Reklama

– Zabierz tego kundla! – krzyczałem rozeźlony do siostry, kiedy kosmaty szczeniak właził do mojego pokoju i pożerał moje rzeczy.

Reklama

– To nie żaden kundel, tylko Makary! – tupała ze złością siostra. – I powinieneś się cieszyć, że chociaż on chce z tobą być, bo jesteś okropny i nikt cię nie lubi!

Nie przejmowałem się gadaniem smarkuli. Co ona mogła wiedzieć o tym, kto mnie lubi. I ciekawe skąd wzięła to imię.

– Chyba Makaron! – odgryzałem się. – Bardziej by pasowało, bo straszna klucha z niego.

I wtedy Gośka mnie szczypała, a potem uciekała do mamy.

Zobacz także

Rzucałem się za nią w pogoń, ale Makary, przekonany, że to początek zabawy, wskakiwał między nas i musiałem uważać, żeby go nie rozdeptać. Pies szczekał, ja się wściekałem, a Gośka skarżyła, że ją zaczepiam. I jak tu lubić zwierzęta?

Makary rósł. Wkrótce wyglądał jak solidna owca

Kiedy szczekał, szyby w oknach drżały. Taki miał bas! Po trzech latach bardziej przypominał potarganego lwa niż psa. Nadal uważał mnie za najlepszego kumpla i słuchał mnie bezwarunkowo. Gośkę traktował tak jak ona jego, czyli pluszaka do zabawy. Mama narzekała, że je coraz więcej, a tata uważał, że mamy wartownika. Ja ogólnie cieszyłem się, że jest. Ale przyszedł straszny moment, który postawił wszystko na głowie: Makary znikł.

– Jak to się stało?! – dziwiła się mama.

– To niemożliwe, żeby się zgubił, a jednak… – filozofował tata.

Ja łaziłem po okolicy i przyczepiałem anonsy o poszukiwaniu kudłatego psa. Bo kochałem Makarego, choć może nie obnosiłem się z tym tak, jak Małgośka. Ale futrzakowi odpowiadała taka przyjaźń. Nie wierzyłem w to, że uciekł. Prędzej w to, że ktoś go uprowadził, bo Makary był przyjazny i ufny. Ale jak mógłby gdziekolwiek usnąć bez swojej ukochanej szmacianej kaczki, którą mama reperowała chyba sto razy. A teraz żółta szmacianka z czerwonym dziobem leżała na pustym posłaniu psa.

Znalazłem Makarego kilka dni później. Biedak leżał w rowie na skraju osiedla, obok przejazdu kolejowego przy zarośniętym przepuście. Jego futro było całe w błocie i zaschniętej krwi. Nienaturalne ułożenie ciała świadczyło o tym, że najprawdopodobniej potrącił go samochód. Stałem nad ciałem psa i płakałem.

A potem wlazłem w błocko i wyciągnąłem go z mokradła. Kawałkiem starego wiadra, które znalazłem w rowie wygrzebałem w ziemi dół, ułożyłem w nim pogruchotane ciało i zasypałem. Na klonie pochylającym się nad kanałkiem wyciąłem scyzorykiem krzyżyk i literę „M”. Wracałem do domu, nie zważając na to, że ludzie pokazują mnie palcami i śmieją się, że zostawiam, na chodniku czarne ślady.

Gośka wyśmiała mnie i pobiegła na skargę do kuchni.

– O Boże! – jęknęła mama, kiedy mnie zobaczyła. – Taki duży chłopak i żeby się tak ubłocić! Coś ty wyprawiał i gdzie?! Natychmiast idź do łazienki i się wykąp. I nie dotknij ściany, bo pobrudzisz!

Siedziałem skulony w wannie, płakałem i obiecywałem sobie, że nigdy nie będę miał żadnego zwierzęcia. Nigdy! Przykryłem głowę gorącą frotową myjką, zamknąłem oczy i chciałem, żeby nikt się do mnie nie odzywał.

Pogodziłem się z życiem singla

Zdjąłem gorącą myjkę z twarzy. Głęboko odetchnąłem i rozejrzałem się po łazience. Duże kafle, stylowa armatura przy wannie, ręczniki z monogramami wyhaftowanymi jeszcze przez babcię. Niby wszystko wyglądało tak samo, a przecież minęło ponad dwadzieścia lat.

Rodziców już nie ma. Małgośka wyszła za mąż i jest rozpieszczana przez zapatrzonego w nią mecenasa Jerzego G. Nie straciła zamiłowania do zwierzątek i jest szczęśliwą właścicielką trzech buldożków, które są mniej inteligentne niż moje klapki.

