Reklama

Nazywała się Maria i była zmorą mojego dzieciństwa; traumą, z której do dziś nie mogę się wyleczyć, potworem kryjącym się nocą pod łóżkiem i negatywną bohaterką wszystkich moich sennych koszmarów. Gdy ktoś pytał mnie później o najpiękniejsze wspomnienie z tamtych lat, odpowiadałam bez wahania, że był to dzień, w którym Marysia Ś. na zawsze wyjechała z naszego miasteczka.

Reklama

Pamiętam, była sobota, a ja siedziałam w krzakach, nieopodal domu koleżanki. Ze szczęściem w sercu obserwowałam, jak panowie w niebieskich uniformach ładują na ciężarówkę meble i kartony, i jak ta ciężarówka odjeżdża potem w siną dal. Kurz wznoszący się nad szosą i znikająca za zakrętem naczepa wydały mi się wówczas najcudowniejszym widokiem na świecie, a to, co czułam, pewnie można by porównać z euforią po zażyciu jakiejś substancji.

Sądziłam, że Maryśka zniknęła z horyzontu mojego życia na zawsze i że nigdy więcej jej nie zobaczę. Aż tu nagle, tydzień temu, gdy biegałam po sklepach w poszukiwaniu prezentu na urodziny syna, ktoś pociągnął mnie mocno za rękaw płaszcza. Zatrzymałam się, odwróciłam i poczułam, że w jednej sekundzie krew odpłynęła mi z twarzy, a moje kolana się ugięły.

Nie miałam zamiaru udawać, że się cieszę

Poznałam ją natychmiast. Owszem, zmieniła się, w końcu minęło wiele lat od naszego ostatniego spotkania. Ze ślicznej dziewczynki wyrosła na piękną, elegancką kobietę, jednak nie sposób było jej pomylić z kimkolwiek innym. Kręcone włosy w kolorze miedzi płonęły jak dawniej, piegi na jej twarzy zlewały się harmonijnie z brzoskwiniowym odcieniem skóry, a zielone, kocie oczy lśniły niebezpiecznym blaskiem.

– No cześć. Co za spotkanie! – zaszczebiotała radośnie. – Poznajesz mnie?

Zobacz także

– Jasne – odparłam po dość długiej chwili. – Marysia Ś.

– Bingo! – wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Co słychać? Jak leci?

Podobno nie ma głupich pytań, ale to zadane przez Marię z całą pewnością do najmądrzejszych nie należało.

– Po japońsku, jako tako – zacytowałam bezwiednie swoje ulubione powiedzonko z dzieciństwa.

Może dostrzegła w moich oczach z trudem skrywaną niechęć , bo podniosła lewą brew i zmrużyła prawe oko. Widziałam ten grymas setki razy i przeszedł mi po karku zimny dreszcz.

– Aha – pokiwała ze zrozumieniem głową. – Dalej gniewasz się na mnie o ten wieczór na cmentarzu, prawda? To dlatego nie odpowiadałaś na moje listy i nie odbierałaś telefonu?

– Dokładnie – przytaknęłam.

– Rany, Julka, przecież byłyśmy dziećmi! Sto razy cię za to przepraszałam.

– A ja sto razy odpowiadałam, że do końca życia ci nie wybaczę. I zdania nie zmieniłam – rzekłam chłodnym tonem.

Odwróciłam się na pięcie i czym prędzej opuściłam ciepłe wnętrze galerii. Być może zachowałam się niegrzecznie, może za bardzo impulsywnie. Jednak wzmianka o cmentarzu natychmiast podniosła mi ciśnienie do dwustu, przywołując obrazy, które wymazałam z pamięci na tyle skutecznie, że stały się jedynie mglistymi wspomnieniami, niewyraźnymi, podobnymi do sennych majaków. Tymczasem Maryśka sprawiła, że znów nabrały ostrości.

