Reklama

Jestem rolniczką. Przejęłam gospodarstwo po rodzicach, którzy od lat zajmowali się uprawą warzyw. Naszą specjalnością były cebula, czosnek, pietruszka i kapusta, bo wówczas właśnie na nich można było dobrze zarobić. Dodatkowo ojciec prowadził szklarnię, w której uprawialiśmy pomidory. Trafiały one do warzywniaka w pobliskim miasteczku, gdzie były prawdziwym hitem.

Reklama

Praca na roli to ciężki kawałek chleba

Już od dzieciństwa praktycznie nie miałam wolnego. Tuż po przyjściu ze szkoły pomagałam w sadzeniu i plewieniu, jesienią było kopanie, obieranie, sortowanie warzyw do sprzedaży. Wakacje mijały mi na zrywaniu truskawek i innych pracach polowych. Ale nie narzekałam.

Dzieci wszystkich sąsiadów miały podobnie, dlatego nie marzyłam o wyjazdach nad morze czy w góry. Wiedziałam, że letnie miesiące stanowią najgorętszy okres w naszym gospodarstwie i każde ręce są potrzebne do pracy.

Moja starsza o dwa lata siostra zawsze się buntowała.

– Kaśka właśnie pojechała nad morze z rodzicami – żaliła się mamie, mówiąc o naszej kuzynce mieszkającej w pobliskim mieście. – Będzie się opalać, pływać i doskonale bawić, a my jak zwykle wstajemy o świcie i zawsze jest coś do zrobienia – dodawała ze złością.

To było jednak prawie trzydzieści lat temu i niewiele osób z naszej wsi mogło pozwolić sobie na wzięcie urlopu i wyjazd. W końcu zwierzęta nie wiedzą, że są wakacje, pszenica i jęczmień nie poczekają z koszeniem, a krowy z dojeniem.

Po podstawówce poszłam do technikum rolniczego. Siostra w tym czasie uczyła się już w liceum. Planowała studia i wyjazd do stolicy. Ja, trochę siłą rzeczy, zostałam skazana na spadkobierczynię rodzinnej tradycji. Nie narzekałam jednak.

Kochałam naszą cichą wieś otoczoną polami. Najszczęśliwsza czułam się o poranku – z kubkiem kawy, który zawsze piłam przy stoliku ustawionym pod rozłożystą lipą na naszym podwórku, koło płotu odgradzającego go od dużego sadu, w którym rosły jabłonie i śliwy. Rześkie powietrze i niesamowity śpiew ptaków wynagradzały mi wszystko.

Zostałam na ojcowiźnie

Monika po maturze wyjechała na studia. Skończyła filologię angielską i zaczepiła się w dużej firmie z zagranicznym kapitałem, która poszukiwała kogoś z perfekcyjną znajomością języka do działu sprzedaży. Tam poznała swojego przyszłego męża i założyła rodzinę. Teraz jej najstarsza córka kończy osiemnaście lat, a młodsza chodzi jeszcze do podstawówki.

Siostra jest szczęśliwa w mieście i często mi mówi, że nie mogłaby już mieszkać w naszej pipidówce, jak zwykła określać swoje rodzinne strony.

– Wiesz, Magda, nie wyobrażam sobie, że całe moje życie miałoby być harówką na polu. Z jednym sklepem spożywczym, sąsiadami wciąż wiszącymi na płotach i obserwującymi, kto przychodzi i kto wychodzi. Bez kina, knajpek, galerii handlowych. Nie mogę pojąć, że ty tak żyjesz – mówiła podczas każdej wizyty.

– Ale ja tutaj jestem naprawdę szczęśliwa – próbowałam jej wytłumaczyć, że świadomie wybrałam taki sposób na życie.

Doskonale jednak widziałam, że Monia niczego nie rozumie, dlatego tylko machałam ręką i wychodziłam nakarmić kozy, dosypać ziarna kurom lub zrobić coś innego.

Zmieniłam cel gospodarstwa

Wieś się zmienia, dlatego znalazłam nowy sposób na życie. Nieco zmodyfikowałam profil naszego gospodarstwa. Zrezygnowałam z truskawek i części warzyw, bo stają się coraz mniej opłacalne. Wiele prac trzeba wykonać ręcznie, a pracowników sezonowych brakuje. Za zerwaną łubiankę truskawek życzą sobie niemal tyle, co w skupie mogłabym dostać za duże owoce. Do obierania i ząbkowania czosnku też nie było chętnych. Zwłaszcza, że w pobliskim mieście założono dużą fabrykę, która całkiem dobrze płaci. Inni uprawiają pole po godzinach, ale utrzymują się z etatów. Ja nie chciałam iść na takie kompromisy.

– Może jednak łatwiej byłoby ci, gdybyś skończyła coś innego niż rolnictwo? – jakiś czas temu mama zaczęła się nade mną użalać. – Źle zrobiliśmy z ojcem, że tak naciskaliśmy, żebyś przejęła tę ziemię. Kochamy ją, ale widzimy, że na wsi jest coraz trudniej.

– Ale przecież sama dokonałam takiego wyboru – starałam się ją uspokoić, bo ma już swoje lata i powoli opada z sił. – Jestem tutaj naprawdę szczęśliwa – dodałam, mocno ją przytulając jak za dawnych, dziecinnych lat.

Teraz uprawiam głównie rzepak i ziemniaki, ponieważ i jedne, i drugie nie wymagają tak dużych nakładów ręcznej pracy jak warzywa i owoce. Szklarnia została, ale sadzę tam głównie zioła i pomidory na własne potrzeby.