– Słodziaki. Urocze, prawda? – Trzymała jednego na rękach i dawała mu lizać sobie twarz.

– Demakijaż? – spytałem. – Jurek też je tak przytula?

– Nic się nie zmieniłeś, Krzysztof. Nic a nic – siostra patrzyła na mnie surowo. – Nie potrafisz się zbliżyć, to twój problem. Żadnej więzi, ani z ludźmi, ani ze zwierzętami. Dlatego jesteś ciągle sam. I tak już zostanie.

Nie odpowiadałem zazwyczaj na jej idiotyczne teorie. Ale tym razem przesadziła.

– Jasne. Nie jestem taki przytulaśny jak ty – powiedziałem spokojnie.

– I nie bądź taka wieszczka, dobrze? Mam nadzieję, że kiedyś zdradzisz mi, jak to się stało, że Makary nie wrócił do domu po spacerze z tobą?

– Świnia jesteś! – odpaliła histerycznie. – Ja go bardzo kochałam!

– Raczej kochałaś, kiedy był twoim pluszakiem. Ale kiedy przestał być przytulanką…

– Ty mi coś insynuujesz?! Ktoś ukradł naszego Makarego, ale to nie była moja wina – atakowała z pełną mocą. – Jesteś podły! Samolubny i zgorzkniały.

Słuchałem wyrzutów siostry, ale po latach nie było mi już nawet przykro. I pomyśleć, że przed laty nie powiedziałem jej o smutnym losie naszego psa, bo nie chciałem, żeby cierpiała.

Od tamtej rozmowy raczej nie odwiedzałem siostry. Widywaliśmy się tylko 1 listopada na cmentarzu „u rodziców”. Ona nie tęskniła za mną, a ja nie najlepiej czułem się w jej świecie „z wyższych sfer”. Życie towarzyskie mnie nie ciągnęło. Grono znajomych stanowili koledzy z pracy i to mi zupełnie wystarczało.

Frajdę sprawiało mi bieganie. Regularne, codzienne, intensywne. Postanowiłem wystartować w maratonie, takim dla amatorów, i podchodziłem do tego planu bardzo poważnie. Biegałem niezależnie od pogody i pory roku. Dobre buty, odpowiednia odzież i hajda!

Już miałem ruszać dalej, kiedy usłyszałem pisk

Miałem ustaloną trasę, której się trzymałem od wielu tygodni. Zgodnie z pomiarami specjalnego zegarka – 4630 metrów. Po wyjściu z klatki skręcałem w stronę nowego osiedla zbudowanego w miejscu starych ogródków działkowych. Okrążałem je od strony torów kolejowych i biegłem wzdłuż oczyszczonego i ładnie zagospodarowanego kanału.

Mijałem wielki stary klon, na którym do dziś widać było wycięte przeze mnie przed laty znaki. Czasem zatrzymywałem się tam na chwilę. Siadałem na ławce, która stała obok drzewa i, wyrównując oddech, przyglądałem się spacerowiczom. Odpoczywałem trzy minuty i ruszałem dalej. Tym razem też usiadłem na chwilę. Zerknąłem na zegarek i już miałem ruszać dalej, kiedy usłyszałem przeraźliwy pisk. Odruchowo rozejrzałem się.

Po kilku sekundach zobaczyłem szczeniaka, który rozpaczliwie walczył o życie w przerębli, którą pewnie sam zrobił w cienkim lodzie. Biedak zapadał się pod wodę i nie był w stanie wdrapać się na taflę. Piszczał i skomlał przerażony, próbując utrzymać się na powierzchni.

Rzuciłem się w stronę kanałku. Poślizgnąłem się na oszronionej trawie porastającej opadający grunt i trochę na tyłku, trochę na boku zjechałem na lód. Tafla natychmiast trzasnęła pod moim ciężarem i poczułem lodowatą wodę. Na szczęście ciek był płytki i od razu stanąłem na nogi. Woda sięgała mi do połowy ud. Machając rękami, by nabrać rozpędu ruszyłem w stronę przemoczonego i wystraszonego psiaka.

Kiedy dopadłem do niego właśnie całkiem zanurzył się pod wodą. Błyskawicznie sięgnąłem pod wodę i namacałem wierzgającego zwierzaka. Wyciągnąłem go na powierzchnię i zgarniałem brudną wodę z posklejanego futra. Psiak kłapał zębami i skomlał, aż wreszcie trochę „wyżętego” udało mi się go wsadzić za pazuchę kurtki. Poczułem lodowaty okład, ale systematycznie rozcierałem małe ciałko, aż zwierzak zaczął się uspokajać. Wygramoliłem się na brzeg i dopadłem do ławki. Dyszałem jak miech kowalski, a pod kurtką czułem drżącego psa.

