Reklama

Miałam pracę. Słabo płatną, średnio ambitną, ale dosyć stabilną. Nikt ode mnie nie wymagał specjalnego zaangażowania, pracowałam już nawet nie na pół, ale na ćwierć gwizdka. Z czasem zaczęło mi brakować przede wszystkim nowych wyzwań, nawet okupionych wysiłkiem, ale mających realne odzwierciedlenie na moim koncie. W tamtej firmie jednak nikomu na niczym nie zależało, więc ja, wyrywająca się co jakiś czas z nowymi pomysłami, byłam uważana za kosmitkę.

Reklama

Powinnam był zwrócić na to uwagę

Kiedy dowiedziałam się, że pewna prężna firma poszukuje pracownika, nie wahałam się ani chwili. Oferta współtworzenia portalu internetowego z dziedziny finansów bardzo mi się spodobała. Miałam podejmować decyzje, zatrudniać ludzi, tworzyć nowy produkt, a wszystko to za dwa razy więcej niż do tej pory.
Z pierwszego spotkania z przyszłą szefową, Zytą, zapamiętałam trzy rzeczy – że odbyło się w sobotę, że bardzo szczegółowo analizowała mój życiorys zawodowy, wypytując o powody zmiany firmy, i że bardzo niegrzecznie odniosła się do kelnerki.

Każdy z tych elementów powinien zwrócić moją uwagę. Ale nie zwrócił, bo Zyta – perfekcyjnie ubrana, uczesana i wymodelowana przy pomocy botoksu trzydziestolatka wydawała się osobą, która wie, czego chce. Sądziłam, że powierza mi zadanie, na którym jej naprawdę zależy.

Pensja w dwóch ratach? W ogóle tego nie odczuję!

Z początkiem roku wkroczyłam do biura w centrum miasta. Tu też miła odmiana. Po ciasnych, postpeerelowskich pokoikach, rozpadających się krzesłach, na których trudno było wysiedzieć, żeby kręgosłup nie bolał i przestarzałych komputerach miałam do dyspozycji przestronny pokój, mahoniowe biurko, skórzany wygodny fotel, znakomity komputer i służbowy telefon. Gości przyjmowałam przy eleganckim stoliku albo w salce konferencyjnej. Do tego wszystkiego w firmie była dobrze wyposażona kuchnia.

Pierwsza niemiła niespodzianka spotkała mnie przy podpisywaniu umowy – moja uzgodniona wcześniej pensja została podzielona na dwie części, jedną miałam otrzymywać od firmy, w której byłam zatrudniona, drugą od zupełnie innej spółki należącej do Zyty.

Zobacz także

– Pani tego zupełnie nie odczuje na koncie, bo pieniądze będą wpływały jednocześnie – zaszczebiotała Zyta. – Może pani spokojnie podpisać.

Podpisałam.

Nadmierne przywiązanie do szczegółów

Na początku musiałam przygotować strategię i stworzyć zespół. Wolę działać niż pisać kolejne kwity, ale Zyta chciała mieć wszystko dokładnie opisane. Uwielbiała też długo wszystko omawiać na zebraniach. Już wkrótce znałam na pamięć każdy obraz i element stołu w salce konferencyjnej. I znienawidziłam flipchart – czyli tablicę, na której z upodobaniem Zyta kreśliła dalekosiężne plany. Dopóki były dalekie, wszystko wyglądało pięknie. Jak się później okazało, wcielanie ich w życie już takie łatwe nie było.

Niepokoiło mnie jej nadmierne przywiązanie do szczegółów – robiła awanturę o brak papieru do flipcharta, marketingowca omal nie wyrzuciła z roboty za zły kolor flamastra, mnie odesłała dokument z powodu niewłaściwej numeracji strony. I to w momencie, kiedy oczekiwałam, że plan zostanie szybko zatwierdzony. Niestety, kiedy zbliżały się daty graniczne, Zyta całkowicie traciła zapał do realizacji wszystkich tych ambitnych planów.

Budowanie zespołu również szło bardzo opornie. Niby Zyta spotykała się z kandydatami, wypytywała ich o przebieg kariery, ale najlepszego fachowca odrzuciła już na wstępie, zarzucając mu, że nie będzie pasował do zespołu, bo ma za mało entuzjazmu. Nie rozumiałam tego. Ostatecznie, po dwóch miesiącach przyjęła Mikę, która na rozmowie wstępnej świetnie zagrała entuzjazm. Z trzech obiecanych etatów miałam więc jeden. Kolejne rozmowy już nie przynosiły efektów. Argumenty były coraz dziwniejsze. Reszcie zespołu mogłam zaproponować umowy o dzieło.

