Reklama

Sarny leniwie skubały trawę na łące. Siedziałam na tarasie naszego drewnianego domu, jadłam soczyste maliny z ogrodu i obserwowałam otaczającą mnie przyrodę. Słońce chowało się powoli za górskie szczyty, zamieniając niebo w najpiękniejszą feerię barw. Rozpierało mnie szczęście!

Reklama

– Nie jest ci zimno? – Maciek, mój mąż, przyniósł koc i okrył mi ramiona.

– Dziękuję – uśmiechnęłam się. – Misia śpi? – spytałam.

– Jak kamień. Oczywiście w poprzek łóżeczka! – Maciej roześmiał się radośnie.

Córeczka była jego oczkiem w głowie i w zachwyt wprawiała go nawet pełna pieluszka Michalinki.

Zobacz także

Mąż usiadł obok, a ja pomyślałam, że gdyby nie splot wydarzeń sprzed kilku lat, nadal nie miałabym pojęcia, jaki świat może być piękny, a życie wartościowe.

Uratowałeś mnie, wiesz? – powiedziałam do Maćka.

– Bo zrobiłem z ciebie matkę Polkę i hodowczynię dwóch baranów? – puścił do mnie oko.

Oboje równocześnie parsknęliśmy śmiechem. Maciek objął mnie ramieniem, pocałował czule w skroń, a ja odpłynęłam we wspomnienia.

Czułam się wielkomiejską kobietą sukcesu

Wychowałam się we Wrocławiu. Nie wyobrażałam sobie życia gdzie indziej, tylko w dużym mieście! Byłam ambitna, więc po maturze zdałam egzaminy na prestiżowe studia. Oczami duszy widziałam już siebie mieszkającą w apartamencie w sercu miasta i pracującą w eleganckim biurowcu, gdzie oczywiście miałam zajmować gabinet na najwyższym piętrze… Jeszcze podczas studiów zaczęłam dorabiać w międzynarodowej korporacji. Byłam młoda, ambitna i desperacko dążyłam do zawodowego sukcesu.

Jest pani naszą nadzieją – dyrektor osobiście wręczył mi angaż na stałe zaraz po tym, jak obroniłam pracę magisterską.

Puchłam z dumy. Moje marzenia spełniały się szybciej, niż myślałam! Kolejnych siedem lat życia minęło mi… w pracy. Byłam oddana firmie – w tym widziałam sens i cel. Awansowałam, pięłam się coraz wyżej. O założeniu rodziny nie myślałam. Wydawało mi się, że jestem ponad garnki i pieluchy. Doceniałam niezależność i wygodne życie. Niezobowiązujący romans z kolegą z pracy zaspokajał moje damsko-męskie potrzeby. Rzadko brałam urlopy, ale nawet jeśli, to relaksowałam się w modnym spa. Czułam się wielkomiejską kobietą sukcesu. Mówi się jednak, że co siedem lat człowiek się zmienia. I chyba coś w tym jest…

„To” stało się nagle. Pamiętam jak dziś: prowadziłam konferencję dla brytyjskich biznesmenów, gdy nagle pociemniało mi w oczach i usłyszałam jakiś łomot. Po chwili zrozumiałam, że to... moje serce! Jakoś dobrnęłam do końca konferencji, ale czułam się kiepsko. Podobnie było następnego dnia, i następnego…

– Tu są skierowania na badania – lekarz, do którego się wybrałam, wręczył mi plik karteczek.

Pomyślałam, że to jakiś głupi żart

Wróciłam do niego po tygodniu, niosąc teczkę pełną wyników badań i prześwietleń. Pochylił się nad tym: czytał, myślał, drapał się w głowę. W końcu orzekł:

– Nic złego tu nie widzę, ale… Gdzie pani pracuje? – spytał.

Opowiedziałam mu w kilku zwięzłych słowach o korporacji.

– A rodzinę pani ma? – spytał lekarz.

– Jeśli pan doktor pyta o męża i dzieci to nie – uśmiechnęłam się.

A hobby? Co pani lubi robić?

– Pracować – odparłam bez namysłu.

Pokiwał głową, jakbym potwierdziła jego myśli.

– A kiedy pani była ostatnio… w lesie? – spytał nagle.

„W lesie?! A po co miałabym chodzić do lasu? Ja kocham miasto, gwar!”. W odpowiedzi wzruszyłam ramionami.

Lekarz wziął receptę, coś na niej napisał i podał mi. „Trzy tygodnie wypoczynku na łonie natury. Laptopa proszę zostawić w domu” – przeczytałam. Pomyślałam, że to jakiś głupi żart.

Ja nie mam czasu, panie doktorze – odpowiedziałam, zniecierpliwiona już tą dziwną wizytą.

– To go pani znajdzie – odparł spokojnie. – Inaczej nie wróżę pani ani zdrowia, ani tym bardziej kontynuowania błyskotliwej kariery. Nie będzie pani miała na to siły. Pani zamęczyła swój organizm pracą! I on się zbuntował. Musi pani odpocząć! I nie w Paryżu ani w Nowym Jorku, tylko w lesie, na łące, blisko natury.

