Reklama

Kiedyś mąż, ojciec, kolega z pracy, sąsiad, człowiek z planami. Dziś — samotny facet z przetartym plecakiem i obtartymi piętami, który codziennie rano zakłada buty trekkingowe i wychodzi w góry. Tak po prostu. Żeby iść. Uciec. Wymazać. Rozstanie... Nie, to nie było zwykłe rozstanie. To była detonacja całego mojego życia. Jakby ktoś wrzucił granat do środka i zatrzasnął drzwi. Nie mam już z kim nawet pogadać. Wszyscy znajomi nagle stali się „jej” znajomymi. Moje mieszkanie to już nie mój dom. Nie mam gdzie wracać, bo nie mam po co. Więc idę.

Reklama

Poranki są najgorsze. Ból mięśni, zimna podłoga pod nogami, dźwięk budzika w schronisku, który nie jest mój, ale i tak budzi. Na szlaku trochę lepiej — zimno trzyma mnie w pionie, a każdy krok boli mniej niż wspomnienie. Choć to złudzenie, bo wspomnienia i tak wracają. W każdej dolinie. Na każdym zakręcie. Jej śmiech. Tamto spojrzenie. Słowa, które powiedziała, zanim trzasnęły drzwi.

– I co dalej, Michał? – pytam siebie czasem głośno, gdy wiatr jest wystarczająco silny, żeby zagłuszyć głos.

Wczoraj trafiłem do schroniska pod Turbaczem. Siedzę w kącie, sam. Z zamówioną herbatą i kanapką z żółtym serem. Nic więcej nie chcę. Właściciel spojrzał na mnie, jakby chciał zagadać, ale widocznie coś w mojej twarzy mu powiedziało, żeby sobie odpuścił. I słusznie.

– Sam? – zapytał tylko, kiedy oddawałem dowód.

– Tak – odpowiedziałem bez podnoszenia wzroku.

– No, to wie pan... spokojniej tu jest, niż latem. Więcej się człowiek ze sobą nagada – dodał z lekkim uśmiechem.

– Mhm – mruknąłem.

I tyle. Nie chcę niczego więcej. Żadnych pytań, żadnych rozmów. Tylko droga. Tylko cisza.

Nie znałem jej imienia

Siedziałem z boku, jak zawsze. Najdalej od ognia, przy wilgotnym pniaku, który był ledwo wygodny, ale dawał wystarczający dystans. Kilkoro ludzi śmiało się przy ognisku, jedli coś, przekazywali sobie termos. Ktoś grał na gitarze, ale nie rozpoznawałem melodii. Czułem się, jakbym patrzył przez szybę na świat, który już mnie nie dotyczy.

Zaciągnąłem się dymem z papierosa, choć nigdy nie paliłem regularnie. W górach papieros jakoś lepiej smakował. Jakby bardziej pasował do ciszy, do zmęczenia, do myśli, które człowiek wlecze za sobą, a których nie da się odgonić żadnym wysiłkiem. Usłyszałem szelest i ktoś usiadł obok mnie. Nie spojrzałem od razu, ale poczułem zapach przemoczonych ubrań i kremu do rąk. Potem kątem oka zobaczyłem, że to kobieta. Miała na sobie puchową kurtkę, trochę rozpiętą pod szyją. Jej włosy były potargane, twarz zmęczona, ale nie nieprzyjemna.

– Też masz przemoknięte buty? – zapytała z uśmiechem, pokazując czubkiem stopy swoje własne. Były ubłocone i wilgotne.

– Trochę – odpowiedziałem krótko.

– No to jesteśmy w tej samej drużynie. Szlak od Krowiarek tonął w błocie. Serio, myślałam, że się tam utopię.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, więc milczałem. Ale ona nie wyglądała na zrażoną.

– A wiesz, co mnie trzyma przy życiu? – zapytała i zanim zdążyłem cokolwiek pomyśleć, wyciągnęła rękę zza pleców i pokazała kawałek szarlotki zawinięty w papier. – Cukier. Zawsze ratuje dzień. Chcesz?

– Nie, dzięki – odpowiedziałem, trochę zbyt ostro.

Ugryzła kawałek i z przejęciem przeżuwała, jakby to był najlepszy deser na świecie.

– No trudno. Twoja strata. Chociaż... pewnie dobrze robisz. Jeszcze ci zęby wypadną od tego cukru. Albo będziesz musiał biec na górę, żeby to spalić – dodała i znowu się uśmiechnęła.

