Reklama

Kocham starocie. Mateusz doskonale zna tę moją pasję, nie dziwota więc, że tamtego wieczoru do mnie napisał.

Reklama

„Interesuje cię coś takiego, ojciec?” – zapytał syn i do wiadomości załączył zdjęcie. Musiałem przysiąść na stołku, kiedy je ujrzałem. Przedstawiało karton wypełniony osiemnastowiecznymi kaflami piecowymi. Nie wszystkie były widoczne, ale tych kilka z wierzchu z pewnością było warte zachodu.

„Ile chcą?”– spytałem z ciężkim sercem, wiedząc, że nie mogę sobie teraz pozwolić na grube wydatki.

„Leżą przy śmietniku – odpisał syn. – Ale jakiś facet się kręci przy nich”.

„Właściciel?” – drżącymi palcami wystukałem pytanie.

„Nie – odpisał Mateusz. – Jakaś baba wyrzuca, a jemu chyba się spodobały, więc się pospiesz, jeśli chcesz, by coś ci zostało”.

„Dobra, jadę, a ty zbieraj, co jest! – poleciłem jedynakowi.

Okłamałem żonę

Nie było czasu do stracenia. Naciągnąłem spodnie na dół od piżamy, a na górę zarzuciłem kurtkę. Jeszcze portfel z dokumentami i kluczyki…

– A ty dokąd? – w drzwiach kuchni stanęła zdumiona żona.

– Muszę pomóc Mateuszowi – wymyśliłem. – Szafę chce przesunąć…

– Znów będzie ściany malował?

– Nie wiem dokładnie – otwierałem już drzwi na korytarz. – Wrócę niedługo, to ci opowiem.

– Biedaku – uśmiechnęła się smutno. – Nie odpoczniesz dzisiaj, co?

– Jak trzeba, to trzeba, Helenko – rozłożyłem bezradnie ręce.

Trochę mi było głupio tak bezczelnie zgrywać przed żoną bohatera, ale nie miałem czasu, by się tłumaczyć. Zaraz zaczęłoby się gderanie, że znowu chcę przywlec jakieś śmieci i że powinienem zmądrzeć na stare lata…

Nie mogłem przepuścić takiej okazji

Mateusz mieszkał na osiedlu po drugiej stronie miasta, więc musiałem przedrzeć się przez centrum. Stojąc na czerwonym świetle, wyobrażałem już sobie, jakie skarby odnajdę w wyrzuconych kartonach, bo jeśli intuicja mnie nie myliła, ktoś właśnie wyrzucał na śmietnik zbiór zabytkowych kafli. Całkiem niedawno obiło mi się o uszy, że zmarł jakiś zbieracz i wdowa nie bardzo wiedziała, co robić ze zgromadzoną kolekcją. Ale mało to człowiek słyszy niesamowitych historii? Środowisko kolekcjonerów niewiele się różni od wędkarskiego, gdzie opowieść o „taaakiej rybie” należy do żelaznej tradycji.

Zaparkowałem pod blokiem syna i wyszedłem zerknąć na śmietnik. Nic przy nim nie stało. Cholera jasna! Rozejrzałem się dookoła i zobaczyłem Mateusza wychodzącego z klatki.

Nie ma już tego kartonu z kaflami, ojciec – powiedział smętnie. – Facet, o którym ci pisałem, był szybszy. Ale wiem, do którego kontenera trafiło inne pudło. Chodźmy.

Mateusz wskazał kontener z napisem „Odpady organiczne”. Otworzyłem klapę i owiał nas smród rozkładającej się biomasy.

– Mam latarkę – powiedział syn.

– To super – stwierdziłem. – Pakuj się do środka.

– W życiu – wzruszył ramionami.

– Mogę ci co najwyżej poświecić.

– Cholera – zdenerwowałem się.

– Idzie mi szósty krzyżyk! Jak niby mam się tam wdrapać?

– Podsadzę cię – zaoferował i dodał: – Poza tym do sześćdziesiątki brakuje ci dobrych siedmiu lat.

– Bądźże człowiekiem – uderzyłem w żałobne tony. – Jesteś młodszy i szybciej to załatwisz.

– Nie ma mowy – pociągnął nosem. – Jolka by mnie do domu nie wpuściła.

– Co za wredne babsko – mruknąłem ze złością, przystawiając pod kontener jakąś skrzynkę. – Nie mówię o twojej żonie, Mateuszku, tylko o tej, która wyrzuciła kafle. Nie słyszała o segregowaniu odpadów? Tylko nie mów nic matce – jęknąłem, przekładając nogę nad krawędzią śmietnika. – Nie masz pojęcia, jaka burza by była.

Poświęciłem się

Kiedy wskoczyłem do środka, smród stał się nie do zniesienia, więc się zamknąłem. Mateusz zapalił latarkę i skierował strumień światła pod moje nogi. Pomiędzy gnijącymi obierkami ziemniaków i kromkami chleba porośniętymi zieloną pleśnią, ujrzałem piękne kafle. Na oko siedemnasty wiek. Co za skarb! Niestety, część z nich była już potrzaskana.