Zrobiła karczemną awanturę

Na pierwszym zebraniu w pełnym składzie obchodziłam 20-lecie pracy zawodowej. Cieszyłam się, że mogę znowu stworzyć coś fajnego. I tworzyłam. Tak mi się przynajmniej wydawało...

Było coraz trudniej. Ludzie, którzy wkładali w to nasze wspólne dzieło coraz więcej pracy, oczekiwali zapłaty. Mnie zależało, żeby odpalić projekt, bo ciekawiły mnie reakcje odbiorców. Wszystko było już gotowe, ale jakoś nie mogliśmy iść do przodu. To wtedy zauważyłam, że Zyta coraz rzadziej bywa w firmie. A kiedy już była, to robiła wielogodzinne narady. Kręciliśmy się jak psiak za własnym ogonem.

Decyzję o starcie podjęłam sama, pod jej nieobecność. Potem zrobiła karczemną awanturę, próbowała wszystko zatrzymać, ale maszyna już poszła w ruch. Przez dwa miesiące było względnie dobrze. Wprawdzie pieniądze przychodziły w dwóch ratach, z parodniowym przesunięciem, ale to jeszcze nie była tragedia. Gorzej mieli moi współpracownicy z zewnątrz. Lista osób, którą przedstawiłam Zycie utknęła u niej na wiele tygodni, niektórych wypłat w ogóle nie chciała robić.

Zaczynałam mieć kłopoty, odbierałam coraz więcej telefonów od rozgoryczonych ludzi. Interweniowałam. Czasem pomagało, ale Zyta oczekiwała przede wszystkim oszczędności. A właściwie nie tyle oczekiwała, co sama je robiła. Mnie to stawiało w trudnej sytuacji, bo z jednej strony uzgadniałam stawki, przyjmowałam pracę, a z drugiej nie miałam kontroli nad wypłatami. Więc to do mnie poszkodowani ludzie mieli pretensje.
W efekcie pracowało się coraz trudniej. Mika zniecierpliwiona bezproduktywnym gadaniem i ciągnącymi się naradami, poszukała sobie innej pracy. Zyta wyrzuciła też marketingowca. W firmie, poza moim działem, też była duża rotacja i każdy odchodzący dostawał tylko część ostatniego wynagrodzenia. Pod byle jakim pretekstem Zyta bezprawnie obcinała kasę.

To było oblicze jej biznesu

Nowa polityka finansowa dotykała mnie coraz mocniej, przerwy między wypłatami części wynagrodzenia były coraz dłuższe. A pracy miałam coraz więcej. Zyta oczekiwała kolejnych dalekosiężnych planów, które – co już dla mnie było oczywiste – nigdy nie miały być zrealizowane. Wreszcie, któregoś jesiennego dnia, Zyta wręczyła mi wypowiedzenie. Nie zgodziła się na to, żebym w okresie jego trwania (raptem dwa tygodnie) nie pracowała. Co miałam zrobić? Przyjęłam.

Z ostatniej pensji urwała mi kilkaset złotych. Jakoś to przebolałam. Chciałam tylko jeszcze zadbać o interesy pracowników. Kilkakrotnie pytałam, czy będzie prowadziła projekt dalej. Zapewniała, że tak. Poprosiłam, żeby pracowali, bo bez nich projekt upadnie. Zgodzili się. I to był błąd.

Miesiąc po moim odejściu Zyta oświadczyła, że ich praca przez ostatni miesiąc (w niektórych przypadkach dwa, trzy miesiące) nie była na wystarczająco wysokim poziomie, i że im nie zapłaci. Nie poddali się, złożyli pozwy do sądu. Jedna sprawa została już rozstrzygnięta na korzyść pracownika. We wszystkich będę ich świadkiem. Przy okazji wyszło na jaw, że Zyta w różnych okresach nie płaciła składek ZUS, przeinwestowała, jej firmy kilkakrotnie już znajdowały się na skraju upadłości.

Wszystko – mahonie, skórzane fotele, flipchart i jej wygładzona twarz to tylko pozory, skrywające brzydkie oblicze biznesu budowanego na oszukiwaniu pracowników.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama