Reklama

Patrzyłam na Annę, jak siedziała na tej ławce przed domem, i tylko ciężko westchnęłam. Usiadła, złożyła ręce na kolanach, jakby czekała, aż ziemia sama się za nią ruszy. Cienki sweterek, biały, buty w miejskim stylu – wszystko we mnie krzyczało, że ona tu nie pasuje. Do tej ziemi, do tego podwórka, do tych grządek, co zarosły, bo nie było komu ich pielęgnować. Nie mieściło mi się w głowie, jak można tak siedzieć, patrzeć na ziemię i nic nie robić. Przecież tu, na wsi, każdy dzień zaczynał się od pracy. Tylko że Anna była z innego świata. Miastowa. Nie umiała się tu odnaleźć. Marek wyszedł z domu, przeciągnął się, jakby dopiero wstał. Spojrzał na mnie z uśmiechem, na Annę nawet nie zerknął. Czułam, jak coś we mnie zadrgało, bo przecież to jego żona, jego dom, a patrzył na nią jak na mebel, który stoi, bo ktoś go tam postawił.

Reklama

– No i co tak siedzisz? – zapytałam z przekąsem, wychodząc na ganek. – Nie w mieście jesteś, tu robota się sama nie zrobi.

Anna podniosła na mnie wzrok, taki trochę błagalny, trochę zagubiony. Próbowała się uśmiechnąć, ale wyszło jej to sztucznie, jakby bała się, że się rozzłoszczę. Zastanawiałam się wtedy – co ona sobie myśli? Że ta wieś, to jakiś urlop? Że tu można siedzieć i patrzeć, jak wiatr zamiata kurz po podwórku? Wiedziałam, że jej tu trudno. Tęskniła za swoim miastem, rodziną, za kawą w kawiarniach i świeżymi bagietkami, które pewnie kupowała sobie w osiedlowym sklepie. Ale tu była inna ziemia. Tu był pot, piach i brud za paznokciami. Tu się nie chodziło w białych trampkach, bo po deszczu stawały się brązowe w pięć minut. A jednak zaskoczyła mnie. Spojrzała na mnie wtedy i powiedziała cicho:

– Może byśmy razem coś zrobiły? Chciałabym się nauczyć…

No, tego się nie spodziewałam. Zatrzymałam się w pół kroku. Patrzyłam na nią chwilę, jakby mi coś nie pasowało. Czy to była szczerość, czy jakieś chwilowe kapryszenie? Westchnęłam ciężko. Co miałam zrobić?

– No dobra. Zobaczymy, ile wytrzymasz – powiedziałam w końcu i wróciłam do kuchni, bo czajnik już dawno zaczął gwizdać. Zaparzyłam kawę, ale smakowała mi jak woda. Przez cały dzień chodziłam poddenerwowana, bo coś mi mówiło, że z tej Anki jeszcze będą kłopoty.

Ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to będzie dopiero początek.

Może coś z niej jeszcze będzie

Zaczęłyśmy razem grzebać w ziemi. Powiedziała, że chce się nauczyć, to niech się uczy – myślałam. Podeszła do grządki z takim zapałem, jakby to była jakaś atrakcja turystyczna. Wzięła motykę do ręki, ale od razu widać było, że nie wie, co z nią zrobić. Patrzyłam na to i coś we mnie aż zgrzytało.

– Może byśmy posadziły tu jakieś kwiaty? – zaproponowała nagle, a głos jej zadrżał, jakby się bała, że ją zgromię.

Spojrzałam na nią z ukosa, przytrzymując motykę w dłoniach. Kwiaty… – pomyślałam. – Ona chyba naprawdę myśli, że tu chodzi o ozdobę, nie o jedzenie.

– Kwiaty? – parsknęłam. – A kto to potem będzie pielił, jak ty znowu wyjedziesz do miasta?

Zarumieniła się, spuściła głowę. Milczała przez chwilę, tylko dłubała w ziemi, nie bardzo wiedząc, co robi. Wzięła się za coś, ale tak nieporadnie, że aż mnie ścisnęło w żołądku.

– Zostanę – powiedziała wtedy cicho. – Naprawdę chcę się nauczyć

Popatrzyłam na nią. Szczera była? A może tylko grała rolę grzecznej synowej, co chce się przypodobać teściowej? W głowie mi się kotłowało. Z jednej strony złość, z drugiej... żal mi jej było. Bo tu, na tej ziemi, łatwo nie było. Tu nie było kawiarni, gdzie można usiąść i się pogapić. Tu ziemia bolała w plecach, a ręce bolały od roboty.

Ale cóż. Dobra, Krystyna, nie oceniaj za szybko. Może coś z niej będzie. Może naprawdę się stara. I może nawet... choć raz nie będę musiała wszystkiego robić sama. Wróciłam do swoich grządek, a ona grzebała obok mnie, cicho, ostrożnie, jakby się bała, że zrobi coś źle. I tak siedziałyśmy obok siebie – ja i ona. Dwie kobiety, z dwóch różnych światów. A między nami... tylko ziemia.