– Cholera! – zdenerwowała mnie bezmyślność baby, która zabytkowe przedmioty wsypała do zwykłych śmieci. – Co za głupia pinda!

Schyliłem się i wyciągnąłem na wierzch rozmiękły karton.

– Trzymaj, Mateusz – stęknąłem z wysiłkiem.

Syn odebrał ode mnie pakunek i delikatnie położył na beton.

– A co wy tu, łobuzy, śmieci rozrzucacie? – usłyszałem, dziwnie znajomy, kobiecy głos.

Mateusz bezwiednie skierował strumień światła na nowo przybyłą osobę.

– Pani Celina? – zdumiałem się.

Syn odwrócił się z latarką ku mnie.

– Pan Wiesław? – ją też zaskoczył mój widok. – Jaki szykowny strój...

Oboje byliśmy zaskoczeni

Zasunąłem suwak przy kurtce. Trochę późno, piżama w złote rybki była obciachowa.

– Więc tak spędza pan wolny czas? – cmoknęła z podziwem. – Ho ho.

Chrząknąłem ze zdenerwowania.

– Synowi wpadły tu klucze od mieszkania – uśmiechnąłem się wreszcie z wysiłkiem. – Pomagam mu szukać. Ależ gapa ze mnie. Wy się przecież nie znacie. To mój syn, Mateusz, a to pani Celina, kierowniczka mojego działu.

– Bardzo mi miło – trzeba przyznać, że Mateusz zawsze umiał się znaleźć.

– Powinnam powiedzieć, że mnie też – powiedziała chłodno. – To jednak dość trudne przy śmietniku.

– No tak – mruknąłem, próbując zachować równowagę w grząskiej masie.

– Więc szuka pan klucza? – pani Celina pokiwała ze zrozumieniem głową, wpatrując się w pudło, które chwilę wcześniej wyłowiliśmy z odpadów.

– Życzę powodzenia i pożegnam się już z panami. Dobranoc.

– Dobranoc pani – obaj szurnęliśmy nogami, choć ja, z racji podłoża, na którym stałem, trochę niezgrabnie.

– Aha – odwróciła się po przejściu paru kroków. – Niech pan jutro rano wpadnie do mojego gabinetu, panie Wiesławie… Chyba będę miała dla pana propozycję.

Odeszła, a ja odetchnął z ulgą, bo czułem już, jak coraz głębiej zapadam się w grzęzawisko.

– Pomóż, synu – jęknąłem.

Bałem się, co zrobi

Kiedy już się wygramoliłem i jako tako otrzepałem z biomasy i innych substancji niewiadomego pochodzenia, wziąłem od syna latarkę i przyklęknąłem przy odzyskanych kaflach.

– Rany, jakie cudo – stwierdziłem, gładząc zieloną glazurę.

– Coś mi się wydaje, ojciec – mruknął Mateusz – że wdepnąłeś w niezłe szambo, co nie?

– A co? – pociągnąłem nosem.

– Czuć ode mnie?

– To też – skinął głową. – Ale chodzi o panią Celinę. Nie wydaje się, żeby zaprosiła cię na miłą pogawędkę. Myślisz, że może cię zwolnić?

– Cholera ją wie – wzruszyłem ramionami. – Nie przepadamy za sobą, ale jeszcze jej nie podpadłem.

– Do dzisiaj – zauważył bystro syn.

Fakt. Kiedy już opadły emocje towarzyszące pozyskaniu cennej zdobyczy, dotarło do mnie widmo tragedii. Kierowniczka uchodziła za zasadniczą pindę i faktycznie mogła mi zaszkodzić, cholera. Cenny łup, wyłowiony ze śmietnika, nie był chyba wart takiej ceny… Spojrzałem ze złością na rozmoknięty karton, ale widok zielonego szkliwa na zdobionych postaciami kaflach przywrócił mi równowagę.

– Co ma być, to będzie – stwierdziłem. – Pomóż mi zapakować kafle do bagażnika i wracam. Tylko pamiętaj: jakby co, pomagałem ci przesuwać szafę, bo zamierzałeś malować ściany.

– Zwariowałeś – klepnął się w czoło. – Przecież nie minęło jeszcze pół roku od ostatniego malowania!

– Oj, tam – wzruszyłem ramionami. – Robiłeś jakieś poprawki. Już ty coś wymyślisz. To trzymaj się, synu.

– Ty też się trzymaj – westchnął z rezygnacją. – Powodzenia w pracy.

Żona była łatwowierna

Kusiło mnie, by wnieść zdobycz do domu i pooglądać ją w pełnym świetle, ale nie byłoby to zbyt mądre, co powiedziałbym Helenie? Że znalazłem skarb u Mateusza pod szafą? Kafle zostały więc w bagażniku.

– Jezus, Maria! – jęknęła żona na mój widok. – Jak ty wyglądasz, człowieku! Gdzie on tę szafę trzymał, w piwnicy?

– Szkoda gadać – machnąłem ręką. – Grunt, że wszystko udało się zrobić. Lecę znowu pod prysznic, a potem spać, już ledwo na nogach stoję.

