„Szpakowaty listonosz przyniósł mi list i skradł moje serce. Dzieci kpią, że zgłupiałam na starość, a ja promienieję”
„– Mamo, zachowujesz się ostatnio dziwnie. Jak nastolatka. Ten nowy szalik, fryzura. Co to ma być? – To znaczy co? Mam się rozczochrać i zakopać w fotelu, żebyście mogli mówić, że jestem taka dzielna? – syknęłam. – Mam dość tej opiekuńczej kontroli. Jakbym była waszym projektem senioralnym”.

- Redakcja
Nie jestem jeszcze staruszką, choć dzieci zdają się o tym zapominać. Od ośmiu lat jestem wdową. Dzieci dorosłe, dom posprzątany, wnuki odwiedzają mnie czasem jak muzeum – z grzeczności, z okazji świąt. Rano chodzę na spacer do parku, parzę herbatę w moim ulubionym kubku i siadam na balkonie. Lubię patrzeć, jak miasto się budzi – ten moment, kiedy jeszcze jest trochę ciszy, zanim wszystko zacznie zgrzytać i hałasować.
Czasem wspominam Edwarda. Mój mąż, mój spokój i burza zarazem. Umarł na zawał, nagle. Od tamtej pory było cicho. Za cicho. Na początku cisza koiła, ale teraz... teraz zaczęła mnie dusić. I choć moje dzieci, Monika i Tomasz, myślą, że starość to tylko wspomnienia i krzyżówki, ja wciąż chcę więcej. Bliskości. Zwykłego „jak ci minął dzień?”. A kiedy próbuję coś powiedzieć, patrzą na mnie jak na dziecko, które się zagubiło w markecie. I wtedy robię coś głupiego – uśmiecham się i udaję, że to nic. Ale serce? Serce nie udaje.
Zakochałam się w listonoszu
– Mamo, nie żartuj, że znowu widziałaś się z tym sąsiadem od psa – Monika spojrzała na mnie znad talerza, z podejrzliwością, jakbym właśnie powiedziała, że jadłam kamienie na obiad.
– On się nazywa Jerzy – odparłam spokojnie, nakładając sobie ziemniaki. – I nie „od psa”, tylko wdowiec. Rozmawiamy czasem. Tyle.
Tomasz westchnął przeciągle, po czym odstawił widelec.
– Mamo, serio?. Zachowujesz się ostatnio… dziwnie. Jak nastolatka. Ten nowy szalik, ta fryzura. Co to ma być?
– To znaczy co? Mam się rozczochrać i zakopać w fotelu, żebyście mogli spokojnie mówić, że jestem „taka dzielna”? – syknęłam. – Mam już dość tej opiekuńczej kontroli. Jakbym była waszym projektem senioralnym.
– Po prostu się o ciebie martwimy – powiedziała Monika, choć ton jej głosu przeczył tym słowom. – W tym wieku trzeba być ostrożnym. Łatwo się sparzyć.
Zamrugałam. Zaczęło się we mnie gotować. Spojrzałam na nich, dorosłe dzieci, które uważały, że wiedzą lepiej, co mi wolno czuć.
– A może się zakochałam w listonoszu? – palnęłam z przekory.
Zapadła cisza. Tomasz spojrzał na mnie jak na wariatkę. Monice zawisł widelec w powietrzu.
– Co ty powiedziałaś?
– No właśnie tak. Zakochałam się w listonoszu. Pięćdziesiąt pięć lat, broda jak Sean Connery i uśmiech jak grzeszny sekret.
W ich oczach pojawiła się panika. A ja, po raz pierwszy od dawna, poczułam satysfakcję.
– Jutro przyniesie mi polecony i może... zostanie na herbatę – dodałam z uśmiechem.
Mówią, że kryzys wieku starczego
Monika przyszła następnego dnia po południu. W drzwiach stała z rękami w kieszeniach i miną, którą znam od lat – mieszanina podejrzliwości, troski i poczucia wyższości. Weszła bez słowa, zdjęła buty, rozejrzała się po mieszkaniu, jakby szukała śladów mężczyzny. Herbatę parzyłam w kuchni.