Ja też kiedyś byłam młoda

Nie wiem, co mnie wtedy naszło, ale po godzinie roboty już mi się chciało śmiać. Może to było to słońce, co tak przyjemnie grzało, a może po prostu patrzenie na Annę, jak się męczy, wywołało we mnie coś, czego się po sobie nie spodziewałam. Miała ziemię na czole, liść przyklejony do rękawa, a ręce tak brudne, że sama na siebie patrzeć chyba nie mogła. Patrzyłam na nią, jak się schyla, jak jej ten warkocz wpada do grządki, jak co chwilę podnosi głowę, jakby chciała sprawdzić, czy robi dobrze. W pewnym momencie przewróciła konewkę, a woda rozlała się na ziemię, chlapiąc jej na spodnie. Zaczęła się śmiać, a ja… nie wiem, jak to się stało, ale roześmiałam się razem z nią. Taki czysty, prosty śmiech – dawno takiego nie czułam.

– Oj, dziewczyno, ty byś nawet grządki potrafiła utopić! – powiedziałam, ścierając dłonią pot z czoła.

Anna parsknęła śmiechem, patrząc na mnie tymi swoimi wielkimi oczami, i odpowiedziała:

– To może razem nauczymy się, jak je ratować?

I wtedy coś we mnie drgnęło. Patrzyłam na nią, a ona na mnie, obie w tym piachu, z liśćmi we włosach, jakbyśmy nagle były po tej samej stronie. Nie matka męża i jego żona, tylko dwie kobiety, które próbują jakoś ogarnąć kawałek ziemi, który zarósł, bo życie potrafi zarastać szybciej niż chwasty. Wtedy przypomniałam sobie, jak sama kiedyś byłam młoda. Jak mój teść patrzył na mnie z ukosa, jak nie umiałam odróżnić sałaty od chwaściora. I jak się bałam, że nigdy nie będę potrafiła być „tą wiejską gospodynią”. Może Anna też się tego boi? Patrzyłam na nią i przez chwilę miałam wrażenie, że może jednak… może coś z niej będzie.

Miastowa, ale coś tam wie

Wieczorem siedziałyśmy na ławce, obie zmęczone, ale jakoś spokojniejsze. Anna miała ziemię pod paznokciami, potargane włosy i spodnie brudne od kolan w dół, ale siedziała obok mnie jakby od zawsze tu była. Ja piłam herbatę z kubka, a ona jakby trochę nieśmiało wyciągnęła termos i nalała sobie ziółek – tych swoich, z miasta. Uśmiechnęłam się pod nosem. Miastowa, ale coś tam wie.

Patrzyła na mnie uważnie, jakby czekała na coś. W końcu powiedziała:

– Pani Krystyno… a pani to zawsze była taka… twarda?

Spojrzałam na nią znad kubka, jakby mnie kto szczypnął. Nie wiedziałam, co jej odpowiedzieć. Z jednej strony chciałam jej powiedzieć: „Dziewczyno, życie mnie taką zrobiło, jaka jestem”, ale z drugiej… może chciała zrozumieć?

– Twarda? – powtórzyłam, czując, jak głos mi trochę mięknie. – Może i twarda. Ale może po prostu musiałam. Bo jak tu inaczej, jak człowiek został z tym wszystkim sam? – Zerknęłam w bok, na nasze grządki. – Twój teść… no, mój mąż… nie był łatwym człowiekiem. Pił. A ja musiałam wszystko trzymać w kupie. Dzieci, dom, gospodarstwo.

Anna milczała, tylko patrzyła na mnie tak, że aż mi się dziwnie zrobiło. Jakby pierwszy raz zobaczyła mnie naprawdę.

– Nigdy bym nie pomyślała, że pani też miała takie… ciężkie chwile – powiedziała cicho.

Poczułam, jak coś mi ściska gardło. Nie lubiłam mówić o przeszłości. Ale teraz wieczorem… może potrzebowałam, żeby ktoś usłyszał. Może nie byłam tylko twardą babą od grządek.

– Każdy ma swoje – westchnęłam. – Ważne, żeby się nie pogubić. Nie stracić siebie.

Anna kiwnęła głową. Patrzyła na mnie z takim dziwnym zrozumieniem, a ja pomyślałam: może ona wcale nie jest taka słaba? Może po prostu… nie wiedziała, jaka tu ma być? Siedziałyśmy jeszcze długo, w ciszy, patrząc na ciemniejące niebo. Może pierwszy raz czułam, że obie jesteśmy tu – na tej samej ziemi – tak samo. Dwie kobiety, każda z własnymi tajemnicami.