Zaskoczyło mnie, że jej śmiech nie działał mi na nerwy. Nie drażnił. Był lekki, trochę zachrypnięty, jakby nie brała niczego zbyt poważnie. A ja byłem zbudowany z ciężaru.

– Siedzisz tu, jakbyś chciał zniknąć – powiedziała nagle, nie pytając o pozwolenie.

– Może chcę.

– A może po prostu nie chcesz, żeby ktoś cię zobaczył – dodała spokojnie i wstała. – Ale wiesz, nikt tu nikogo nie zna. Można być kim się chce. Albo nikim.

Zostawiła mnie z tymi słowami i wróciła do ogniska. Jej miejsce obok mnie szybko ostygło, a ja siedziałem dalej, wpatrując się w pomarańczowe światło między gałęziami. Nie znałem jej imienia. To był tylko przypadek, nic nieznaczący moment. Ale jej śmiech dźwięczał mi w uszach jeszcze długo po tym, jak wszyscy już rozeszli się do swoich pokoi.

Poczułem dziwną ulgę

Nie szukałem jej wzrokiem, ale kiedy mijaliśmy się na szlaku, pierwsza do mnie machnęła.

– No patrz, znów te same buty w błocie – rzuciła z uśmiechem. – Ale przynajmniej dzisiaj nie pada.

Szła swoim tempem, nie przyspieszała, nie zwalniała. Ja też nie zmieniałem rytmu. I tak po prostu szliśmy obok siebie. Przez chwilę nic nie mówiła, potem zapytała:

– A ty? Dlaczego tu jesteś?

– Długa historia.

– Mamy jeszcze kilka kilometrów.

Zawahałem się, ale w końcu odpowiedziałem.

Musiałem uciec. Od wszystkiego.

– Ja też. Tylko że ja uciekam już trzeci raz. Za każdym razem myślę, że to ostatni.

Opowiedziała mi o swoim bracie, który zmarł dwa lata temu. O tym, jak wszyscy oczekiwali, że się pozbiera, a ona nie potrafiła. O ojcu, który nie rozumiał, o znajomych, którzy przestali dzwonić. Mówiła spokojnie, bez wielkich słów. Tylko tak, jakby wyrzucała kamienie z plecaka. Słuchałem. Długo nie słuchałem nikogo.

– A ty? – zapytała. – Od czego uciekasz?

– Od siebie – odpowiedziałem, zanim zdążyłem się powstrzymać.

Spojrzała na mnie, ale nic nie powiedziała. I to milczenie było lepsze niż jakiekolwiek współczucie. Nie znałem jej dobrze, ale pierwszy raz od dawna poczułem coś, co przypominało ulgę. I jednocześnie... strach. Bo znałem ten moment – zanim człowiek się otworzy, zanim powie za dużo. A potem znów zostanie sam.

Coś we mnie puściło

Schronisko było prawie puste. Wszyscy, którzy mieli zejść do doliny, już zeszli. Reszta spała albo udawała, że śpi. Na dole paliła się tylko jedna lampka, pod nią stał czajnik i parę kubków. Usiadłem przy stole, wyciągnąłem z kieszeni stary zeszyt, ale nie zdążyłem nic zapisać. Usłyszałem kroki. To była ona. Z termosu nalała sobie herbaty, spojrzała na mnie i zapytała cicho:

– Nie śpisz?

– Nie potrafię – odpowiedziałem.

– Ja też nie. Chyba zbyt dużo myślę.

Usiadła naprzeciwko. Przez chwilę słuchaliśmy stukania drewna w piecu i jakiegoś odległego wiatru, który raz po raz uderzał w dach. Nagle odłożyła kubek.

– Wiesz... pytam, bo nie wiem, czy to wścibstwo, czy troska. Co się stało?

– Po prostu... wszystko się rozsypało – rzuciłem.

– Ktoś cię skrzywdził?

Zawahałem się. Nie byłem gotów. Ale jednocześnie... ile można milczeć?

– Byliśmy razem dwanaście lat. Myślałem, że to już tak zostanie. Dom, dziecko, praca. A potem nagle... – urwałem.

– Ktoś inny?

