„Szef wylał mnie na bruk, bo się mnie bał. Poświęciłam firmie połowę życia, a potraktował mnie jak zepsute wiadro”
„– To korzystna oferta – pół roku odprawy i nie będziesz musiała już od rana stawiać się w biurze. Naprawdę chcesz wchodzić z nami w konflikt? – jego opanowany, merytoryczny głos tylko spotęgował moją złość. Czy to ma być nagroda za mój wieloletni trud i zaangażowanie?”.
- listy do redakcji
Myślałam, że to żart
Od ponad ćwierć wieku byłam związana z tą samą spółką. Moja przygoda w niej rozpoczęła się gdy jeszcze studiowałam i zostałam zatrudniona na stanowisku sekretarki. Kiedy odchodziłam, kierowałam już całym działem odpowiedzialnym za innowacyjne przedsięwzięcia. Paradoksalnie, mój ostatni pomysł okazał się na tyle świetny, że w konsekwencji kosztował mnie posadę. Mój przełożony był tak zachwycony tym nowym konceptem, że zdecydował przejąć nad nim osobisty nadzór.
Przyszedł na zebranie zarządu i zaprezentował swoją koncepcję usprawnienia procesów. Jego pomysł polegał na zintegrowaniu naszych stanowisk w jeden etat. Korzyści? Cięcia kosztów, a padło na mnie. Szefostwu ta wizja przypadła do gustu. Kiedy Artur poprosił, żebym do niego wpadła, byłam pewna, że mam w kieszeni podwyżkę.
W momencie, gdy zdałam sobie sprawę, że przed chwilą straciłam pracę, ogarnęła mnie wściekłość.
– Moniko, opanuj się. Zastanów się nad tym na chłodno i złóż podpis na dokumentach. Oferujemy ci korzystne warunki – pół roku odprawy. Od jutra nie musisz przychodzić do biura. Naprawdę chcesz wchodzić z nami w konflikt? – opanowanie i rzeczowość w jego głosie tylko spotęgowały moją irytację.
Jakbym dostała w twarz
Momentalnie poderwałam się z miejsca, złożyłam podpis na papierach i wymaszerowałam z pokoju szefa. Schroniłam się we własnym i przeczekałam, aż wszyscy wyjdą z pracy. Wystukałam wiadomość do współpracowników, tłumacząc sytuację i dziękując im za wspólnie spędzony czas. Następnie spakowałam swoje drobiazgi do pudełka po papierze ksero, które udało mi się znaleźć. Na koniec rzuciłam jeszcze ostatnie spojrzenie na pokój, w którym spędziłam tyle lat swojego życia zawodowego…
Zobacz także
Na sam koniec wyszło na jaw, że nie dam rady opuścić parkingu podziemnego. Moja karta identyfikacyjna przestała funkcjonować. W myślach posłałam Arturowi wiązankę, a potem ruszyłam odszukać pracownika ochrony. Akurat wtedy służbę pełnił pan Janusz. Był zatrudniony w firmie od wielu lat. Nasze relacje zawsze opierały się na wzajemnej życzliwości i kurtuazji. Kiedy dowiedział się, co zaszło, autentycznie posmutniał.
– To już nie będzie to samo gdy pani odejdzie. Nasi młodzi pracownicy kompletnie ignorują nas, ochronę. Jesteśmy dla nich jak stojący gdzieś w kącie stolik. Zero pozdrowienia, zero podziękowań. Ale wie pani co? To wszystko idzie z samej góry. Pani przełożony dokładnie tak samo się zachowuje. Skoro i tak to pani ostatnie chwile tutaj, powiem wprost – to straszny burak. To z jego polecenia zablokowano pani przepustkę. No normalnie cham nie człowiek – pan Janusz jeszcze chwilę pomamrotał pod nosem.
Następnie odprowadził mnie aż na parking, mocno przytulił na pożegnanie i podniósł szlaban. Przyznam, że swoim gestem nieco poprawił mi nastrój tego dnia. A był to wtorek.
Nie umiem usiedzieć w domu
Kompletnie nie miałam pojęcia, co powinnam ze sobą począć. Zasiadłam przed telewizorem i zaczęłam skakać po kanałach. Wszędzie same nudy. Chwyciłam za książkę. Ale totalnie nie potrafiłam się na niej skupić. Zabrałam się za porządki. Wrzuciłam ciuchy do pralki. Zerknęłam na godzinę. Dopiero dwunasta. W pracy czas zdecydowanie nie dłużył się tak bardzo. Przysiadłam do laptopa i odpaliłam Excela. Od razu poczułam się lepiej. Muszę ogarnąć jakiś plan. Bez planu ani rusz.
Przygotowałam listę wydatków na kolejne sześć miesięcy. Koszty mieszkania i rachunki. Kiedy odjęłam sumę, którą planowałam odłożyć na trudne czasy, okazało się, że przy oszczędnym trybie życia pieniądze z odprawy powinny wystarczyć mi na rok. Jestem już przed pięćdziesiątką. Doświadczenie w pracy? Niby spore. Ale zdobyte w jednym przedsiębiorstwie. Nie miałam złudzeń. Dla kobiety w moim wieku szanse na znalezienie nowego zatrudnienia były niewielkie.
Nie ma opcji, żebym w najbliższym czasie znalazła pracę. A już na pewno nie taką, która by mi odpowiadała. Powlokłam się do pośredniaka. Kobieta za okienkiem nie zostawiła mi złudzeń.
– Szukamy krawcowych, szoferów autobusów, motorniczych. Coś z tego? No tak, od razu wiedziałam. Proszę tu podpisać i wpaść za miesiąc.
Nie miałam nic innego do roboty
Przez dwa tygodnie przeglądałam anonse w sieci. Parę razy wysłałam swoje CV. Zero odzewu. Zaczęłam wpadać w panikę. Dobra, z głodu jeszcze nie umrę przez jakiś czas. Mogę sprzedać auto, mieszkanie… Ale co potem? Znajomi starali się coś znaleźć. Ale roboty dla mnie nie wytrzasnęli.
– Wiesz co mi przyszło do głowy? – oznajmiła mi Anka przed sezonem urlopowym. – Twoje mieszkanie znajduje się w atrakcyjnej okolicy. W czasie wakacji mogłabyś je udostępniać wczasowiczom. Na ten okres przeniósłbyś się do mnie na wieś. Chata wciąż nie jest wykończona, ale mamy już wodę i toaletę. Kiedy nas nie ma na miejscu, ta renowacja posuwa się jeszcze bardziej opieszale. Przypilnowałbyś, aby ekipa budowlana zasuwała, zamiast pić browary i wylegiwać się na słonku. Jak ci się widzi ten koncept?
Hania i Darek kupili działkę jakieś pięć lat temu. Każda impreza była świetną okazją, by posłuchać o ich przygodach. Choć my płakaliśmy ze śmiechu, im do śmiechu nie było. Okolica wyglądała jak z bajki. Zielone pola, puszcza, strumyczek. Jednak przemiana wiekowej rudery w wyśnioną letnią rezydencję ciągnęła się w nieskończoność. Zgodziłam się pomóc. Sądziłam, że skoro latami ogarniałam grupę pracowników, to i z garstką budowlańców dam radę.
Realia nie okazały się tak kolorowe, jak się spodziewałam. Na początku faceci udawali, że mnie nie zauważają. Później robili wszystko, żeby uprzykrzyć mi pobyt, mając nadzieję, że w końcu zrezygnuję i ucieknę do miasta. Raz „niechcący” zakręcili dopływ wody, innym razem szambo się przelało. O szóstej rano zaczynali rozbijać beton…
Już ja ich popilnuję!
Miałam tego serdecznie dosyć. Ale zamiast złożyć broń, sięgnęłam po telefon i wykręciłam numer do Karola. To kumpel mojego eks, który prowadził firmę remontową. Nasz domek letniskowy (po rozwodzie przypadł w udziale Krzyśkowi) na Mazurach wyremontował w cztery miesiące. Nie gadałam z nim dobre 10 lat, ale miałam nadzieję, że nadal zajmuje się remontami.
– Cześć Monika, dawno się nie widzieliśmy! U mnie bez zmian, wciąż jestem w budowlanym młynie – stawiam, wyburzam i od nowa.
Udało mi się wreszcie pokazać Karolowi ów wiejski azyl. Ciekawa byłam jego opinii na temat czasu i funduszy potrzebnych, by doprowadzić do ładu posiadłość Hanki i Darka. Obejrzał wszystko z uwagą.
– Żeby efekt był zadowalający, trzeba będzie poprawić kilka elementów. Ale spokojnie, jak ściągnę tu moich ludzi, mogę dać słowo, że najpóźniej w sierpniu twoi znajomi wpadną tu na letni wypoczynek. Jest tylko jeden warunek – ci pseudofachowcy muszą się stąd wynieść raz na zawsze.
Hania wraz z małżonkiem byli u kresu wytrzymałości, więc zdecydowali się powierzyć mi to zadanie. Karol osobiście czuwał nad całym przedsięwzięciem.