Jakby nagle ktoś zgasił światło...

Następnego dnia rano patrzyłam na Annę z kuchennego okna. Chodziła po podwórku, rozglądała się, coś tam zbierała przy grządkach. Wyglądała na lżejszą, jakby coś z niej spadło. Przez chwilę pomyślałam: „Może to wszystko nie było takie głupie, może coś tego dobrego będzie?”. Ale wtedy usłyszałam, jak Marek wrócił z pracy. Drzwi trzasnęły, a on wszedł do kuchni z tym swoim zmęczonym, nieco znudzonym spojrzeniem. Zerknął na mnie, potem na Annę przez okno, skrzywił się.

– Co ona tam robi? – burknął. – Już jej się zachciało grzebać w ziemi?

– Pomagała mi wczoraj – powiedziałam spokojnie, bo coś mnie zabolało w jego tonie. – Nieźle sobie radziła. Może daj jej trochę czasu, Marek.

On tylko wzruszył ramionami i zaczął coś tam dłubać przy kuchennym blacie. Chwilę później Anna weszła do kuchni. Pachniała powietrzem, słońcem i ziemią. Miała lekko zarumienione policzki, jakby to wszystko naprawdę ją cieszyło. Uśmiechnęła się do Marka, a on spojrzał na nią chłodno.

– Nie sądziłem, że tak się z nią zżyjesz – rzucił w moją stronę, a ton jego głosu był ostry jak nóż. – Uważaj, co jej mówisz, mamo.

Zrobiło mi się gorąco. Anna zamarła w progu, a jej uśmiech zniknął. Patrzyła na niego, jakby nie rozumiała, co zrobiła źle.

– To chyba dobrze, że się dogadujemy, prawda? – powiedziała cicho, prawie szeptem.

Marek nie odpowiedział. Wyjął coś z lodówki, trzepnął drzwiczkami i wyszedł, zostawiając nas w tej dziwnej, ciężkiej ciszy. Patrzyłam na Annę. Stała nieruchomo, z tym swoim przygaszonym spojrzeniem, jakby nagle ktoś zgasił światło. I wtedy pomyślałam: „Może naprawdę jej tu ciężko, a ja... może powinnam była jej wcześniej pomóc?”. Ale zanim cokolwiek zdążyłam powiedzieć, odwróciła się i wyszła na podwórko. Zostawiła mnie z tym wszystkim – z ciszą, z pytaniami i z tym dziwnym ukłuciem w sercu, którego nie umiałam nazwać.

Nie wszystko da się przewidzieć

Wieczorem siedziałam sama przy kuchennym stole. Patrzyłam na filiżankę po kawie, na okruszki chleba, na zegar, co tykał głośniej niż zwykle. Cisza w domu była inna, taka... ciężka. Anna gdzieś krzątała się po podwórku, a Marek siedział w salonie, wgapiony w ekran, jakby wszystko poza nim nie istniało. Myślałam o niej. O tej dziewczynie, co tu przyjechała z miasta, co tak dziwnie patrzyła na ziemię, jakby pierwszy raz widziała grządki. A potem myślałam o sobie – o tym, jak patrzyłam na nią jak na kogoś obcego, niepotrzebnego, o kim lepiej było nie myśleć za dużo.

I o tym jednym dniu – kiedy razem dłubałyśmy w ziemi, śmiałyśmy się z tej rozlanej konewki, a potem rozmawiałyśmy do późna o rzeczach, które ciężko było wypowiedzieć na głos. Przypomniałam sobie jej spojrzenie wtedy, przy herbacie, kiedy powiedziała: „Nigdy bym nie pomyślała, że pani też miała takie problemy...” A potem przyszła myśl o Marku. O jego spojrzeniu, które kłuło jak cierń. Patrzył na nią, jakby była przeszkodą, a nie jego żoną. I coś mnie ścisnęło w środku. Bo ja znałam ten wzrok. Tak samo patrzył kiedyś mój mąż. I wiedziałam, co to znaczy. Wiedziałam, do czego takie patrzenie może doprowadzić.

Anna wróciła do kuchni, zdjęła buty przy drzwiach. Uśmiechnęła się do mnie blado, ale w jej oczach zobaczyłam coś... smutek? Może strach? A może po prostu zmęczenie. Nie powiedziała ani słowa. Usiadła, zwinęła się w fotelu i patrzyła w przestrzeń. I wtedy pomyślałam: „Może ten dzień coś zmienił. A może nie. Może to był tylko wyjątek, a jutro wszystko wróci do starego porządku.” Ale już wiedziałam jedno: nie wszystko da się przewidzieć. Nie wszystko da się zaplanować. A życie – to nie grządka, którą można odchwaścić i mieć spokój. Czasem chwasty wracają, a czasem... wyrastają nowe.

Krystyna, 63 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama