„Tajemniczy organista skusił mnie nie tylko pięknymi dźwiękami. Uległam, ale wieś szybko potępiła tę grzeszną miłość”
„Zaczęłam chodzić na msze. Nie dla Boga, dla tej muzyki. Była jak plaster na moje potłuczone serce. Kiedy ją słyszałam, czułam, jak oddech mi się uspokaja. Kiedy grał, czułam, że to ja, ta zraniona, osamotniona, ale nadal żywa, że naprawdę się zbliżam. Może nie do Boga, ale do spokoju”.

- Redakcja
Wracałam tu z duszą na ramieniu. Ta wieś – niby znajoma, a jednak obca po tylu latach. Po rozwodzie wszystko mnie przytłaczało: miasto, ludzie, samotność. Wróciłam do rodzinnego domu, gdzie zostały tylko wspomnienia i puste ściany. Mama nie żyła od trzech lat, ojciec zmarł jeszcze wcześniej. W salonie nadal wisiały zasuszone zioła, a na kredensie stał stary porcelanowy serwis, z którego piło się kawę po niedzielnej mszy.
Codzienność była cicha, do bólu spokojna. Z czasem nauczyłam się, że to właśnie ten spokój koi moje nerwy. A najbardziej kojące były poranki w kościele. Nie dla Boga – choć nie powiem, czasem modliłam się o siłę – ale dla ciszy. Dla tej muzyki. Dla organów. Grał na nich Aleksander – organista. Z początku tylko go obserwowałam. Był jak cień – przemykający z zakrystii na chór i z powrotem. Zawsze w czarnym płaszczu, z jakimś starym zeszytem nut pod pachą. Nie uśmiechał się. Nie rozmawiał z ludźmi. Nawet kiedy dzieci wrzeszczały po komunii, on grał tak, jakby nie słyszał świata poza instrumentem.
Zaczęłam chodzić na msze codziennie. Nie dla Boga, nie dla siebie – dla tej muzyki. Była jak plaster na moje potłuczone serce. Kiedy słyszałam pierwsze tony, czułam, jak oddech mi się uspokaja. Kiedy grał „Zbliżam się w pokorze”, czułam, że to ja – ta zraniona, osamotniona, ale nadal żywa – naprawdę się zbliżam. Może nie do Boga, ale do spokoju.
„To tylko muzyka”, mówiłam sobie. „To nie człowiek”. Ale im dłużej patrzyłam na Aleksandra, tym bardziej widziałam, że ta muzyka płynie prosto z niego. Z jego zamknięcia. Z jego smutku. Z jego tajemnicy. I wtedy zaczęłam na niego czekać. Nie tylko na dźwięki organów, ale na jego obecność. Na moment, kiedy uniesie wzrok spod klawiatury i spojrzy w moją stronę.
– Ciekawe, co czujesz, kiedy grasz, Aleksandrze... – wyszeptałam pewnego dnia. – Czy też cię to leczy?
Zebrałam się na odwagę
Zazwyczaj wychodziłam z kościoła jako jedna z ostatnich. Czekałam, aż tłum się rozproszy, aż Halina przestanie dyszeć z oburzenia na młodzież, która znowu przyszła bez rajstop, a Wanda znajdzie sobie inną ofiarę do szeptów. Tego dnia stałam przy drzwiach, udając, że poprawiam szal, i zobaczyłam, że Aleksander schodzi z chóru. Trzymał nuty przyciśnięte do piersi, jakby bał się, że wiatr wyrwie mu je z rąk. Wyszedł przez boczne drzwi i skręcił w stronę zakrystii. Pomyślałam, że jeśli zaraz nie wyjdę, zmarnuję tę okazję. Zebrałam się na odwagę. Zeszłam po schodkach i udawałam, że nie patrzę, jak zamyka za sobą drzwi. Ale wtedy się odwrócił.
– Dzień dobry – powiedział cicho, skinął głową.
