Reklama

Po studiach prawniczych byłam młodą, naiwną idealistką, chciałam bronić biednych ludzi przed tymi, którzy dysponują władzą i pieniędzmi. Nie wiem, czy byłam utalentowana, ale zaangażowana z pewnością. Niezależnie od praktyki w kancelarii adwokackiej zgłosiłam się do fundacji, która oferowała pomoc prawną ludziom skrzywdzonym przez los. Pracowaliśmy po godzinach, pro bono. Pomagaliśmy głównie kobietom – molestowanym przez szefów i okradanym przez alimenciarzy.

Reklama

Dwa miesiące przed rozpoczęciem sprawy Sylwii C. wyszłam za mąż za Marcina. Też był prawnikiem, i to świetnym, ale poza tym różniło nas wszystko. Dla Marcina moja praca w fundacji była dziecinnym hobby. On zawód prawnika traktował jako sposób na dobry zarobek. Powtarzał, że bieda jest dla frajerów, a on nie jest frajerem, w związku z czym szybko zaczął reprezentować w sądzie interesy wielkiej firmy produkującej napoje.

Co nas w tej sytuacji połączyło? No cóż, zakochałam się. W łóżku było nam cudownie, mogłam bez końca na niego patrzeć, dotykać go, słuchać jego głosu… Wiedziałam, że miał wiele kobiet, ale mówił, że dopiero teraz wie, co to miłość. Bardzo chciałam mieć z Marcinem dziecko i może dlatego sprawa Sylwii tak mnie poruszyła.

To była kontrowersyjna sprawa

Głównym świadkiem oskarżenia był kolejarz, siwiejący mężczyzna po pięćdziesiątce. Tamtej nocy wracał z pracy do domu i jak zwykle przechodził ścieżką wzdłuż mostu kolejowego nad rzeką.

– Zobaczyłem kogoś przy balustradzie mostu. Czasem młodzi ludzie się tam całują albo robią zdjęcia, ale już dochodziła północ – zeznawał na sali sądowej. – Zorientowałem się, że to kobieta. Nie widziała mnie. Zobaczyłem, jak ciska coś do rzeki, jakąś torbę czy pakunek. Może bym poszedł dalej, ale zaraz potem ona przełożyła nogę przez balustradę. Zrozumiałem, że zamierza skoczyć. Rzuciłem się do przodu i złapałem ją. Próbowała się wyrwać, ale byłem silniejszy. W końcu się poddała. Pytałem, dlaczego chciała się zabić, ale nie chciała powiedzieć… Następnego dnia patrol policji rzecznej znalazł w szuwarach zwłoki noworodka zawinięte w kołderkę. Kiedy informację podała telewizja, kolejarz zgłosił się na policję. Aresztowanie Sylwii C. było kwestią godzin. Została oskarżona o morderstwo własnego dziecka.

Marzyła o czymś innym

Sylwia miała osiemnaście lat. W chwili zajścia w ciążę nie była nawet pełnoletnia. Ojca nie było, matka nie radziła sobie z opieką nad dziećmi, a babcia piła. Sylwia przez pewien czas przebywała nawet w domu dziecka. Dzięki urzędniczce z pomocy społecznej dostała pracę w bufecie klubu tenisowego. Zmywała, sprzątała, parzyła kawę, w końcu dochrapała się pozycji kelnerki. Dla dziewczyny z samego dna to była wielka sprawa. Po raz pierwszy w życiu miała własne pieniądze i obcy ludzie traktowali ją z szacunkiem. W klubie bywali oczywiście młodzi, wysportowani, atrakcyjni mężczyźni. Jednemu z nich Sylwia wpadła w oko. Oczywiście chodziło tylko o seks, ale dziewczyna okazała się „trudniejsza”, niż się spodziewał. Jak mi powiedziała, widziała w życiu dużo seksu, zazwyczaj podlanego wódką i obrzydliwego.

A ona marzyła o miłości, wierności, prawdziwym związku. Ten człowiek był dość inteligentny, żeby ją oszukać. Udawał zakochanego, odprawiał rytuały, które wydawały się Sylwii romantyczne, obiecywał, że się pobiorą. Dorosła kobieta by się na to nie nabrała, ale Sylwia miała siedemnaście lat. Uwiódł ją, a po jakimś czasie okazało się, że zaszła w ciążę. Była szczęśliwa, chciała razem z nim wychowywać dziecko, stworzyć dom, jakiego sama nie miała. Ojciec dziecka poradził, żeby pozbyła się ciąży i nie zawracała mu głowy. Kiedy mówiła o miłości, szydził. Kiedy próbowała przemówić do jego poczucia odpowiedzialności, zagroził, że oskarży ją o kradzież i pozbawi pracy.

– Jak sądzisz, komu uwierzą? Specjaliście pracującemu w wielkiej firmie czy kelnerce po zawodówce?

A potem po prostu zniknął. Zdesperowana Sylwia nie wiedziała, że może oddać dziecko do adopcji, nie słyszała o oknach życia.

W domu nikt nie zauważył ciąży. Urodziła dziecko w piwnicy pod klatką bloku, nie wiedziała, co robić dalej. Postanowiła, że razem umrą, poszła na most. Rzuciła dziecko, chciała skoczyć za nim. Traf chciał, że akurat w tym momencie pojawił się kolejarz…

Broniłam jej w sądzie

Fundacja przydzieliła mi sprawę Sylwii. Groził jej wyrok za zabójstwo, kilkanaście lat więzienia. W momencie popełnienia przestępstwa była już pełnoletnia, a prokurator żądał wysokiej kary dla „bezwzględnej dzieciobójczyni”. Ale ja widziałam zrozpaczoną dziewczynę, która została cynicznie wykorzystana i pozostawiona samej sobie. Okoliczności łagodzące były oczywiste. Fatalne środowisko, bardzo młody wiek, psychologiczna presja, szok… Jednak moją podstawową linią obrony było wykazanie, że intencją Sylwii było samobójstwo.

Gdyby kolejarz go nie udaremnił, zginęłaby razem z dzieckiem. Wykazałam przed sądem, że był to akt skrajnej desperacji i rozpaczy, w którym Sylwia zamierzała przede wszystkim zabić samą siebie, a śmierć dziecka była jedynie tragiczną konsekwencją tej decyzji.

– Czy gdyby oskarżona zdążyła skoczyć z mostu, mówilibyśmy dziś o dzieciobójstwie? – pytałam na sali sądowej. – Czy też gazety napisałyby o strasznej tragedii młodej matki? Czy wciąż rozważalibyśmy winę oskarżonej czy raczej szukali powodów i osób, które są za tę tragedię odpowiedzialne? Jak ojciec dziecka, którego nie ma na tej sali, a który w równym lub większym stopniu powinien być dziś oskarżonym!

Nie dawałam sobie wielkich szans, raczej chciałam, żeby Sylwia nie była z tym zupełnie sama. W takich sprawach obrońca ma kiepskie widoki na sukces… A jednak go odniosłam. Sąd złagodził karę. Sylwii zaliczono na poczet kary pobyt w areszcie, dostała wyrok w zawieszeniu, prace społeczne, nadzór kuratora.

Przypadkiem odkryłam prawdę

Miałam wielką satysfakcję, a Sylwia była mi bardzo wdzięczna. Wiedziałam jednak, że jeśli mam jej naprawdę pomóc, nie mogę powiedzieć: „Cześć, trzymaj się”. Muszę jej znaleźć pracę, mieszkanie, normalność. Pomyślałam o producencie napojów, dla którego pracował Marcin. Wiedziałam, że od dawna szukają tam kogoś do obsługi biurowego bufetu. Nie było chętnych, bo bardzo marnie płacili, ale dla Sylwii to mogła być bezcenna szansa na doświadczenie zawodowe w znanej firmie.

Powiedziałam Marcinowi, że znam młodą dziewczynę „po przejściach”, która może u nich pracować. Zapytałam, czy skontaktowałby ją z odpowiednim człowiekiem. Marcin zgodził się i natychmiast zadzwonił do kadr. Już następnego dnia o dziesiątej razem z Sylwią weszłyśmy do holu biurowca. Umówiłam się, że mój mąż po nas zejdzie i zaprowadzi, gdzie trzeba.

Kiedy Marcin wyszedł z windy, Sylwia zrobiła się blada jak ściana. Mój mąż cofnął się, jakby chciał wrócić do windy, ale drzwi już się zamknęły.

– To on… Marcin… – wyszeptała.

W pierwszej chwili myślałam, że Sylwia kłamie, chciałam krzyknąć, że jest podła, że jak może mi robić coś takiego. Marcin zaczął udawać, że nie wie, o co chodzi, że chyba nie daję wiary słowom wariatki… Ale jestem prawniczką – osobą, która ponad emocje przedkłada logikę. Mój mąż grał w tenisa i pół roku przed naszym ślubem bywał regularnie w jakimś klubie. Nawet się zdziwiłam, że nagle przestał, ale wspomniał coś o kłopotach z nadgarstkiem…

Reklama

Zrozumiałam, że to prawda. Wyszłam za mąż za gnoja, człowieka bez honoru, skrajnego egoistę. Moja miłość do Marcina znikła raz na zawsze w tym jednym momencie. Rozwód był szybką formalnością. . Mam tylko nadzieję, że któregoś dnia los spełni rolę sądu i wymierzy mu właściwą karę.

Reklama
Reklama
Reklama