– Mamo... to był żart, prawda? Z tym listonoszem?
– A co jeśli nie? – odpowiedziałam przez zaciśnięte usta. – Dobrze się z nim rozmawia. Ma ładny głos. Dobrze pachnie.
– To jakiś kryzys wieku starczego? – rzuciła z lekkim uśmiechem, który miał rozładować napięcie, ale mnie tylko wkurzył.
– Nie. To potrzeba by ktoś mnie przytulił bez pytania, czy wzięłam tabletki na ciśnienie – powiedziałam, stawiając przed nią kubek.
Usiadła. Przez chwilę nie mówiła nic.
– Myślałam, że ci wystarczy, że masz nas. Mnie. Tomasza. Wnuki. Rodzinę.
– Ale to nie to samo. Kocham was. Ale wieczorem nie opowiadam wam, co mnie ucieszyło, nie budzę się przy was, nie śmiejemy się z głupich rzeczy razem. Nie mówisz mi „dobranoc” szeptem. Rozumiesz?
Wzruszyła ramionami.
– Nie chcę, żeby ktoś cię skrzywdził. W tym wieku...
– W tym wieku co? Mam zrezygnować z uczuć? – spojrzałam jej prosto w oczy. – Wiesz, że kiedyś, jak ojciec umarł, to czekałam, aż zadzwonisz? Żebyśmy sobie pogadały. A ty mówiłaś, że jesteś zmęczona.
– Pracuję, mamo...
– A ja żyję, Monika. Też pracowałam. I tęskniłam. Za ludźmi. Za sobą.
Nie odpowiedziała. Piła herbatę w zamyśleniu. Widziałam w jej oczach niepewność, może nawet wstyd. Może coś zrozumiała.
Nie chcę być jak mebel
Nie spałam prawie całą noc. Wpatrywałam się w sufit, słuchając oddechów miasta i własnych myśli. W głowie wciąż wracała scena z obiadu – ich spojrzenia, jakby zobaczyli we mnie zagubioną staruszkę, którą trzeba ochronić przed samą sobą. A ja nie potrzebuję ochrony. Potrzebuję szacunku. I prawa do własnych błędów.
Rankiem zadzwoniłam do Tomasza. Poprosiłam, żeby przyszedł na herbatę. Nie pytał po co, ale słyszałam w jego głosie ostrożność.
– Mamo, wszystko w porządku? – zapytał od progu.
– Usiądź – powiedziałam. – Zaparzę melisy, bo chyba wszystkim się przyda trochę spokoju.
Zajął miejsce przy stole, niecierpliwie przeglądając coś w telefonie.
– Chciałam z tobą porozmawiać. O mnie. O tym, co wczoraj powiedzieliście z Moniką.
Tomasz westchnął.
– Mamo, my się tylko martwimy. Ty jesteś już w takim wieku, że...
– W jakim wieku? – przerwałam mu. – W wieku, w którym nie mogę poczuć samotności? Potrzeby bliskości?
– Ale masz nas. Masz rodzinę – próbował przekonywać.
– Ale ja nie jestem tylko matką. Jestem kobietą. Nadal. Chcę się czasem śmiać z mężczyzną, wyjść z kimś na spacer, trzymać kogoś za rękę. Czy to naprawdę takie skandaliczne?
Spojrzał na mnie zaskoczony. Nie odpowiedział od razu. Chyba dopiero teraz zobaczył we mnie człowieka, a nie tylko figurę matki.
– Nie chcę, żebyście mnie traktowali jak mebel. Chcę, żebyście mnie słuchali. A nie tylko decydowali za mnie.
Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu. Wreszcie Tomasz powiedział cicho:
– Przepraszam, mamo. Może faktycznie... zapomnieliśmy, że ty też masz swoje życie.
Zmyśliłam tę bajeczkę, trochę
Siedzieliśmy razem przy kuchennym stole. Monika i Tomasz, po raz pierwszy od dawna, przyszli bez dzieci, bez pośpiechu, bez telefonów w dłoniach. Czekałam na ten moment od dawna. Wzięłam głęboki oddech.
– Muszę wam coś powiedzieć – zaczęłam spokojnie, kręcąc filiżanką po spodku. – Nie ma żadnego listonosza.
Monika uniosła brwi. Tomasz przysunął się do stołu.
– Co?
– Zmyśliłam to – przyznałam. – W tamtej chwili po prostu... chciałam się obronić. Poczułam, że odbieracie mi prawo do własnych emocji, do bycia kobietą. Więc rzuciłam wam „listonosza” jak haczyk. I, o dziwo, zadziałało.
Zapadła cisza.
– Ale – kontynuowałam – nie wszystko było kłamstwem. Poznałam kogoś. Pana Jerzego. Wdowca. Spotykamy się czasem, idziemy razem na spacer, czasem do kawiarni. Nic wielkiego. Ale jest mi z nim dobrze.
Monika wpatrywała się w stół.
– Mamo, a my? My się nie liczymy?
– Właśnie dlatego się liczycie – odpowiedziałam, patrząc jej prosto w oczy. – Bo chcę, byście mnie znali naprawdę. Nie jako waszą mamę od kotletów, od telefonów w święta, ale jako człowieka. Kobietę, która nie chce reszty życia spędzić sama z herbatą.
Tomasz opuścił wzrok. Monika miała łzy w oczach.
– Może... powinnaś go nam kiedyś przedstawić? – zapytała cicho. – Tego Jerzego.
Uśmiechnęłam się. Nie z triumfu. Z ulgi.
– Jeśli tylko będziecie chcieli go poznać, z radością.
To był dopiero nasz początek
Jerzy otworzył drzwi w swoim wiecznym, lekko za dużym swetrze i z tym uśmiechem, który zawsze działał na mnie jak plaster na duszę.
– Cześć, Aniu. Wchodź, zrobiłem twoją ulubioną malinową.
Zdjęłam płaszcz i przysiadłam w jego kuchni, tej samej, w której nieraz już siedzieliśmy, rozmawiając o wszystkim i o niczym. Tym razem jednak musiałam mu powiedzieć, co się wydarzyło.
– Powiedziałam dzieciom o tobie. Znaczy... powiedziałam prawdę. Że nie jesteś listonoszem.
Jerzy zaśmiał się cicho, siadając naprzeciwko mnie.
– I co? Bardzo się burzyli?
– Byli w szoku. Ale potem… słuchali. I nie zaprzeczali. Myślę, że coś zaczęli rozumieć.
Zamieszał herbatę.
– Wiesz, moje dzieci też się buntowały. Kiedy powiedziałem, że spotykam się z kimś, że nie chcę być sam, że czuję... no wiesz... coś więcej. Myśleli, że to kaprys. Że samotność to stan naturalny dla ludzi po sześćdziesiątce.
– Jakby uczucia miały termin ważności – mruknęłam.
– A przecież to dopiero początek – spojrzał mi w oczy z uśmiechem. – Tylko że bardziej świadomy. Już nic nie musimy, ale wszystko możemy.
Zrobiło mi się ciepło. Nie tylko od herbaty.
– Myślisz, że mamy prawo być szczęśliwi?
– Jeśli nie teraz, to kiedy? – odpowiedział, sięgając po moją dłoń. – Jeszcze nam życie pokaże, jak się uśmiechać.
Anna, 68 lat
Czytaj także:
- „Zrzuciłem sutannę i związałem się z kobietą, ale nie byłem wniebowzięty. Sumienie dusiło mnie bardziej, niż koloratka”
- „Gdy leżałem z moją żoną, oglądałem ukradkiem na Insta foty swojej byłej. Nie musi wiedzieć, że jestem z nią dla wygody”
- „Z urlopu miałam przywieźć nowego kochanka, a wróciłam zalana łzami. Wszystko przez to jedno zdanie”