Zamiast wezwać taksówkę, pojechać do domu i zająć się gotowaniem obiadu albo czymkolwiek równie pożytecznym, lunatycznym krokiem podreptałam do najbliższej knajpy i zamówiłam drinka. A potem drugiego. Przez pierwsze dwa lata podstawówki, siedziałyśmy w jednej ławce. Wydawało się, że zostaniemy najlepszymi przyjaciółkami, ale w trzeciej klasie, z powodów, których do dziś nie rozumiem, wkradła się w nasze stosunki niezdrowa rywalizacja. Konkurowałyśmy ze sobą we wszystkim. Walczyłyśmy o tytuł wzorowej uczennicy, najlepszej sportsmenki i najładniejszej dziewczyny w szkole. Ścigałyśmy w liczbie „przyjaciółek” i zadurzonych w nas chłopaków.

Raz wygrywała ona, innym razem ja, żadna nie mogła wyjść na prowadzenie i powiedzieć, że jest lepsza od drugiej. Ona biegała szybciej na setkę, ale gorzej skakała wzwyż. Ja byłam orłem z matmy, lecz kiepsko szło mi z polskiego, ona miała piękną twarz, ja idealną figurę i te de. Co ciekawe, obie przestrzegałyśmy zasad fair play: nie obrabiałyśmy sobie tyłków, nie byłyśmy wobec siebie złośliwe, i w ogóle starałyśmy się utrzymywać
w miarę poprawne relacje.

Z biegiem lat, ta nasza chora rywalizacja przeniosła się na grunt prywatny i zaczęła dotykać „wrażliwych sfer życia”. Mam na myśli… odporność psychiczną, radzenie sobie ze stresem, przełamywanie fobii. Wyglądało to na przykład tak, że Maria zjawiała się w moim domu bez zapowiedzi, robiła ten swój słynny grymas z okiem i brwią, hipnotyzowała mnie przez moment kocim spojrzeniem, a potem zadawała pytania w stylu:

– Julka, czy ty boisz się ciemności? A pająków? Przerażają cię zamknięte pomieszczenia? Mdlejesz na widok krwi?

Na każde z tych pytań odpowiadałam „nie”, ona mówiła „sprawdzam” i wymyślała testy na potwierdzenie mojej prawdomówności. Pamiętam, że musiałam zbierać do słoika, gołymi rękami, różne obrzydliwe robale i zakopać rozjechanego przez samochód psa, którego ta porąbana dziewczyna wypatrzyła przy jakiejś drodze. Innym razem kazała mi siedzieć przez godzinę w cuchnącym, zaszczurzonym kanale ściekowym albo tkwić w windzie unieruchomionej między piętrami.

Żeby było sprawiedliwie, ona też brała udział w tych próbach i wydawała się zawsze ogromnie rozczarowana, gdy nie zwymiotowałam, nie narobiłam wrzasku ani nie udusiłam się ze strachu . Nie mam pojęcia, dlaczego pozwalałam wkręcać się w te dziwne gierki – czy chodziło o adrenalinę, brak asertywności, czy o chęć udowodnienia, że jestem tak samo twarda jak ona?

Tym pomysłem Maryśka przeszła samą siebie

Jestem pewna, że gdyby zaproponowała wspinaczkę na słup wysokiego napięcia, przepłynięcie wpław rzeki albo wsadzenie ręki w mrowisko, popukałabym się palcem w czoło i kazała jej spadać. Jednak zabawy, które wymyślała Maryśka, wydawały się w miarę bezpieczne, więc głupio było mi odmówić. Któregoś dnia, w piątej klasie, dorwała mnie na długiej przerwie i odciągnęła w dyskretne miejsce. Był luty 1997 roku.

Pamiętam, jadłam kanapkę z białym serem, którego od tamtej pory nie znoszę.

– Julka, wierzysz w duchy? – zagadnęła z niewinną miną Maria.

– Jasne, że nie – odparłam bez zastanowienia. – Bo co?

– Bo jutro jest pogrzeb tego mojego sąsiada, co przekręcił się na zawał. Kojarzysz człowieka?

W małych miasteczkach, jak nasze, wszyscy znają wszystkich, więc pokiwałam twierdząco głową.

– Nakłamałam starym, że pomagasz mi przygotować się do klasówki z matmy, i że będziemy zakuwać u ciebie cały wieczór – zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu. – Ty zełgasz swoim, że piszemy u mnie wypracowanie z polaka, no i że cały wieczór nam to zajmie…

– A jak się zdzwonią?

– Po co? Mieszkamy przy tej samej ulicy, więc nie trzeba nas odprowadzać .

– Planujesz wyprawę na cmentarz? – domyśliłam się .

– Raczej w głąb ziemi – zachichotała szatańsko Maryśka. – Godzinny pobyt w świeżym grobie. Każda po sześćdziesiąt minut. Zrobiłam ze sznurka na bieliznę drabinę. Grasz czy pasujesz?

– Bułka z masłem – prychnęłam.

– To widzimy się o 19 pod bramą nekropolii. Ubierz się ciepło, ale w jakieś stare ciuchy, i weź latarkę.

Nie bałam się ani cmentarzy, ani ciemności, a jeśli chodzi o duchy, to widywałam je tylko w telewizji i nie wydawały mi się szczególnie straszne.
Nie próbuję nikomu wmówić, że byłam superodważną dwunastolatką, i że nie dręczyły mnie irracjonalne lęki. Ale prawda jest taka, że bardziej przerażali mnie żywi niż umarli, panicznie bałam się też węży oraz pijawek, ale na szczęście Maryśka o tym nie wiedziała. Wieczór był bardzo zimny i ponury. Nad miastem przewalały się ciężkie chmury, ale wiał silny wiatr, więc śnieg padał przelotnie albo wcale.

Pierwszy raz widziałam strach w jej oczach

Dostałyśmy się na teren cmentarza bez żadnych problemów, wykorzystując dziurę w ogrodzeniu. Ruszyłyśmy główną aleją w kierunku kaplicy, omiatając światłami latarek górujące nad ziemią krzyże.

Czułam się niepewnie, jednak to nie miało nic wspólnego ze strachem. Obawiałam się po prostu, że ktoś nas zobaczy, weźmie za złodziei albo wandali, i zadzwoni na policję.

Kiedy minęłyśmy duży, kamienny krzyż, Maria skręciła w lewo i lawirując zgrabnie między grobami, doprowadziła nas do miejsca przeznaczenia.

– To tutaj będą go jutro chować – wyszeptała, jak mi się wydawało, z lekkim napięciem w głosie.

– Co ty powiesz? – zdziwiłam się obłudnie i omiotłam latarką zwały ziemi, i głęboki na ponad dwa metry dół.

Potem skierowałam światło na twarz koleżanki.

– Ej, nie po oczach! – odwróciła gwałtownie głowę, ale i tak zdążyłam zauważyć, że zrobiła się cokolwiek blada.

– Ciekawe, kto tu wcześniej leżał? – zastanowiłam się obłudnie.

– Nikt – odpowiedziała Maryśka. – To zupełnie nowa kwatera.

– Pośrodku cmentarza, tak blisko kaplicy? Nie rozśmieszaj mnie. To na pewno grób z odzysku. Nowe kwatery są przy drugim wejściu, od Leśniej…

– Jak to z odzysku?

– Maria wpadła mi w słowo i zdałam sobie sprawę, że jest zdenerwowana.

– Normalnie. Nikt za niego nie płacił, więc przeszedł na własność gminy.

– A te no… – zawahała się. – A szczątki?

– Rozłożyły się albo zakopano je głębiej – rzekłam lekkim tonem, bo jej niepewna mina sprawiła mi mnóstwo satysfakcji.

– No dobra, szkoda czasu. Która pierwsza złazi na dół? – spytałam.

Maryśka wzięła głęboki oddech, potrząsnęła energicznie głową i wyciągnęła z plecaka własnoręcznie wykonaną drabinkę linową. Jej jeden koniec przywiązała do ławki przy sąsiedniej kwaterze, drugi wrzuciła do grobu Borkowskiego i posłała mi wyzywające spojrzenie.

– Mogę ja, jeśli masz pietra – odparła prowokacyjnym tonem.

Oddałam jej latarkę, po czym na wełniane rękawiczki założyłam ogrodnicze rękawice mamy i bez dalszych dyskusji, zaczęłam schodzić do dziury w ziemi.

Nie zajęło mi to szczególnie dużo czasu. Byłam młoda, wygimnastykowana, drabinka okazała się solidna, więc błyskawicznie znalazłam się w grobie.

– Jest dziewiętnasta szesnaście – poinformowała mnie Maryśka i wciągnęła sznurek na górę. – Wrócę po ciebie za godzinę. Pokręcę się trochę koło kaplicy, pomodlę pod krzyżem. Baw się dobrze.

A jakby co, wołaj!

„Twoje niedoczekanie” – pomyślałam, ale nie powiedziałam tego na głos, tylko pokiwałam jej ręką na do widzenia.

Chwilę później, kiedy zostałam sama, w moje serce wkradły się pierwsze oznaki niepokoju. Na dole było zimno, wilgotno i ciemno, śmierdziało mokrą gliną i czymś jeszcze, czego nie potrafiłam zidentyfikować. Wycie wiatru brzmiało jakoś głucho i groźnie, a szmer osuwającej się ziemi zaczął przyprawiać mnie o nerwowy dygot.

Nie chciałam dumać o tym, że tkwię w czyimś grobie. Starałam się nie dopuszczać do siebie myśli, że z lewej i prawej strony spoczywają ludzkie szczątki. Byłam jednak tylko głupim, niepotrafiącym zapanować nad emocjami dzieciakiem, więc w pewnym momencie wyobraźnia przejęła kontrolę nad rozumem i zrobiło się niesympatycznie.

Grób w tajemniczy sposób skurczył się, jakby jego ściany zbliżyły się do siebie. Dwa i pół metra głębokości zmieniło nagle w co najmniej cztery, a zwyczajne skrzypienie drewnianych krzyży i bezlistnych konarów drzew nad moją głową, zaczęło mi przypominać zbiorowe wycie potępionych dusz.
Podciągnęłam rękaw puchowej kurtki i spojrzałam na zegarek, dziękując opatrzności, że prezent od taty ma podświetlaną tarczę. Ze zdumieniem stwierdziłam, że minęło zaledwie osiem minut.

Jeszcze się nie bałam, jeszcze trzymałam nerwy na wodzy, ale czułam, że tracę całą pewność siebie, i że po plecach łazi mi coraz więcej mrówek. To były raczej dreszcze z emocji i zimna, ale ja pomyślałam o mrówkach. No a że mrówki skojarzyły mi się z innym robactwem – z larwami żywiącymi się ludzkim…

Nie dokończyłam tej myśli, tylko instynktownie odsunęłam od ścian grobu i zaczęłam energicznie tupać nogami, na wypadek, gdyby coś wpełzło mi na buty. Tak podrygując, wbiłam wzrok w wędrujące po niebie chmury i zaczęłam nucić pod nosem jakąś melodię. Wiedziałam, że śpiewanie na cmentarzu to w pewnym sensie brak szacunku dla zmarłych, jednak w tamtym momencie zrobiłabym wszystko, byle oderwać myśli od trupów i robali.

Jakiś czas później moją uwagę zwróciła gromadząca się na dnie dołu mgła. Nie bardzo wiedziałam, czy to anomalia, czy normalne o tej porze roku zjawisko pogodowe, więc postanowiłam je ignorować. Udało się, lecz nie na długo. W krótkim czasie opary sięgnęły moich kolan. Na dodatek zgęstniały, i to na tyle mocno, że przestałam widzieć stopy. Zaczęłam się bać.

Szósty zmysł albo pierwotny lęk przed nieznanym szeptały mi do ucha, że powinnam zawołać Maryśkę, wyleźć z grobu i uciekać gdzie pieprz rośnie. Ale ambicja wzięła górę nad intuicją.

– Kilkadziesiąt minut to nie wieczność. Nie dam tej małpie satysfakcji. Wytrzymam! Najwyżej zmarznę! – wymamrotałam bezgłośnie, żeby dodać sobie odwagi. I wtedy to poczułam.

Poddaję się! Poddaję się! Pomóż mi stąd wyjść!

Coś owinęło się wokół moich botków i ścisnęło je w okolicach kostek. To było tak nagłe, tak przerażające doznanie, że wyssało mi z płuc cały zapas powietrza, zmieniając mnie na kilka sekund w kamień. Kiedy odzyskałam zdolność ruchu, szarpnęłam się instynktownie do przodu, ale to coś wzmocniło uścisk, nie pozwalając mi zrobić nawet jednego kroku.

Nie widziałam tego czegoś i nie miałam najmniejszego zamiaru schylać się, aby sprawdzić. Gdyby chwyciło mnie za ręce, umarłabym ze strachu!
Sądzę, że i tak balansowałam na granicy histerii, bo to coś wkradło się po chwili pod cholewki butów i dotknęło mojej skóry. Było zimne, gładkie i wilgotne jak mokre opuszki palców.

Kiedy w moim gardle zbierał się krzyk, a serce boleśnie tłukło o żebra, nad grobem pojawiła się twarz upiora. Cmentarną ciszę rozdarł wrzask:

– Uuuuu, bój się!

Wygłup Maryśki, która dla lepszego efektu podkradła się do dołu na kolanach i podświetliła sobie brodę latarką, na powrót mnie sparaliżował. Gapiłam się na nią wybałuszonymi oczami i z trudem łapałam oddech.

– O! – zdziwiła się. – Tu też rzuciła się mgła. Ciekawe, nie? Przecież jest zimno i wieje… No i jak tam, dajesz radę?

– Muszę stąd wyjść, natychmiast – powiedziałam drżącym głosem i spojrzałam jej błagalnie w oczy.

– Za pół godziny. Umowa to umowa. Chyba, że się poddajesz. Poddajesz się?

– Muszę stąd wyjść! – powtórzyłam, bo to coś znów chwyciło mnie za kostki.

– Powiedz, że się poddajesz.

– Maryśka, mówię poważnie. Coś jest w tej mgle i trzyma mnie za nogi.

– Pewnie duch – zadrwiła. – Już nic głupszego nie mogłaś wymyślić.

– Poddaję się! Pomóż mi stąd wyjść!

Moja kapitulacja i płaczliwy ton musiały ją w końcu zaniepokoić, bo spoważniała i przecięła snopem światła latarki zgromadzoną w dole mgłę.
Wtedy to coś mnie puściło. Jeśli było duchem, czmychnęło w zaświaty, jeśli czymś innym, schowało się tam, skąd wylazło, czyli pod ziemię.

– Nic nie widzę – stwierdziła po chwili Maryśka, ale zrzuciła mi drabinę. – Dostałaś ze strachu jakichś omamów.

Nogi miałam jak z waty, jednak błyskawicznie wydostałam się na powierzchnię. Zaraz potem zwymiotowałam, a ta idiotka dostała ataku śmiechu.
Nie patrząc jej w oczy, przysypałam wymiociny ziemią, otrzepałam kurtkę, i z godnością opuściłam cmentarz. No może nie z godnością, bo zaraz za płotem rzuciłam się do panicznej ucieczki.

Następnego dnia nie poszłam do szkoły. Pamiętam, że dostałam temperatury, i że strasznie bolała mnie głowa. Po południu przylazła mnie odwiedzić. Nie zrobiła tego z przyjaźni czy z troski. Chciała napawać się moją klęską. Co gorsza, opowiedziała wszystkim w klasie o naszym wypadzie na cmentarz, więc przez kilka kolejnych tygodni byłam ulubionym obiektem drwin i niewybrednych żartów. Ktoś przebrał się w prześcieradło i zaczaił na mnie w kiblu, ktoś inny położył na mojej ławce sztuczne wymiociny, i takie tam. Czasem doprowadzało mnie to do łez, ale najczęściej do wściekłości.

Wreszcie Maryśka się zreflektowała, ochrzaniła dowcipnisiów i szczerze mnie za ich zachowanie przeprosiła. Mleko się jednak rozlało – znienawidziłam ją. Nie miała szans na moje przebaczenie.

– Jeszcze raz to samo? – oderwał mnie od wspomnień seksowny głos barmana.

– Ile wypiłam? – spytałam, mało przytomnie zaglądając do szklanki.

– Sporo, jak na tak krótki czas. Kłopoty z facetem?– zajrzał mi głęboko w oczy.

– Z kobietą – skłamałam, nie kłamiąc, bo nie był w moim typie.

– Czy ja wyglądam na kogoś, kto wierzy w duchy? – uniósł brew.

Reklama

– A to, proszę pana, akurat nie jest dobry przykład, bo duchy istnieją – uświadomiłam go chłodnym tonem, po czym zapłaciłam za drinki i wyszłam.

Reklama
Reklama
Reklama