– Oj, Makary – mruknąłem bezwiednie. – To nie jest dobra pora na kąpiele.

– Nic panu nie jest?! Piesek wysunął mi się z obroży. Tak się bałam! Ale pan jest cały mokry! – Nade mną stała ładna kobieta w wielkiej wełnianej czapie, pikowanej kurtce i narciarskich spodniach. Machała rękami, wywijając smyczą w kolorowe kwiatki. – Proszę wstawać, bo pan zamarznie. Zawiozę pana do domu. Natychmiast!

Wstałem ostrożnie, by psiak nie wysunął się spod kurtki.

– Tędy! – zawołała dziewczyna i pomknęła w stronę parkingu. Ruszyłem za nią, przytrzymując szczeniaka.

– Zamoczę pani samochód! – zawołałem w biegu.

– Nie pieprz, dobrze? – odkrzyknęła bez odwracania głowy i otwierała drzwiczki żółtego opla. – Tutaj! – nakazała i prawie wepchnęła mnie na tylne siedzenie. Po chwili odpaliła silnik. – Prowadź!

Posłusznie wskazywałem drogę, a ona śmigała osiedlowymi uliczkami niczym rajdowiec.

– To tu…

Duże zielone oczy patrzyły na mnie ze zdziwieniem

Wyhamowała niemal w miejscu. Zanim się ruszyłem, już otwierała drzwi od zewnątrz.

– Biegiem! – rozkazała, więc pogalopowałem do klatki.

– Czterdzieści pięć – zawołałem i pognałem po schodach na trzecie piętro.

Kiedy w tempie strażackim przebierałem się w dres, mały futrzak zadowolony z życia najpierw nasikał na podłogę, a potem, popiskując, zwiedził mieszkanie. Wytarłem plamę, wziąłem gagatka na ręce i próbowałem obronić twarz przed różowym językiem.

– O rany, przepraszam bardzo. Nie zamarzłeś? – dopiero teraz zauważyłem, że w drzwiach stoi zatroskana dziewczyna. Zdjęła czapkę i razem z torebką i smyczą rzuciła ją na fotel. – Zrobię ci herbatę – odwróciła się na pięcie i fala rudych włosów podążyła do kuchni.

Usiadłem na kanapie i drapałem pod brodą szczeniaka, który wysechł i usypiał. Dziewczyna postawiła kubki na stoliku i usiadła obok mnie.

– Cholera, co za wypadek – zaczęła się tłumaczyć. – Przepraszam, dziękuję i przykro mi…

Położyłem palec na ustach.

– Śpi – powiedziałem szeptem i pokazałem brodą futerko z czarnym nosem. – Jak ma na imię?

Wielkie zielone oczy popatrzyły na mnie ze zdziwieniem.

– Na imię? Nie wiem, jeszcze nie ma. Mam go od wczoraj wieczorem, dostałam na urodziny.

– Wszystkiego najlepszego. Ale ty masz jakieś imię?

– Magda.

– Krzysztof – powiedziałem i po chwili w zamyśleniu dodałem: – A może Makary?

– To w końcu jak?

– Makary – wskazałem szczeniaka.

– To imię dla psa? – zdziwiła się.

– Tak! Kiedyś ci to wytłumaczę.

– Niech będzie Makary. Bardzo fajnie – uśmiechnęła się. – Ty też jesteś fajny. I odważny. Jak ci mogę podziękować?

– Może kolacją? Ale ja ugotuję!

– Super. Mogę przyjść z Makarym?

– Jasne! W końcu musi być pretekst.

– A bez pretekstu nie mogę?

– Możesz! Najlepiej dziś.

– Co za szczęśliwy traf: akurat mam wolny wieczór! – Magda zaśmiała się i mrugnęła okiem. Była śliczna.

– To się nazywa zbieg okoliczności.

I wtedy psiak otworzył oczy, dwa razy szczeknął, ziewnął, oblizał się i znowu zasnął. Magda wzięła go na ręce. A kiedy odprowadziłem ją do drzwi, odwróciła się na chwilę, spojrzała na mnie i powiedziała:

– A wiesz, że wczoraj śniło mi się pole pełne maków?

– To coś znaczy? – spytałem.

Reklama

– Pewnie nie, ale było piękne…

Reklama
Reklama
Reklama