzeba, świat z pewnością stałby się odrobinę lepszy.

Reklama
Reklama
Reklama