Staram się być nowoczesną rolniczką

Poza tym hoduję kozy. Zaczęłam od trzech sztuk, teraz mam bardzo duże stado. Zajęłam się produkcją domowych serów z koziego mleka. Dodaję do nich świeżą bazylię, szczypiorek, tymianek. Receptury znalazłam w zeszycie na strychu, który był własnością mojej prababci. To w pełni naturalne, ekologiczne produkty, które schodzą jak świeże bułeczki.

Mam już dwóch hurtowych odbiorców na większe ilości i prowadzę własny sklep internetowy. Cały czas eksperymentuję z dodatkami, dzięki czemu moja oferta się rozrasta. Dodatkowo asortyment rozszerzyłam o zestawy prezentowe składające się z konfitur i dżemów własnej roboty oraz miodów prosto z pasieki, które dostarcza mi jeden z sąsiadów.

Nie, nie zarabiam na tym kokosów. Ale na rachunki i codzienne życie mi wystarcza, a ja robię na co dzień coś, co lubię. Tylko rodzice od dawna powtarzają, że powinnam wziąć ślub i przyprowadzić tutaj męża.

Tęsknię za silnym męskim ramieniem

– Jak ty, dziecko, dasz sobie radę, gdy nas zabraknie? – biadolą na zmianę.

– Nie mówcie głupot, jesteście całkiem młodzi i będziecie ze mną jeszcze bardzo długo – odpowiadam, ale wszyscy wiemy, że czasu zatrzymać się nie da.

Czasami marzę o silnym męskim ramieniu i bardzo chciałabym mieć obok kogoś, kto mnie przytuli, zrozumie i wesprze w ciężkich chwilach. Z kim mogłabym wspólnie pracować, czasami bawić się i śmiać, a innym razem wspólnie płakać. Po prostu dzielić swoją codzienność.

Co jednak poradzę na to, że zupełnie nie mam szczęścia do mężczyzn? Co tu dużo mówić, potrzebuję silnego chłopa. Męskiego, potrafiącego i przykręcić kran, i narąbać drewna do pieca, i poradzić sobie, gdy drogi zasypie śnieg, a do nas akurat ma przyjechać odbiorca po sery czy weterynarz do zwierząt. Nie potrzebuję romantyka, który pięknie mówi, ale ma przysłowiowe dwie lewe ręce i na co dzień niewiele potrafi zrobić. Chcę kogoś, kto będzie dla mnie wsparciem, a nie utrudnieniem.

Tymczasem mój pierwszy facet – Bartek, którego poznałam jeszcze w technikum rolniczym – okazał się zupełnym niewypałem. Chodziliśmy do równoległych klas i wydawało się, że ma podobne plany na życie jak ja. Z czasem przekonałam się jednak, że on wcale nie chciał przejmować gospodarstwa po swoich rodzicach ani tym bardziej zamieszkać u mnie.

– Daj spokój, Magda, nie mam zamiaru całe życie babrać się w ziemi od świtu do zmroku. Chcę podróżować, zwiedzać świat, przeżyć w życiu coś ciekawego, a nie utknąć tutaj na wieki niczym jakiś średniowieczny parobek przywiązany do kawałka roli. Jesteś świetną dziewczyną i doskonale się razem bawiliśmy, ale chyba mamy inne priorytety – powiedział mi na pożegnanie, gdy po maturze próbowałam go delikatnie wypytać o dalsze plany.

Faceci bali się pracy na roli

Na studiach zaocznych poznałam Piotra. Był na tym samym kierunku co ja, więc dałam się nabrać na to, że będzie miał podobne podejście do życia. I kolejny raz się zawiodłam. Piotrek wprawdzie twierdził, że bardzo chętnie przeniesie się na wieś, bo praca przedstawiciela handlowego, którą wykonywał, wcale nie odpowiada mu na dłuższą metę.

Ale na wielkim entuzjazmie się skończyło. Wystarczyło kilka wizyt w moim rodzinnym domu, żebym przekonała się, że Piotr rzeczywiście potrafi pięknie mówić i umiejętność ta jak najbardziej pomaga mu w sprzedawaniu oprysków, ale już do konkretnej pracy nie jest skory. Zwłaszcza tej ciężkiej.

Akurat trafił na czas kopania ziemniaków. Trzeba było je wszystkie przesypać z przyczep do piwnicy i kopca, co okazało się ponad siły mojego faceta. Po całodziennej harówce zwyczajnie był wykończony i ze złością powiedział mi, że jutro tych ziemniaków on już nie będzie targał. I tak skończyła się nasza wielka miłość.

Był jeszcze Rafał, którego poznałam, gdy kupowałam pralkę. Od razu jednak wiedziałam, że to świetny kompan do rozrywek, ale już niekoniecznie partner do codziennego życia na wsi. Był szczupły i wysportowany. Nie miał jednak pociągu do fizycznej pracy, za to idealnie odprasowane koszulki z metkami znanych marek, modnie wystylizowane włosy i paznokcie lepiej przypiłowane niż ja. Czy to poważny kandydat na męża dla rolniczki?

Czasami mam wrażenie, że mężczyźni zrobili się delikatniejsi od kobiet. Gdzie te prawdziwe chłopy, które zarost drwala traktują nie tylko jako element swojego przemyślanego wizerunku?

Dobiegam czterdziestki a o mężu ani widu, ani słychu. Na razie sama wskakuję na ciągnik i jadę na pole. Targam ciężkie ziemniaki, oporządzam całe stado kóz i wbijam sztachety w ogrodzeniu. Niedawno moje gospodarstwo zaczął odwiedzać nowy weterynarz. Jeździ poobijaną terenówką, a nie jakimś wymuskanym cackiem na niskim podwoziu. Chodzi w kraciastej koszuli i nie boi się zwierząt. Może to idealny kandydat na męża dla rolniczki? No cóż, pożyjemy i zobaczymy.

Reklama

Magda, 39 lat

Reklama
Reklama
Reklama