Reklama

Praca w naszej firmie to trochę jak gra w Tetris – wszystko musi się układać, tylko że klocki lecą coraz szybciej. Każdy dzień to walka z czasem, z systemem, z oczekiwaniami. Nie powiem, że tego nie lubię – wręcz przeciwnie. Lubię ten rytm, tę intensywność. Ale są granice. Dla mnie zawsze były.

Reklama

Mam trzydzieści dwa lata i stanowisko, które kiedyś uważałam za cel, a dziś – za etap. Pracuję w dziale strategii dużej korporacji. Nie jestem typem, który leci na plotki do kuchni albo wrzuca selfie z biura na LinkedIna. Trzymam dystans. Nie znoszę tych wszystkich gierek, układzików, śmiechów z niczego. Może dlatego niektórzy uważają mnie za zimną. Ale ja po prostu wiem, gdzie kończy się „luz”, a zaczyna brak profesjonalizmu.

Żenująca jajeczko-impreza

Zbliżała się Wielkanoc. A razem z nią – coroczna „nieformalna integracja”. Niby kolacja świąteczna, w rzeczywistości – impreza w open space, gdzie znów ktoś przyniesie wino w termosie, a ludzie będą przekraczać granice, na które w godzinach pracy nigdy, by sobie nie pozwolili.

– I znowu ta żenująca jajeczko-impreza... – mruknęła Anka, mieszając herbatę w kuchni. – Może w tym roku będzie spokojniej – odparłam z udawaną nadzieją. – Nie sądzę. Już słyszałam, że ktoś znowu planuje przynieść trunki w termosie.

Uśmiechnęłam się pod nosem. Nic się nie zmienia. Wielkanocne party, jak zwykle, odbywało się w czwartek przed świętami. Open space zamienił się w coś na kształt sali biesiadnej – długie stoły, plastikowe talerze, biała kiełbasa i mazurki z cateringu. Ktoś przyniósł domową sałatkę jarzynową, ktoś inny faszerowane jajeczka. I – zgodnie z przewidywaniami Anki – pojawiło się też wino. W dwóch termosach, czerwonym i zielonym. Śmiali się, że czerwone to półwytrawne, a zielone – słodkie.

Nie miałam ochoty na to wszystko. Zostałam, bo wypadało. Usiadłam bliżej końca stołu, między Anką a chłopakiem z IT, którego imienia nigdy nie pamiętałam. Ludzie się rozluźniali. Zaczęły się głośne rozmowy, śmiechy, ktoś włączył muzykę z telefonu. Szef, pan Andrzej, początkowo trzymał fason, ale z każdą minutą stawał się coraz bardziej „koleżeński”. Chodził między stołami, ściskał dłonie, poklepywał po plecach. Kiedy zbliżył się do naszej części, już wiedziałam, że to nie skończy się dobrze.

– Kinga, a co Ty taka cicha... może kieliszeczek? – powiedział, siadając tuż obok mnie i wskazując na czerwony termos.

– Dziękuję, prowadzę – odpowiedziałam krótko, z zimnym uśmiechem.

– A może kiedyś nie poprowadzisz. I wtedy się napijemy... sami – rzucił półgłosem, z uśmiechem, który miał być czarujący, ale tylko mnie zmroził.

Zrobiło się dziwnie cicho. Na ułamek sekundy rozmowy przycichły. Niby nikt nie słuchał, ale czułam, jak kilka par oczu patrzy w naszym kierunku. I wtedy poczułam, jak dotyka mojej dłoni. Delikatnie, niby przypadkiem, ale wystarczająco wyraźnie, żebym zrozumiała, że to nie był przypadek.

Niestosowna wiadomość

Po świętach wróciłam do pracy z ulgą. Potrzebowałam kilku dni spokoju, by uporządkować sobie w głowie całą tę sytuację. W biurze panowała atmosfera, jakby nic się nie wydarzyło. Ludzie zachowywali się normalnie, nikt o niczym nie wspominał. Szef Andrzej był na miejscu. Uśmiechał się, żartował, mówił „dzień dobry” z tym samym entuzjazmem co zawsze. Ja też grałam w tę grę. Żadnych aluzji, żadnych spojrzeń. Cisza.

Wieczorem, kiedy wróciłam do domu i zmywałam naczynia, zawibrował telefon. Nie spodziewałam się niczego szczególnego, może wiadomości od mamy. Zerkając mimochodem, zobaczyłam imię szefa. To Andrzej!

„Chciałbym, żebyśmy powtórzyli imprezę – ale tylko we dwoje 😉”.