– Czyli gdzie? – spytałam głupio.

– Choćby w Karkonoszach. To przecież rzut beretem od Wrocławia… Była tam pani kiedyś? I nie pytam o firmowe wyjazdy do luksusowych hoteli. Pytam o to, czy z plecakiem na plecach przemierzała pani kiedyś górskie szlaki? Zmęczona piła wodę z górskiego strumyka? Podglądała zwierzęta? Słuchała śpiewu ptaków?

„Przyszłam tu po lekarstwa, a nie słuchać ględzenia o ptaszkach!” – pomyślałam. Po czym wstałam i wyszłam.

Maciek doradzi pani najlepiej

Z ulgą wróciłam do pracy, ale przez kolejne dni czułam się źle. Dopadały mnie zawroty głowy, serce waliło. Zrobiłam się nerwowa, zniecierpliwiona. Postanowiłam więc… jeszcze więcej pracować, bo praca była dla mnie najlepszym lekarstwem na wszystko. Aż w końcu zemdlałam w sekretariacie dyrektora, czekając na naradę z szefem. Gdy się ocknęłam, dyrektor stał nade mną.

– Wezwać karetkę? – spytał.

– Nie trzeba, to tylko zmęczenie. Byłam u lekarza – odpowiedziałam.

Szef jednak nie dał się zbyć.

– Pani Magdo. Obserwuję panią od jakiegoś czasu. Chodzi pani blada, nerwowa. Tak się nie da ani pracować, ani żyć. Proszę iść na urlop i zająć się sobą, swoim zdrowiem, odpocząć. I wcześniej jak za miesiąc nie chcę pani widzieć w pracy. To polecenie służbowe, nie podlega dyskusji! – zakończył kategorycznym tonem, zanim zdążyłam zaprotestować.

Jak niepyszna wróciłam do domu. „Może faktycznie wypocznę? Nigdy nie byłam na prawdziwym urlopie” – pomyślałam. Przejrzałam w internecie oferty ekskluzywnych wycieczek do dalekich krajów. Na żadną jednak nie mogłam się zdecydować. „Nie w Paryżu. I nawet nie w Nowym Jorku” – nagle przypomniały mi się słowa tego dziwnego lekarza. I sama nie wiedząc czemu, wklepałam w wyszukiwarkę hasło „wypoczynek w Karkonoszach”.

Kilka dni później zaparkowałam auto przed uroczym pensjonatem, w samym sercu gór. To rzeczywiście nie było daleko od Wrocławia, ale gdy tu dojechałam, miałam wrażenie, że jestem na końcu świata! Tyle musiałam pokonać górskich serpentyn, zakrętów, wzniesień. I ta cisza – nie znałam takiej wcześniej.

– To pani pokój – gospodyni, pani Basia, zaprowadziła mnie na piętro. – Proszę spojrzeć przez okno – uśmiechnęła się.

Widok, nawet mnie, zagorzałego mieszczucha, ujął za serce. W dolinie lśniło błękitem jezioro, otoczone soczystą zielenią łąk, a nad tym wszystkim malowały się majestatyczne, górskie szczyty.

– Ślicznie – powiedziałam. „Tylko co ja tu będę robić przez miesiąc? – pomyślałam jednocześnie. „Dobrze, że jednak wzięłam laptopa…”.

– Jakie ma pani na jutro plany? – spytała pani Basia.

– Ja… Nie mam planów. Nigdy nie byłam w tej okolicy, nie wiem, co tu można robić – odparłam szczerze.

Proszę się nie martwić – powiedziała gospodyni. – Niedługo przyjdzie Maciej, mój syn. To jego dom – wskazała na stojący obok pensjonatu, domek z tarasem. – Dzwonił przed chwilą, żebym nigdzie nie wychodziła, bo ma sprawę. Znając życie, ta „sprawa”, to jakiś szczeniak albo kociątko do wykarmienia. Maciek jest weterynarzem i od dziecka ma bzika na punkcie zwierząt! Od zawsze znosił mi do domu wszystkie potrzebujące stworzenia z okolicy. Kiedyś karmiłam smoczkiem nawet nietoperza – zaśmiała się. I dodała: – Ale wracając do tematu, Maciek doradzi pani najlepiej, dokąd się wybrać. Zna tę okolicę jak własną kieszeń. Póki co, zapraszam na obiad. Nalepiłam pysznych pierogów!

Nigdy czegoś podobnego nie widziałem!

Ledwo skończyłam jeść, do pensjonatu wszedł wysoki, ciemnowłosy mężczyzna. A na rękach trzymał… maleńką owieczkę! „To pewnie ten Maciej” – pomyślałam z sympatią, bo widok rosłego mężczyzny z jagnięciem na rękach był ujmujący!

– Meeeeeee! – „zagadał” maluszek.

– Mówi „dzień dobry” – roześmiał się mężczyzna. – Pani to zapewne Magda. Mama mi mówiła. Ja jestem Maciej – wyciągnął do mnie wolną od baranka rękę.

A pani Basia już szła z butelką i smoczkiem – jak dla dziecka.

– A nie mówiłam? – puściła do mnie oko.

– Mogę pani pomóc go nakarmić? – zapytałam nieoczekiwanie dla samej siebie, bo do tej pory zwierzęta, podobnie jak dzieci, były mi zupełnie obojętne. Raczej mnie denerwowały, niż interesowały. Ale ten maluszek ujął moje serce!

Okazał się chłopcem, więc otrzymał imię Baranek. Gdy najedzony zasnął, zresztą… na kanapie, co w tym domu było zdaje się czymś normalnym, pani Basia zrobiła herbatę. I podała szarlotkę.

– Mama mówiła, że nie znasz tej okolicy. Jutro mam wolne przedpołudnie, zapraszam więc na wspólną wycieczkę. Co ty na to? – spytał mnie Maciej.

– Chętnie – uśmiechnęłam się, bo ten mężczyzna podobał mi się coraz bardziej.

A gdy wieczorem leżałam w łóżku, uświadomiłam sobie, że odkąd tu przyjechałam, ani razu nie pomyślałam o pracy! Potem zasnęłam jak kamień.

Rano Maciej zabrał mnie nad piękny wodospad. Czułam się z nim tak, jakbyśmy się znali od zawsze. Mieliśmy podobne poglądy, poczucie humoru, dobrze nam się rozmawiało, dobrze milczało.

Po południu Maciej pojechał do pracy, a ja pomogłam pani Basi nakryć do obiadu, nakarmić Baranka. A potem usiadłam na kanapie i… Obudził mnie śmiech! Otworzyłam oczy. Okazało się, że zasnęłam, a na moim brzuchu spał i słodko poświstywał przez nos… Baranek.

– Zrobiłem wam zdjęcie! – śmiał się Maciej, a pani Basia mu wtórowała.

– Tyle lat pracuję jako weterynarz, a nigdy czegoś podobnego nie widziałem!

Kolejne dni mijały mi na wycieczkach z Maćkiem, rozmowach z panią Basią, opieką nad Barankiem, który chyba uznał, że jestem jego mamą, bo chodził za mną krok w krok. Po tygodniu pobytu na wsi zauważyłam, że jestem spokojna, uśmiechnięta i nic mi nie dolega. A po trzech wpadłam w panikę, że… będę musiała wkrótce wracać do domu i firmy!

Byłam wręcz zszokowana tym, co się ze mną działo. Do laptopa nie zaglądałam, chodziłam głównie w dresach i kaloszach, bez makijażu, ale czułam, że jestem bardzo szczęśliwa! Coś się we mnie zmieniło. Zrozumiałam, że… zakochałam się w tych dostojnych szczytach, zapachu lasu, życiu na wsi. No i… w Maćku!

Nie zamieniłabym go na żadne inne

Po miesiącu nadszedł czas powrotu do domu. Tuliłam do siebie Baranka i płakałam jak dziecko! Mnie z kolei tuliła pani Basia i też ocierała łzy. A Maciek patrzył na to bezradnie…

– Przestańcie się, baby, mazać – powiedział w końcu. – Magda, dziś jest niedziela, więc za pięć dni zacznie się kolejny weekend. Po prostu spakuj się do auta w piątek po pracy i przyjeżdżaj do nas. Będziemy na ciebie czekać – tu Maciek zawiesił głos. – Będziemy… bardzo czekać! Mama, ja i Baranek – wypalił.

Zrobiłam, jak powiedział. A potem wszystko jakoś tak naturalnie się potoczyło… Żyłam we Wrocławiu, ale głowę miałam w Karkonoszach. No i serce… Tęskniłam do Maćka, pani Basi, ciszy. Bardziej martwiło mnie, że Baranek zaczął kuleć niż nowy projekt korporacji. Miasto i jego gwar zaczęły mnie męczyć. Dotarła do mnie miałkość mojego życia: bez miłości, rodziny, tylko w pracy. „Nie chcę tak żyć!” – myślałam coraz częściej.

Jeździłam w góry w każdy niemal weekend. Po pół roku Maciek wyznał, że mnie kocha i poprosił, żebym z nim zamieszkała. Bez żalu złożyłam wymówienie w firmie i przeprowadziłam się w Karkonosze. Po roku wzięliśmy ślub, po kolejnym urodziła się Michalinka. Stałam się żoną, mamą i gospodynią domową pełną gębą! Pomagam też Basi, mojej kochanej teściowej, w prowadzeniu pensjonatu. Każdego dnia cieszę się tym moim „życiem po życiu”. Tak innym od tego, które kiedyś prowadziłam. Ale nie zamieniłabym go na żadne inne!

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama