„Szwagier przez rok doił nas bezczelnie z kasy, a rodzina tylko nabrała wody w usta. Wzięłam sprawy w swoje ręce”
„Mąż nie chciał robić afery. Jednak we mnie się już gotowało. Bo co innego pomagać rodzinie. A co innego dać się doić jak głupia. I wiecie co? Kiedy pewnego dnia wróciłam z pracy i zobaczyłam, jak Robert siedzi w moim szlafroku i zżera sernik, który upiekłam dla koleżanek z biura, coś we mnie pękło”.

- Redakcja
Zawsze byłam tą „rozsądną” w rodzinie. Wiecie, typ, co liczy paragon na stacji benzynowej i pamięta o urodzinach ciotki Gieni, nawet jeśli ta jej nie lubi od komunii. Tylko każdy ma swoją granicę. A moją przekroczył szwagier. I żeby było jasne – nie chodzi mi o pożyczki, tylko o systematyczne żerowanie. Siedział u nas na karku jak gruby kot na kanapie, a rodzina? Klasycznie – „to przecież brat”, „pomóżmy mu stanąć na nogi”, „każdemu się może noga powinąć”… Bla, bla, bla.
Na początku próbowałam rozumieć. Potem próbowałam rozmawiać. Jednak kiedy w końcu w naszym domu zaczęłam słyszeć narzekania szwagra, który komentował, co kupiłam na obiad i czy powinnam chodzić w takich butach, stwierdziłam: dość. Bo jak ktoś mi bez pytania wlezie na głowę, to musi się liczyć, że dostanie obcasem w nos.
Prychnęłam tylko
– No i co ja mam zrobić? Przecież nie zostawię go na ulicy – westchnął mąż.
– On ma trzydzieści siedem lat, dwie ręce, dwie nogi i zero wstydu. To nie jest pomoc – rzuciłam, patrząc na niego znad zlewu.
– Stracił robotę. I mieszkanie. Wiesz, jaka jest sytuacja.
– Wiem. Bo mi wasza matka codziennie o tym przypomina.
I tak właśnie Robert, mój szwagier, zamieszkał z nami. Miał być „na chwilę”, „na przeczekanie”, „dopóki nie stanie na nogi”. Tyle że ewidentnie miał alergię na pracę. Minął miesiąc, potem drugi. Na kanapie coraz głębsze wgniecenie, w lodówce coraz mniej jedzenia.
– Może ja bym mu pożyczył trochę kasy, żeby miał na kurs operatora wózka? – zapytał Krzysiek pewnego wieczoru.
– Kurs? A nie lepiej od razu fotel masujący mu kupić? – prychnęłam.
Mąż, zamiast się zaśmiać, spuścił głowę i wyjął z portfela stówkę, jakby właśnie ratował tonące dziecko. Tylko że to dziecko piło moje piwo, nosiło skarpetki Krzyśka i zostawiało zlew pełen naczyń. A rodzinka? Tylko kiwali głowami.
– On przechodzi trudny czas – powiedziała teściowa.
A potem było już tylko gorzej.
Miałam go dość
– Pożyczyłabyś mi może trzy stówki do końca tygodnia? Oddam, jak tylko ten gość przeleje za robotę – zapytał mnie Robert, opierając się o framugę drzwi jak król życia.
– Jaki gość?
– No ten od elewacji. Taki temat wpadł. Dobra fucha. Pewna kasa.
– To może najpierw zrób tę fuchę, a potem pogadamy o pożyczkach – odparłam.
– Ej no, nie bądź taka. Krzysiek by mi dał.
– Krzysiek nie ma trzystu złotych. Bo Krzysiek właśnie ci dał pięćset na ten kurs operatora wózka, na który nawet nie zapisałeś.
Robert się obraził. Wyszedł z kuchni z fochem jak nastolatka, której mama nie dała na eyeliner. Krzysiek wieczorem znowu próbował łagodzić.
– On naprawdę ma teraz ciężko…
– A my mamy lekko?
– Przesadzasz.
– Tak? To może zróbmy mały eksperyment. Włożę pięćdziesiąt złotych do słoika w szafce. I zobaczymy, czy za dwa dni dalej tam będą.
Nie było. A kiedy zapytałam Roberta, czy przypadkiem nie widział, tylko wzruszył ramionami:
– A skąd mam wiedzieć?
Mąż nie chciał robić afery. Jednak we mnie się już gotowało. Bo co innego pomagać rodzinie. A co innego dać się doić jak głupia. I wiecie co? Kiedy pewnego dnia wróciłam z pracy i zobaczyłam, jak Robert siedzi w moim szlafroku i zżera sernik, który upiekłam dla koleżanek z biura, coś we mnie pękło.
Wróciłam do domu wściekła
– A może byśmy w tym roku zrobili Wigilię u was? – rzuciła teściowa przy niedzielnym obiedzie. – W końcu macie tyle miejsca. I Robert jest, nie musiałby nigdzie jeździć.
– No pewnie, Gosia ugotuje, Krzysiek wniesie stół, a Robert się położy pod choinką i zrobi z siebie prezent – prychnęłam.
Zapadła cisza.
– Nieładnie tak mówić – skarciła mnie ciotka Jadzia. – Robert to przecież rodzina. Pomagacie mu z dobrego serca, prawda?
– Z serca? Aha. I jeszcze z portfela – odparłam. – A może ktoś z was, taki mądry, weźmie go do siebie na miesiąc?
Znów cisza.
– My to tak nie możemy… Wiesz, dzieci, kredyt, te sprawy – mamrotał szwagier Wiesiek.