– O, mój bohaterze – uśmiechnęła się ciepło. – Leć, ja pościelę.

Odetchnąłem z ulgą. Eh, gdyby szefowa była taka łatwowierna jak Helenka, nie było by się czym martwić. Mówiąc szczerze, to nie namartwiłem się długo, bo byłem okrutnie zmęczony. Padłem na łóżko i po prostu zasnąłem.

Nie wiedziałem, czego się spodziewać

Rano też nie miałem za dużo czasu na rozmyślania, więc dopiero pod drzwiami pokoju szefowej, ogarnął mnie strach. Jeśli baba się uprze, to mogę nie przetrwać w firmie do emerytury… Trudno, raz kozie śmierć. Zapukałem i po uzyskaniu zaproszenia wszedłem w paszczę lwa.

– Aha – zerknęła zza okularów. – To pan. Proszę zamknąć drzwi i usiąść.

Żadnego uśmiechu ani osłodzenia dowcipem ciężkiej atmosfery. Nic.

– Jeśli chodzi o wczorajszą sytuację – desperacko uderzyłem pierwszy – to mogę wytłumaczyć…

Przerwała mi uniesieniem dłoni.

– Przecież wiem, że nie szukał pan w tych śmieciach klucza – stwierdziła oschle. – Nie mam piętnastu lat.

– Czy… czy zamierza pani wyciągnąć jakieś konsekwencje? – spytałem, ściskając pięści w bezsilnym gniewie.

Spojrzała ze zdziwieniem.

Powiedziałem jej prawdę

– Za kogo pan mnie bierze? – uniosła brwi. – Nie po to pana wezwałam, by się wyżywać. Proszę tylko o potwierdzenie mojego przypuszczenia. Jest pan kolekcjonerem takich staroci?

Nie było sensu ściemniać, więc skinąłem głową.

– Tak myślałam – uśmiechnęła się lekko. – A pański syn naprawdę mieszka na moim osiedlu?

– Tak – potwierdziłem.

– Oto zatem propozycja, z której oboje możemy mieć korzyść – zdjęła okulary i przyjęła wygodniejszą pozycję na fotelu. – Chodzi o to, że takich klamotów, jakie znalazł pan wczoraj w śmietniku, mam pół domu i całą piwnicę. Mój świętej pamięci mąż był zapalonym kolekcjonerem, ja nigdy nie widziałam w tych przedmiotach niczego ciekawego. Chcę po jego śmierci tylko jednego: odzyskać nareszcie trochę przestrzeni. Nie jestem w stanie sama sprzątnąć masy ciężkich kafli, a pański syn to młody, silny mężczyzna… Oczywiście wszystko to się uda, tylko pod warunkiem że pan przejmie finalnie całość.

Zamilkła, a ja jakoś nie mogłem uwierzyć w to, co słyszę.

Nie byłbym uczciwy – wykrztusiłem w końcu – gdybym przyjął taką cenną kolekcję, a nie mam tylu wolnych środków, by ją kupić.

– Trochę rozumiem pańskie obiekcje, choć nie są mi na rękę… Czy możemy uzgodnić, że praca pańskiego syna przy wynoszeniu klamotów pokryje ich koszt? Coś panu powiem… Dawni koledzy mojego męża już od pogrzebu siedzą mi na karku. Przy pańskiej pomocy pozbędę się kafli i całego tego zawistnego i pazernego towarzystwa. Umowa stoi?

– Jasne – skinąłem głową. – To kiedy możemy się zabrać do porządków? Mam wolne popołudnie, więc…

Poznałem jej drugą twarz

Przerwałem, bo myślałem, że zaczęła płakać. Pochyliła głowę i ramionami jej wstrząsały dreszcze, ale zamiast pochlipywania, usłyszałem cichy śmiech. Podniosła głowę i już nie kryjąc rozbawienia, stwierdziła:

– Kolekcjonerstwo powinno być uznawane za jednostkę chorobową. Zgodzi się pan ze mną?

Z uśmiechem na twarzy wyglądała na całkiem sympatyczną babkę.

– Ja? – zdziwiłem się.– Nie, ale żona pewnie by pani przyklasnęła.

– Proszę ją ode mnie pozdrowić – pani Celina odkaszlnęła i przyjęła bardziej służbową pozycję. – No, to by było na tyle. Oczekuję więc panów dziś około osiemnastej, tak?

– Będziemy punktualnie – zapewniłem i próbując zachować resztki godności, wyszedłem z pokoju.

Reklama

Śledziły mnie czujne spojrzenia współpracowników próbujących wyczytać z mojej twarzy realne zagrożenie ze strony szefostwa. Z kamiennym obliczem dotarłem do toalety, gdzie nareszcie mogłem sobie pozwolić na okrzyk triumfu połączony z dość ryzykownym wyskokiem. Mało sobie nogi nie złamałem, lądując na mokrej podłodze, ale co tam noga! Kto by się przejmował takim drobiazgiem.

Reklama
Reklama
Reklama