– To była dla mnie świetna zabawa, dawno się tym nie zajmowałem – wyznał.
Karol wywiązał się z obietnicy. Pierwszego sierpnia Hania i Darek zorganizowali imprezę z okazji wprowadzenia się do nowego mieszkania. A ja zyskałam miano gwiazdy wieczoru. Każdy mnie komplementował. Dopytywali, jak skontaktować się z Karolem.
– My również rozważaliśmy przeprowadzkę na wieś. Przez parę lat intensywnie przeglądaliśmy oferty. Budowa lub generalny remont nie wchodziły w grę, bo widzieliśmy, ile stresu mają z tym inni. Niestety, nie udało nam się wypatrzyć niczego, co nadawałoby się do wprowadzenia. W końcu odpuściliśmy ten temat – relacjonowała Lucyna, koleżanka Hanki z pracy.
Nagle stałam się fachowcem
Gdy byłam na tamtej imprezie, w moim umyśle zaczął pojawiać się pewien pomysł. Spędziłam następne doby w sieci, zgłębiając temat. Kiedy upewniłam się, że moja koncepcja ma ręce i nogi, wykręciłam numer do Karola.
– Mam dla ciebie propozycję biznesową. Opowiem ci o wszystkim, gdy się zobaczymy – oświadczyłam.
Karol był ewidentnie zainteresowany. Zjawił się w sobotę. Przysłuchiwał się moim słowom, rzucił okiem na zapiski i kalkulacje.
– Słuchaj, to może się udać – orzekł w końcu.
Kiedy zaczynałam swoją działalność, miałam bardzo klarowną wizję. Na początku przyjrzałam się dokładnie lokalizacjom, do których z Warszawy da się dotrzeć w ciągu dwóch godzin lub niedługo będzie to możliwe. Na tych terenach poszukujemy zaniedbanych domostw, gospodarstw, starych młynów, zapomnianych szkół i dworców kolejowych. Odnawiamy je gruntownie i urządzamy od A do Z. Takie gotowe domy oferujemy później zamożnym mieszczanom. Żeby sfinansować zakup pierwszej nieruchomości, zaciągnęłam pożyczkę, dając w zastaw swoje mieszkanie.
Postawiłam wszystko na jedną kartę. To był maleńki drewniany domek, ukryty wśród olszyn. Karol tchnął w niego nowe życie i przemienił w prawdziwy skarb. Nieruchomość nabyła Lucyna, moja znajoma. Razem ze swoim ukochanym nie mogli wyjść z podziwu. Za uzyskane środki zdecydowaliśmy się zakupić kolejną posiadłość – starą, przedwojenną szkołę. Część konstrukcji rozebraliśmy, a dużą salę lekcyjną na parterze przerobiliśmy na gigantyczny, zadaszony taras z kuchnią na świeżym powietrzu.
Jestem panią swojego losu
Mieliśmy pewne obawy co do tego, czy uda się nam błyskawicznie sfinalizować transakcję sprzedaży domu, ponieważ kwota, jaką wyznaczyliśmy, mogła skutecznie zniechęcać potencjalnych nabywców. Na szczęście po około dwóch miesiącach zgłosiła się do nas zainteresowana kupnem para polsko-francuska z gromadką czworga dzieci.
Zysk ze sprzedaży tego gospodarstwa był na tyle pokaźny, że aktualnie zajmujemy się równoległym przygotowaniem dwóch nieruchomości. Aby mieć oko na postępy jednej z inwestycji, poprosiłam o pomoc pana Janusza, który kiedyś pracował jako ochroniarz w firmie, gdzie byłam zatrudniona. Przeszedł na emeryturę i od razu wyleciał z roboty. Mój pomysł bardzo mu się spodobał.
– Od dawna chciałem po przejściu na emeryturę zamieszkać gdzieś na wiosce. A z pani pomocą będę mieszkać w wielu miejscowościach – rzucił żartem.
Moja aktualna praca to zupełnie inna bajka niż wcześniej. Teraz ja rządzę. Non stop jestem w trasie. Zamiast siedzieć za biurkiem, robię swoje znad jakiegoś jeziora, w lesie czy na łące. Pozbyłam się wszystkich garsonek i szpilek. Do pracy w zupełności wystarczą mi dżinsy, kurtka, klapki i kalosze. A żeby nie było mi samotnie, przygarnęłam burego kundelka ze schronu. Dałam mu na imię Artur, tak jak miał na imię mój były szef. W końcu to w dużym stopniu dzięki niemu mogę teraz wieść takie superżycie.
Monika, 47 lat