„Mąż diabła miał za skórą i w Boże Ciało zażądał rozwodu. A krzyż mu na drogę, mam dosyć tej farsy”
„Janusz był typem, który lubił robić dobre wrażenie – szczególnie na innych. W domu? Król narzekania, książę dramatów i domowy inspektor czystości w jednym. Każdy jego poranek zaczynał się od suszenia włosów przez dwanaście minut i monologu na temat zbyt miękkich grzanek. Życie z nim to była farsa”.

- Redakcja
Z zewnątrz zawsze wyglądało to całkiem nieźle. Małżeństwo jak z obrazka – Janusz postawny, wypielęgnowany, z tym swoim teatralnym uśmiechem i sylwetką godną reklamy garniturów. Ja, żona z dobrym poczuciem humoru, z dystansem do siebie i do świata, zawsze gotowa, by śmiać się z cudzej pompy. Znajomi mówili, że pasujemy do siebie jak wino do sera. Tyle że nikt nie zaglądał do środka tego małżeńskiego pudełka, w którym od lat siedziały już tylko kurz, pretensje i wspólna lodówka.
Janusz był typem, który lubił robić dobre wrażenie – szczególnie na innych. W domu? Król narzekania, książę dramatów i domowy inspektor czystości w jednym. Każdy jego poranek zaczynał się od suszenia włosów przez dwanaście minut i monologu na temat zbyt miękkich grzanek. Gdy go zobaczyłam w szlafroku i z miną jakby właśnie zarządzał sztabem kryzysowym, wiedziałam: zacznie się kolejny dzień małżeńskiego teatru. Nie kochałam go już od lat. Ale nie dlatego, że przestał być przystojny. Po prostu miałam już dość wspólnego życia, które było bardziej farsą niż partnerstwem.
Sam zaczął ten teatr
To było Boże Ciało. U nas na osiedlu, jak co roku, cała procesja z baldachimem, dziećmi w białych albach i sąsiadką Haliną, co niesie figurkę Matki Boskiej z miną, jakby szła na własną beatyfikację. Ja stałam przy oknie z kubkiem kawy, obserwując, jak Janusz od rana miota się po mieszkaniu w szlafroku i skarpetkach do połowy łydki. W powietrzu unosił się zapach kadzidła, a u nas zapowiedź burzy – ale nie tej atmosferycznej.
– Anita, musimy porozmawiać – powiedział w końcu, stając w progu kuchni jak główny bohater brazylijskiej telenoweli.
– Serio? Dzisiaj, w święto? – mruknęłam, nie odrywając wzroku od dymiącej filiżanki.
Janusz westchnął ciężko, poprawił pasek od szlafroka i zasiadł naprzeciwko mnie z tą swoją dramatyczną miną.
– Chcę rozwodu.
Zamrugałam. Trzy razy. Nareszcie! Cuda się jednak zdarzają, nawet w Boże Ciało. Uniosłam brwi.
– Aha. To kiedy zamierzasz się wyprowadzić?
Zrobił wielkie oczy, jakby to właśnie on został porzucony. Serio? Ten facet naprawdę myślał, że mnie tym zaskoczy? Od miesięcy czekałam, aż zbierze się na odwagę. Już miałam plan awaryjny, nawet pudełko po butach na jego krawaty.
– Anita, to nie takie proste... – zaczął.
– Janusz, nie rób z siebie męczennika. Figurkę już dzisiaj jedną widziałam. Poza tym – sam zacząłeś ten teatr.
Chciał rozwodu, wrócił z awokado
Kilka dni po tym jego wielkim występie, Janusz zaczął się zachowywać, jakby właśnie przechodził przemianę duchową. Najpierw zaczął dzień od porannego rozciągania na dywanie. Potem pojawiły się zakupy. Ale nie takie zwykłe – wrócił do domu z siatką pełną jarmużu, hummusu i, hit numer jeden, awokado. Wyciągał je z reklamówki z miną alchemika.
– Będziemy jeść zdrowiej. Zmiany zaczynam od kuchni – ogłosił.