– A my niby co? Na jakimś milionie sypiamy? – rzuciłam. – Tu nie chodzi o pieniądze, tylko o zasady. On się u nas urządził, a wy wszyscy klaszczecie jak foczki.
Robert siedział w kącie i nic się nie odezwał. Udawał, że go to nie dotyczy, jakby był duchem. A mój mąż? Milczał. Patrzył w ziemniaki. Nie bronił mnie. Nie powiedział ani słowa. Wróciłam do domu wściekła. Wiedziałam już, że jeśli czekam, aż rodzina przejrzy na oczy, to równie dobrze mogę się doczekać, aż Robert sam się wyprowadzi. Czyli nigdy.
Wzięłam sprawy w swoje ręce
Któregoś wieczoru, siedząc sama w salonie, wzięłam kartkę, długopis i zaczęłam planować.
Faza pierwsza: znaleźć mu pracę.
Zadzwoniłam do znajomej z biura pośrednictwa.
– Masz jakiegoś klienta, co szuka fizycznego, ale takiego, co nie pyta o godziny pracy ani nie ma focha, że trzeba wstać przed dziesiątą?
– Mam takiego, co szuka kogoś do magazynu. Warunki twarde, ale płacą od razu. Jak się sprawdzi, może nawet umowę da – odparła.
– Świetnie. Mam dla ciebie idealnego kandydata.
Następnego ranka położyłam mu kartkę na stole przy płatkach: „Rozmowa o pracę. Dzisiaj. 14:00. Idź albo szukaj sobie nowej kanapy”.
– Co to jest? – mruknął zaspany Robert, wciągając gacie, które znowu zostawił w kuchni. – Kto ci dał prawo mnie zmuszać?
– Ta, która ci pierze, karmi i finansuje.
Popatrzył na mnie jakbym oszalała, ale chyba coś w moich oczach zrozumiał, bo wyszedł. Wrócił wściekły.
– Praca jak w kopalni! Za takie pieniądze to mogą sobie sami dźwigać!
– No widzisz, a ja za darmo – syknęłam. – Ale spoko. To była tylko faza pierwsza.
Powiedziałam mu do słuchu
Nadszedł dzień urodzin teściowej. Jak co roku – bigos, sałatka jarzynowa, placki z jabłkiem i święte oburzenie, że „znowu nie ma ryby po grecku”. Cała rodzina w jednym miejscu. Czekałam tylko, aż wszyscy się usadowią, talerze będą pełne, a Robert znowu zacznie grać ofiarę losu.
– No wiecie… próbuję coś znaleźć, ale ten rynek jest taki bezduszny. Pracy dla ludzi z moim doświadczeniem prawie nie ma… – jęczał, zlizując majonez z widelca.
– A jakie ty masz doświadczenie? – zapytałam słodko, sięgając po śledzia.
– No… tu i tam robiłem. Różne rzeczy – zmieszał się.
– Czyli żadnego konkretu. A wiesz, że koleżanka mówiła, że nie przyszedłeś na drugą rozmowę?
Cisza. Robert spojrzał na mnie z nienawiścią.
– Rozumiem, że nie chcesz pracować? Tylko tak sobie siedzieć u nas dalej? – kontynuowałam. – Krzysiek ci nie powie, bo ma dobre serce. Ale ja mam też oczy i kalkulator.
– Gosia… – warknął Krzysiek ostrzegawczo.
– Nie, kochanie. Właśnie teraz. Skoro nikt nie ma jaj, to ja mam. Masz tydzień na wyprowadzkę. Albo bierzesz robotę, albo won.
Teściowa otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale zanim zdążyła, dodałam:
– A jak ktoś uważa, że jestem bezduszna, to mam w bagażniku dodatkowy materac. Możecie sobie go zabrać i wziąć Robusia do siebie.
Zapanowała cisza tak głęboka, że nawet widelec spadający na podłogę zabrzmiałby jak wystrzał z armaty. Nikt się nie odezwał.
Robert też nie. Wstał, rzucił serwetkę na stół, a potem wyszedł, trzaskając drzwiami.
Byłam z siebie dumna
Robert wyniósł się trzy dni później. Bez słowa. Nawet nie zostawił brudnych skarpet na pamiątkę. Krzysiek chodził jak zbity pies przez tydzień, ale potem... wiecie co? Zaczął oddychać. Jakby mu ktoś zdjął dziesięć kilo z pleców. Znowu zaczęliśmy jeść kolacje przy stole. W ciszy. Bez głupich komentarzy znawcy chipsów paprykowych.
A rodzina? Początkowo wszyscy byli oburzeni. Jednak nie na tyle, żeby przygarnąć go pod swój dach. Robert zniknął z horyzontu. Podobno teraz „ma kobietę” i „planuje interes”. Ciekawe, czy ta kobieta wie, że jej nowy partner to pasożyt. A jestem z siebie dumna. Nie dlatego, że wygrałam. Tylko dlatego, że nie dałam się już dłużej robić w balona. Bo jak to mawiała moja babcia:
– Rodzina rodziną, ale portfel masz jeden. I serce też.
Od tamtej pory trzymam i jedno, i drugie na krótszym sznurku.
Gosia, 45 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Miałem dość wsi, a praca na roli działała na mnie jak płachta na byka. 1 zdanie ojca sprawiło, że zmieniłem zdanie”
- „Pożyczyłam bratu 50 tysięcy. Zażądałam zwrotu, a on twierdzi, że to był prezent i śmieje mi się w twarz”
- „Tajemniczy adorator wysyłał mi róże. Kiedy zobaczyłam go twarzą w twarz, kolana mi zmiękły”