– Dzień dobry – odpowiedziałam i przez chwilę zapadła cisza.
On pierwszy ją przerwał.
– Dzisiaj wiatr niesie dźwięk, ledwo nadążałem za klawiszami.
– Mnie się wydawało, że grał pan… wyjątkowo spokojnie – odważyłam się powiedzieć.
Uśmiechnął się, bardzo lekko, tak jakby nie był do końca pewien, czy powinien.
– Spokój czasem wynika z walki – rzucił i już chciał iść dalej, ale coś go zatrzymało.
– Te pierwsze nuty, kiedy grał pan „Niechaj zstąpi Duch Twój”… – zamilkłam na moment. – One... naprawdę mi pomogły. Miałam dziś trudny dzień.
Zatrzymał się. Odwrócił głowę, ale nie patrzył na mnie wprost.
– Czasem muzyka mówi więcej niż słowa.
Wiedziałam, że już nic więcej nie powie. Odszedł, a ja stałam jeszcze chwilę pod murem kościoła. Było coś krępującego w tej rozmowie, ale też coś łagodnego. Jakbyśmy oboje wiedzieli, że to nie był przypadek. Następnego dnia też został dłużej. I znowu padło kilka słów. Z dnia na dzień rozmowy stawały się dłuższe. Rozmawialiśmy o tym, że wiosna spóźnia się w tym roku, że kruki wędrują nad dzwonnicą wcześniej niż zwykle. Unikaliśmy spraw osobistych. To była taka gra – bezpieczna, pozornie niewinna.
Zaczęłam widzieć, że proboszcz Wojciech przypatruje się nam z ambony. Nie mówił nic, ale jego spojrzenia były jak przypomnienie, że za chwilę ktoś może uznać te rozmowy za coś niestosownego. Że ja, kobieta po rozwodzie, zbyt długo zostaję pod kościołem. Że on, człowiek od organów, od dźwięków i ciszy, zaczyna mówić za dużo. Halina już drugiego tygodnia zagadnęła mnie przed sklepem.
– Ładnie gra nasz organista, prawda? – zapytała z tym uśmiechem, który nie miał nic wspólnego z uprzejmością.
– Tak – odpowiedziałam krótko.
– I widać, że pani gustuje w pięknych dźwiękach.
Nie skomentowałam. Wiedziałam, że to początek. Wieś czuła zapach nowiny. Tylko że jeszcze nie było o czym mówić. Na razie.
Łzy spłynęły mi po policzkach
Zaczęliśmy spotykać się poza kościołem. Najpierw przypadkiem – na drodze w stronę lasu, potem coraz częściej tam, gdzie nie było ludzi. Stary młyn przy zakolu rzeki wydawał się idealny. Nikt tam nie chodził, nawet dzieci już się tam nie bawiły. Tam mogliśmy rozmawiać inaczej. Swobodniej. Któregoś popołudnia przyniosłam termos z herbatą. Siedzieliśmy na spróchniałej belce, nogi zwieszone nad wodą. Milczeliśmy przez dłuższy czas, aż on powiedział cicho:
– Nie przypuszczałem, że jeszcze się zakocham.
Znieruchomiałam. Nie chciałam tego słyszeć, ale też nie chciałam, żeby milczał.
– A ja… – przerwałam. – Nie wiem, czy w ogóle mi wolno. Tak po prostu. Czy to nie jest... świętokradztwo?
Spojrzał w wodę. Potem na mnie.
– Nie wiem, czy Bóg mi wybaczy. Ale nie potrafię inaczej. Nie potrafię przestać czuć.
Zacisnęłam palce na kubku. Głos mi zadrżał.
– Ja też nie.
Poczułam, że robi mi się duszno. I zanim zdążyłam cokolwiek dodać, łzy spłynęły mi po policzkach. Nie zrobił nic wielkiego. Tylko siedział obok i nie odwracał wzroku.
– Przepraszam – szepnęłam.
– Nie przepraszaj – odpowiedział spokojnie. – Wreszcie czujemy.
W jego oczach był strach i ból
Plotki rozchodziły się szybciej niż zapach dymu z ogniska. W sklepie nagle milkły rozmowy, gdy wchodziłam. Na ławce przy przystanku Halina cmokała z dezaprobatą, nie patrząc mi w oczy. Wanda nie była aż tak dyskretna.
– Podobno organista ma nową… misję duszpasterską – powiedziała do kogoś takim tonem, że trudno było nie domyślić się, o kogo chodzi.
Proboszcz też nie udawał, że nic nie zauważył. W niedzielę, po mszy, poprosił Aleksandra na rozmowę. Widziałam, jak zamykają się drzwi zakrystii. Czekałam pod kościołem, jak idiotka, aż wróci. Wyszedł po pół godzinie, blady, zaciśnięte usta, wzrok wbity w ziemię.
– Co ci powiedział? – zapytałam później, gdy przyszłam wieczorem do młyna.
– Powiedział, że ludzie mówią. I że muszę wybrać – między tobą a kościołem.
– I co wybrałeś?
Nie odpowiedział od razu. Zdjął okulary, schował je do kieszeni.
– Jeszcze nie wiem.
Zrobiło mi się zimno, choć był ciepły wieczór. Wstałam, chciałam odejść, ale coś mnie zatrzymało.
– Wstydzisz się mnie?
– Nie… – odpowiedział cicho. – Boję się, że cię skrzywdzą.
– Już mnie skrzywdzili. Jeszcze zanim cię poznałam.
Popatrzyliśmy na siebie długo, w milczeniu. W jego oczach nie było decyzji. Był strach. I ból. I coś, co przecież znałam. Zamilkliśmy, ale to nie była spokojna cisza. To była cisza przed czymś, co miało się wydarzyć.
Weszliśmy bez dotyku, ale razem
Weszliśmy razem do kościoła. W niedzielę, w samo południe. Ludzie odwracali się z ławek, niektórzy aż nazbyt ostentacyjnie. Ktoś chrząknął z przesadą, ktoś inny przewrócił oczami. Stanęliśmy z tyłu, w ostatnim rzędzie, obok siebie, bez dotyku, ale razem. Czułam, jak Aleksander ściska moją dłoń tylko na sekundę, zaraz przed rozpoczęciem mszy.
Kazanie było inne niż zwykle. Proboszcz mówił o zgorszeniu. O tym, że pewne rzeczy nie przystoją w miejscu świętym. Że życie trzeba prowadzić w czystości. Że nie wolno wystawiać wspólnoty na próbę. Mówił spokojnie, ale słowa wbijały się jak ciernie. Wiedziałam, że mówi o nas. Po mszy nikt nas nie zatrzymał. Ludzie wychodzili, patrząc gdzieś w bok. Tylko dzieci nie wiedziały, że coś jest nie tak – biegały radośnie po placu przed kościołem, nieświadome ciężaru w powietrzu. Przy samochodzie zauważyliśmy, że na masce jest ślina. Ktoś splunął. Aleksander starł to dłonią, jakby chciał zetrzeć nie tylko to, co widzialne. Wsiadłam bez słowa. Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy, tylko szum drzew zza okna wdzierał się do środka.
– Może to był błąd – szepnęłam.
– Może – odpowiedział. – Ale to jedyne, co czuję naprawdę.
Odwrócił się w moją stronę. I wtedy pierwszy raz nie było już lęku. Tylko spokój. Taki, którego nie daje ani msza, ani kazanie. Tylko obecność drugiego człowieka, pomimo wszystkiego.
Kochaliśmy się wbrew wszystkim
Pierwsza odwróciła się rodzina Aleksandra. Siostra przestała odbierać telefony, brat przekazał przez znajomego, że „nie chce być kojarzony z tą hańbą”. Moja ciotka przestała mówić mi „dzień dobry” na ulicy. Nawet sąsiadka, która jeszcze miesiąc temu przynosiła mi jajka, zaczęła udawać, że mnie nie widzi. Aleksander stracił posadę organisty. Proboszcz ogłosił to bez nazwisk, ale wszyscy wiedzieli, o kogo chodzi. Powiedział tylko, że „wspólnota musi być prowadzona przez ludzi czystych sercem i umysłem”.
W mojej skrzynce znalazłam kartkę z cytatem z Pisma Świętego i podpisem „matki dzieci tej wsi”. Nie wiem, kto to napisał. Pismo było starannie wykaligrafowane. Zbyt starannie, by wierzyć, że to zwykły impuls. Sołtys wezwał mnie do siebie. Chciał rozmawiać „po ludzku”. Mówił o moralności, o wzorcach, o przykładzie dla młodzieży. Słuchałam, aż w końcu przerwałam:
– Panie sołtysie, a kto mi pokazał przykład?
Nie odpowiedział. Opuścił wzrok, jakby szukał właściwych słów, ale żadne nie przychodziły mu do głowy. Wieczorem usiedliśmy z Aleksandrem w mojej kuchni. Światło było przygaszone. Na stole herbata, której nikt nie pił.
– I co teraz? – zapytałam.
Oparł się o oparcie krzesła, spojrzał przed siebie.
– Teraz żyjemy. Choćby wbrew wszystkim.
Ujęłam jego dłoń. Nie było w niej już zawahania. Tylko ciepło i siła.
Ta miłość była prawdziwa
Czasem siadam na schodach przed domem i myślę o tym, co się wydarzyło. Może ta miłość nie miała prawa się zdarzyć. Może nie powinna. Tak mówią niektórzy – ci, którzy nigdy nie spojrzeli nikomu w oczy z lękiem, ale i z nadzieją, że mimo wszystko zostaną przyjęci. Ale ta miłość była prawdziwa. Nieudawana. Niewygodna dla innych, ale prawdziwa dla nas. Przyszła nie wtedy, kiedy jej potrzebowaliśmy, tylko wtedy, kiedy już przestaliśmy wierzyć, że coś nas jeszcze czeka.
Straciliśmy wiele. Aleksander nie gra już w żadnym kościele. Ja nie bywam w sklepie na rogu, bo wiem, że tam się o mnie mówi. Nie zapraszają mnie już na zebrania rady sołeckiej, choć jeszcze niedawno zbierałam podpisy w sprawie remontu drogi. Moje nazwisko przestało być neutralne. Ale jesteśmy razem. W zwyczajnych rzeczach – w robieniu herbaty, w milczeniu przy śniadaniu, w spacerze przez łąkę, gdzie nikt nie chodzi. Jego ręka, gdy zasypiam. Moje spojrzenie, gdy widzę, jak patrzy przez okno i gra cicho pod nosem, choć nie ma organów, tylko dłoń i stół.
Kiedyś kochałam inaczej. Mocno, głośno, z planami na przyszłość. Teraz kocham w ciszy. I pierwszy raz czuję, że kocham nie tylko ja. Że ktoś kocha także mnie. Bez warunków, bez oczekiwań, bez ucieczek. Nadal się boję. Nadal wiem, że to wszystko może się kiedyś skończyć. Ale przynajmniej przez chwilę byliśmy sobą. Wreszcie. Bez masek, bez udawania. I tylko to się dla mnie liczy.
Izabela, 37 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Koleżanka zarabiała 800 zł więcej za podlizywanie się szefowi. Musiałam coś zrobić, by nie czuć się więcej śmieciem”
- „Mąż zostawił mnie z dwójką dzieci, bo chciał się wyszumieć. Po 15 latach chciał naprawić błąd, ale nie miałam litości”
- „Moja żona mnie zdradzała, ale nie to było najgorsze. Przez nią syn zobaczył coś, czego nie powinien”