– Ty chcesz rozwodu czy rebrandingu? – spytałam bez emocji.
Nie odpowiedział. Zamiast tego wyjął z szafki deskę do krojenia, jakby miał przygotować rytuał przejścia. Pokroił to biedne awokado na plasterki i ułożył na talerzu w taki sposób, że wyglądało jak eksperyment ze szkolnego podręcznika biologii.
– Musimy to zrobić dobrze. Spokojnie, z kulturą. Żeby nie było ran, tylko pełne zrozumienie – mówił, siadając naprzeciwko mnie z miną, jakby zaraz miał mi wręczyć papiery i czekoladki na pocieszenie.
– Janusz, ty naprawdę myślisz, że można się rozstać jak w reklamie zdrowych przekąsek? – zapytałam, unosząc brwi.
– Chciałbym, żebyś to zrozumiała.
– A ja chciałabym, żebyś umył po sobie talerz, ale nie wszystkie marzenia się spełniają – rzuciłam i wyszłam z kuchni.
Porady z internetu i z piekła rodem
Tydzień później Janusz przyniósł do domu książkę z tytułem, który brzmiał jak groźba: „Rozwód bez łez”. Położył ją ostentacyjnie na stole, dokładnie w miejscu, gdzie zwykle zostawiał mi pilot do telewizora, żebym „lepiej go szanowała”.
– Anita, powinniśmy usiąść i porozmawiać. Na spokojnie. Tu jest rozdział o empatycznym komunikacie rozstaniowym – powiedział, wertując książkę, jakby szukał instrukcji montażu szafki z IKEA.
– To może zacznij od tego, żeby nie czytać mi poradników przy śniadaniu – odburknęłam.
Janusz tymczasem próbował stosować porady z internetu jak lekarstwo na wszystko. Przy każdej okazji mówił, że „nie obwinia”, że „rozumie moje uczucia” i że „każda relacja ma swój naturalny cykl życia”. Brzmiało to mniej więcej, jak słaby monolog z jakiegoś reality show.
– Anita, nasze wartości się rozjechały – oświadczył kiedyś podczas obiadu.
– Tak, ja cenię ciszę, ty lubisz dramatyzować – odpowiedziałam, nie odrywając wzroku od ziemniaków.
Zaczęłam wtedy robić sobie w głowie przegląd naszych „pięknych chwil”. Jak na przykład ta, kiedy pokłóciliśmy się w markecie o to, kto ma włożyć paragon do portfela. Albo jak pranie w pralce zawsze „magicznie” należało do mnie. Janusz potrafił się obrazić o źle złożony ręcznik. Wspomnienia jak z kabaretu. Zrozumiałam jedno – on naprawdę myśli, że ten rozwód da się zorganizować w białych rękawiczkach. A ja już nie miałam siły udawać, że jesteśmy czymś więcej niż dwojgiem samotnych ludźmi pod jednym dachem.
Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść
Od kiedy wieść o rozwodzie wypłynęła poza nasze cztery ściany, zaczęło się istne przedstawienie. Każdy miał coś do powiedzenia. Sąsiadka z naprzeciwka przyniosła mi sernik i spojrzenie pełne troski, jakbym właśnie została wdową. Moja ciotka zadzwoniła z pytaniem, czy to na pewno nie chwilowy kryzys, bo „Janusz to przecież porządny chłop, tylko taki… wymagający”. A Grażyna? Grażyna ruszyła z pełną pompą.
– Anita, teraz zaczyna się twoje nowe życie. Musisz to uczcić! – zawołała pewnego popołudnia i przyniosła katalog SPA oraz pomysł na „pożegnalne przyjęcie z pierogami”.
Tymczasem Janusz rozrysował w zeszycie cały plan podziału majątku. Użył kolorowych zakreślaczy.
– Zielone – rzeczy neutralne. Niebieskie – przedmioty emocjonalne. Czerwone – sporne – tłumaczył z powagą chirurga przed operacją.
Patrzyłam na to, jakby właśnie próbował negocjować z kosmitami. Gdy zapytał, kto weźmie młynek do pieprzu, nie wytrzymałam.