Stałam osłupiała przez chwilę z ręcznikiem w dłoni, nie wiedząc, czy mam się śmiać, czy rzucić telefonem o ścianę. To już nie było zabawne. Są jakieś granice. I on je przekroczył. Tym razem nie zamierzam się uśmiechać i udawać, że nic się nie stało. Zrobiłam screena. Chwilę później siedziałam przy komputerze i wysyłałam wiadomość do działu HR. Krótki mail, bez emocji. Tylko screen i jedno zdanie: „Uważam, że to przekracza granice relacji zawodowej”. Nie odpisałam Andrzejowi. Nie musiałam. Wiedziałam, że teraz piłka jest po ich stronie.

Minęły dwa tygodnie. W biurze wszyscy chodzili jak na szpilkach. Nikt nic nie mówił, ale można było wyczuć napięcie. Andrzej zniknął z dnia na dzień. Oficjalnie – urlop. Tak nagle bez zapowiedzi, że było to podejrzane. Wszelkie rozmowy milkły, gdy tylko wchodziłam do kuchni. Anka nie pytała, ale patrzyła na mnie inaczej. Może się domyślała. Może ktoś coś powiedział. Nie wiedziałam. I nie miałam ochoty tego roztrząsać.

W poniedziałek rano dostałam maila z zaproszeniem na spotkanie z dyrekcją. Temat: „Nowe możliwości rozwoju”. Weszłam do sali z białą tablicą i butelką wody na stole. Siedzieli tam nowy dyrektor działu i ktoś z kadr. Uśmiechali się, ale z rezerwą. Jakby trzymali w dłoniach granat bez zawleczki.

– Kinga, wiemy, że ostatnio było nerwowo – zaczął dyrektor. – Ale twoje zaangażowanie i postawa nie umknęły naszej uwadze. Chcielibyśmy zaproponować Ci awans. Prowadzenie nowego projektu strategicznego. To duży krok.

Zamarłam. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Przez moment pomyślałam, że to jakiś test.

– Nie wiem, czy cieszyć się, czy przerażać – przyznałam wprost, nie siląc się na grzecznościowy ton.

– Czasem życie daje sygnały w zaskakujący sposób – odparł dyrektor z uśmiechem, który miał być pokrzepiający, ale mnie nie przekonał.

Moralność i konsekwencje

Mijały kolejne dni, a ja powoli wdrażałam się w nowe obowiązki. Projekt, którym miałam się zająć, był ambitny, interesujący i dokładnie taki, jaki zawsze chciałam prowadzić. Tylko że wszystko miało inny smak. Awans, który kiedyś by mnie uskrzydlił, teraz mnie nieco obciążał. W biurze panowała cisza. Nikt nie komentował, ale każdy wiedział. Plotki, półsłówka, domysły. Nikt nie mówił tego głośno, ale wystarczyło jedno spojrzenie, żeby poczuć, że jestem obserwowana. Jakby ludzie czekali, aż coś się wydarzy. Albo aż sama coś powiem. Ale ja milczałam.

Czasem czułam się jak intruz. Jakby ta nowa rola nie była efektem mojej pracy, tylko efektownym skutkiem czegoś, czego nie powinnam była zgłaszać. A może wręcz przeciwnie – że zgłosiłam to, czego nie wypadało ruszać. W końcu wszyscy wiedzieli, jaki był Andrzej. Tylko nikt wcześniej nic z tym nie zrobił.

Pewnego dnia Anka podeszła do mnie, gdy wychodziłyśmy razem z kuchni.

– Gratuluję awansu... – zaczęła, ale potem zrobiła pauzę, która powiedziała wszystko. – ...choć domyślam się, że nie tak to sobie wyobrażałaś.

– Nie. Ale nie żałuję. I nie zamierzam się wstydzić – odpowiedziałam, patrząc jej prosto w oczy.

To przecież nie był żaden flirt z mojej strony. Gość testował moje granice. I się ostro przeliczył.

Już nie jestem taka sama

Siedziałam przy biurku, patrząc na nowy identyfikator z tytułem, który jeszcze kilka miesięcy temu wydawałby mi się szczytem ambicji. Teraz był po prostu faktem. Cichym znakiem tego, co się wydarzyło. Na ekranie migotał arkusz budżetowy, a w tle ktoś z działu sprzedaży tłumaczył coś głośno przez telefon. Życie biura toczyło się dalej, jakby nic się nie zmieniło. Ale ja wiedziałam, że zmieniło się wszystko.

Nie chodziło tylko o Andrzeja. Jego historia to był tylko początek, mały ułamek większej konstrukcji, którą do tej pory traktowałam jak coś niepodważalnego. Pracę. System. Hierarchię. A potem przyszedł jeden gest. Jedna wiadomość po godzinach. I wszystko runęło. To już nie jest to samo biuro. I ja też nie jestem tą samą osobą.

Wstałam, poprawiłam żakiet i ruszyłam na kolejne spotkanie. Bo mimo wszystko – praca czekała. A ja byłam gotowa. Już inna. Ale wciąż gotowa na życiowe zadania.

Kinga, 32 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama