„Szef karmił mnie pochlebstwami i obiecywał awans. W jednej chwili z najlepszego pracownika, stałem się dla niego śmieciem”
„– Jak staniesz na wysokości zadania, czeka cię awans i podwyżka. Wierz mi, bardzo znacząca – podkreślił szef tamtego dnia, gdy dawał mi to zlecenie. Przez ostatnie dwa tygodnie harowałem więc jak wariat, wypiłem milion kubków kawy, prawie nie spałem, ale sobie poradziłem. Pękałem z dumy, bo projekt był naprawdę świetny, wyjątkowy”.
- Seweryn, 39 lat
Kto, mając trzydzieści parę lat, myśli o tym, że wszystkie jego plany i marzenia mogą obrócić się w pył? Kto w tym wieku zastanawia się, w jakiej kondycji dotrze do kresu swojej drogi? Ja też o tym nie myślałem. Aż do tego feralnego poranka, kiedy to pędziłem na bardzo ważne spotkanie.
To nie miał być zwyczajny dzień. To miał być dzień mojego wielkiego triumfu. Akurat skończyłem pracę nad projektem kampanii reklamowej dla ważnego klienta. Całą noc nad nim w domu siedziałem, sprawdzając w kółko, czy wszystko jest dopięte na ostatni guzik.
– Jak staniesz na wysokości zadania, czeka cię awans i podwyżka. Wierz mi, bardzo znacząca – podkreślił szef tamtego dnia, gdy dawał mi to zlecenie.
Przez ostatnie dwa tygodnie harowałem więc jak wariat, wypiłem milion kubków kawy, prawie nie spałem, ale sobie poradziłem. Pękałem z dumy, bo projekt był naprawdę świetny, wyjątkowy. Teraz tylko trzeba go było pokazać szefowi, no i klientowi. Zamknąłem laptopa, wypiłem ostatni łyk kawy i półprzytomny ze zmęczenia, ale szczęśliwy, wsiadłem do samochodu i ruszyłem do firmy.
Szef wyznaczył spotkanie na dziewiątą
Pogoda była paskudna, padał deszcz ze śniegiem, więc samochody wlokły się jak żółwie. A ja za nimi… Byłem wściekły, bo nic nie mogłem na to poradzić, a czas uciekał nieubłaganie.
Zobacz także
„Cholera, szef mnie zabije, jak się spóźnię” – mruknąłem do siebie, próbując wyminąć maruderów.
Ale niewiele to pomogło. Całe miasto było zakorkowane. Gdy w końcu dotarłem pod firmę, okazało się, że wszystkie miejsca parkingowe są zajęte.
„Nie mam czasu czekać, aż ktoś odjedzie. Stanę dwie ulice dalej i przybiegnę na piechotę. Tak będzie szybciej” – pomyślałem.
Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Chwilę później stałem zdyszany przed skrzyżowaniem. Pod pachą ściskałem torbę z laptopem. Od firmy dzieliło mnie nie więcej niż pięćdziesiąt metrów, tyle co szerokość ulicy. Spojrzałem na zegarek. Była za pięć dziewiąta. Wszedłem na jezdnię… Ostatnia rzecz, o której pomyślałem, to to, że zdążę na spotkanie. Ledwie, ledwie, ale zdążę. A potem? Nic. Czarna dziura.
Jeszcze kilka dni temu miałem zostać gwiazdą agencji
Ocknąłem się w szpitalu. Próbowałem się podnieść, ale nie mogłem, bo obie moje nogi wisiały na wyciągach, a plecy przy próbie poruszenia się znokautował przeszywający ból. Nie wiedziałem, dlaczego tu trafiłem, niczego nie pamiętałem. Leżałem przerażony, zastanawiając się, czy ktoś do mnie przyjdzie. Nagle przy łóżku pojawił się lekarz.
– No, witam, obudził się pan wreszcie!
– Co się stało, doktorze? – wykrztusiłem przez zaschnięte gardło.
– Miał pan wypadek. Samochód pana potrącił na przejściu dla pieszych. Trzy dni temu – odparł.
– Słucham? Kiedy? Gdzie?
Ze wszystkich sił próbowałem sobie przypomnieć, co ja mogłem robić na przejściu dla pieszych. I nagle pamięć wróciła. Projekt, brak miejsc parkingowych, bieg po ulicy, spotkanie… Właśnie, spotkanie! Zrobiło mi się ciemno przed oczami.
– No to już po mnie. Kaplica – westchnąłem zrezygnowany. Lekarz spojrzał na mnie zaskoczony.
– Skąd takie czarne myśli? Trzy dni temu rzeczywiście nie było z panem najlepiej, ale teraz już wiadomo, że się pan wykaraska. Będzie to wymagało mnóstwa pracy i wytrwałości, ale się uda – zapewnił.
A potem zaczął tłumaczyć, co mi jest, i co mnie w najbliższych miesiącach czeka. Zanim skończył, już wiedziałem, że wrócę do pełnej sprawności nie wcześniej niż za rok. Jeśli wszystko dobrze pójdzie… Jeśli moje kości i tkanki zechcą pozrastać się tak, jak należy… Jeżeli nie – będzie potrzebna operacja. Może dwie… Z bezsilności i złości chciało mi się wyć.
Od rozmowy z lekarzem minął tydzień
Leżę jak kłoda przykuty do szpitalnego łóżka i zastanawiam się, jak teraz potoczy się moje życie. I im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem załamany. Wszyscy wokół mówią, że zamiast narzekać na swój los, powinienem dziękować Bogu za ocalenie. Bo niewielu udaje się wyjść z takiego wypadku z życiem. Doprowadza mnie to do białej gorączki. Za co mam mu, do cholery, dziękować? Przecież jeszcze kilka dni temu miałem zostać gwiazdą agencji reklamowej, dostać awans, podwyżkę, własny gabinet. A teraz? Rozmawiałem z szefem. Uprzejmie życzył mi zdrowia
i… tyle. Żadnego: czekamy na ciebie, nie martw się, chłopie, i tak dalej.
Wiem, co to oznacza. Że nie mam powrotu, że przy pierwszej dozwolonej prawem okazji wyrzucą mnie z roboty na zbity pysk. Albo nawet i wcześniej. Może miałbym jakąś szansę, gdyby chociaż projekt kampanii ocalał. Ale mój laptop rozbił się podobno w wypadku w drobny mak, a kopii zapasowej nie zrobiłem… Po raz pierwszy w życiu! Zawsze o tym pamiętałem, ale wtedy tak się śpieszyłem na spotkanie… Za co więc mam dziękować? Za to, że zawalił mi się cały mój świat i nie wiem, co będzie dalej?