– Janusz, weź wszystko. Tylko nie próbuj brać wspomnień. Te zostają tam, gdzie ich miejsce – w przeszłości.
Każde jego słowo, każdy gest był jakby na scenie. Ale ja już z tej widowni wyszłam. Siedziałam na kanapie, myśląc, że nawet jej w końcu nie oddam. Bo czasem najważniejsze w rozwodzie jest to, żeby sobie przypomnieć, czego się już nie chce.
Poczułam coś między ulgą a spokojem
W końcu nadszedł ten dzień. Bez fanfar, bez łez, za to z pudełkami i ciszą, jakiej w naszym mieszkaniu nie było od lat. Janusz spakował swoje rzeczy metodycznie, jakby pakował się na ekspedycję – równo złożone koszule, osobne pudełko na przyprawy, karton z podpisem „elektronika”. Stałam oparta o framugę drzwi, obserwując, jak wynosi ostatnią torbę.
– Zostawiam ci czajnik. Wiem, że lubisz ten z gwizdkiem – powiedział tonem niemal czułym.
– Dzięki, Janusz. Z czajnikiem sobie poradzę. Z tobą już nie muszę – odpowiedziałam spokojnie.
Kiedy zamknęły się za nim drzwi, przez chwilę było naprawdę cicho. Nie taka pustka, która boli. Raczej taka, która daje oddech. Usiadłam na kanapie – tej samej, którą on kiedyś chciał oddać, bo „ma sprężyny nie tam, gdzie trzeba”. Teraz wydawała się idealna. Moja. Wzięłam głęboki oddech, rozprostowałam nogi i spojrzałam przez okno. Zwykły dzień, nic niezwykłego, a jednak wszystko było inne. Pierwszy wieczór bez Janusza – bez jego westchnień, jego zegarka tykającego na szafce, bez jego butów w przejściu.
Poczułam coś dziwnego. Nie smutek, nie radość. Coś między ulgą a spokojem. Jakby właśnie zakończył się długi, chaotyczny spektakl. A ja nie tylko wyszłam z sali, ale wreszcie mogłam zdjąć z siebie tę niezręczną rolę, którą grałam przez lata.
I mam wreszcie święty spokój
Mówią, że rozwód to porażka. Ale jeśli tak, to ja jestem jedną z najbardziej spokojnych przegranych w historii. Nie płakałam. Nie krzyczałam. Po prostu odłożyłam na bok cudze oczekiwania, cudze emocje i cudze przepisy na szczęście. Janusz był jak ta figura z kościelnej procesji – niosło się go z dumą, wystawiało na pokaz, a potem chowało z powrotem, bo do codzienności nie bardzo pasował. Pod tą postawną sylwetką i gładkimi zdaniami krył się gość, który nie umiał powiedzieć: „nie umiem”. Ale to już nie moja sprawa.
Teraz mam siebie. Mam miejsce na kanapie, które nie jest negocjowane. Mam ciszę, która nie boli. I mam święty spokój, którego nikt nie ocenia. Czasem trzeba przejść przez piekło rozwodu, by zorientować się, że diabeł to po prostu facet z przerośniętym ego i kontem na portalu randkowym. A życie? Życie toczy się dalej. Bez wzniosłych przemówień, za to z głośnikiem, który gra moją ulubioną muzykę. Za Janusza? Za Janusza z figurą i rozwodem z klasą – wznoszę symboliczny toast. Ale bez kieliszka. Tylko z uśmiechem. I to mi wystarczy.
Anita, 49 lat
Czytaj także:
- „Na grillu u teściów, przy kiełbasce, szwagierka zniszczyła mi życie. Zdradziła sekret, którego strzegłam od lat”
- „Na wczasach mąż codziennie znikał nad jeziorem z wędką. Myślał, że nie zauważę, że łowił nie tylko okonie i sandacze”
- „Teściowa nieprzypadkowo dała mi na ślub lawendę. Gdybym wiedziała, co symbolizuje ten kwiat, uciekłabym w popłochu”