– Tak. Ale to nie tylko o to chodzi. Ona odeszła. Ale ja zniknąłem pierwszy. Przestałem być obecny. Praca, zmęczenie, obojętność. A potem udawałem, że nie widzę, że coś się psuje. Myślałem, że samo się naprawi.

Mówiłem szybciej, niż zamierzałem. Głos mi zadrżał, próbowałem się opanować, ale nie umiałem.

– Powiedziała, że mnie kocha, ale już mnie nie chce. Bo byłem nieobecny. I miała rację. I teraz nie potrafię tego unieść. Ani siebie, ani jej. Nikogo.

Zamilkła. Wpatrywała się w swój kubek. W końcu powiedziała tylko:

– To boli.

Skinąłem głową. Milczeliśmy. I to było najuczciwsze, co mogliśmy wtedy dla siebie zrobić. Wypowiedzenie tego głośno przeraziło mnie. Jakby teraz dopiero to wszystko istniało naprawdę. Ale jednocześnie... coś puściło. Może pierwszy raz od miesięcy.

Położyła mi dłoń na ramieniu

Wyszedłem w noc bez słowa. Potrzebowałem oddychać. Powietrze było zimne, wiatr mocny, a deszcz zacinał pod kątem, jakby miał coś do mnie. Szlak ginął w ciemności, ale znałem go już na pamięć. Szedłem.

– Po co ty to wszystko jeszcze pamiętasz? – zapytałem sam siebie.

– Bo inaczej nie będziesz wiedział, kim jesteś – odpowiedziałem półgłosem.

– A może to już nie ma znaczenia?

– Może. Ale boli.

Zatrzymałem się na skraju polany. Mgła snuła się między drzewami, jakby nic tu się nie działo. Jakby świat był dalej taki sam. A ja... coraz mniej pewny, czy chcę wrócić do kogokolwiek. Czy mam do kogo. Wtedy usłyszałem kroki. Odwróciłem się. To była ona. Nie powiedziała nic. Podeszła. Zatrzymała się obok. Przez moment tylko staliśmy. A potem położyła mi dłoń na ramieniu. Nie patrzyłem na nią. Nie musiałem. To nie była rozmowa. To był gest. I wystarczył.

Spokój, a może początek?

Rankiem nie padało. Mgła unosiła się nad doliną, ale było cicho i spokojnie. Szliśmy razem, krok w krok, nie spiesząc się nigdzie. Ona z kubkiem kawy w dłoni, ja z rękami w kieszeniach. Trochę z boku, ale już nie osobno.

– Wiesz, że dzisiaj śpisz po właściwej stronie ogniska? – powiedziała, zerkając na mnie z uśmiechem.

– Pomyłka w nawigacji – odpowiedziałem, próbując nie odwzajemnić uśmiechu, ale coś mi jednak drgnęło w kąciku ust.

– No tak, pewnie przypadek – przytaknęła i poprawiła czapkę. – Jak ta szarlotka.

Milczeliśmy dłuższą chwilę. Tylko stukanie kijków i szelest liści pod butami.

– Michał?

– Hm?

– Dobrze, że wtedy usiadłam obok.

Nie odpowiedziałem od razu. Ale wiedziałem już, co czuję. Nie euforię. Nie zakochanie. Spokój. A może... początek. Szliśmy dalej. Bez wielkich słów, tylko w obecności, która nie uwierała.

Nie miałem w sobie pustki

Zszedłem z gór tydzień później. Plecak był lżejszy, choć nic z niego nie ubyło. Zatrzymałem się jeszcze na chwilę przed stacją. Rozejrzałem się. Szlak znikał wśród drzew, jak zawsze. Ale tym razem nie miałem poczucia, że coś zostawiam niedokończone. Ona stała obok, z rękami w kieszeniach, równie nieruchoma jak ja. Patrzyła w milczeniu, bez pożegnań, bez pytań. I to było w tym wszystkim najlepsze – że nie musieliśmy udawać, że wiemy, co dalej.

– Może kiedyś znów usiądziemy obok siebie – powiedziała w końcu.

– Może – odparłem i uśmiechnąłem się lekko.

Nie wiedziałem, czy się jeszcze spotkamy. Ale to nie było najważniejsze. W pociągu zająłem miejsce przy oknie. Góry znikały za szybą, a ja po raz pierwszy od miesięcy nie miałem w sobie pustki. Może to nie koniec, tylko początek, którego jeszcze nie rozumiem. I wystarczyło.

Michał, 49 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama