„Tak bardzo chciałam pójść na pielgrzymkę, ale w tym czasie moja wnuczka wychodziła za mąż. Nie umiałam wybrać”
„– Trudno, siła wyższa – rozłożył ręce. – Przecież dziura w niebie się nie zrobi, jak pani nie pójdzie. A według mnie się zrobi! To nie była jakaś tam zwykła pielgrzymka, ale wyprawa do największego sanktuarium w okolicy! W tym roku miałam iść już pięćdziesiąty raz”.
- Irena, 67 lat
– Nigdy bym nie przypuszczała, że coś takiego mi się przytrafi! Co za straszliwy pech! – powiedziałam ze złością do Izy, mojej córki.
– Oj, takie rzeczy się zdarzają. Nic nie poradzisz… – westchnęła zmęczona moim lamentowaniem.
Nie ma co się dziwić. Wszyscy byliśmy zdenerwowani sytuacją. Otóż moja wnuczka po trwającym trzy lata narzeczeństwie wreszcie wyznaczyła datę ślubu. Nie powiem, żeby nas to nie cieszyło. Chłopak wykształcony, z dobrą pracą, przy tym miły spokojny... Razem z Izą i Wandzią biegałyśmy, załatwiając niekończące się formalności. I kiedy wydawałoby się, że wszystko zostało już dopięte na ostatni guzik, spadła na nas jak grom z jasnego nieba ta nowina. Dwa tygodnie przed uroczystością siedziałam sobie w kościele, słuchając ogłoszeń parafialnych i zdziwiło mnie, że ksiądz nie zapowiedział corocznej pielgrzymki. Zaraz po mszy pobiegłam więc do zakrystii.
– Nie zapomniałem, pani Jadziu – potrząsnął głową proboszcz.
– Pielgrzymka jest w drugą sobotę miesiąca, a nie w pierwszą.
Zobacz także
– Jak to? – spytałam bezradnie.
– Czasami tak wypada – powiedział ksiądz. – W tym roku towarzyszyć jej będzie wizytacja księdza biskupa, wyjątkowa uroczystość...
– Ale ja mam przecież wesele wnuczki za dwa tygodnie! – przerwałam mu bezceremonialnie. – Jak mam połączyć jedno i drugie?
– Trudno, siła wyższa – rozłożył ręce. – Przecież dziura w niebie się nie zrobi, jak pani nie pójdzie.
To dla mnie rocznicowa wyprawa
A według mnie się zrobi! To nie była jakaś tam zwykła pielgrzymka, ale wyprawa do największego sanktuarium w okolicy! W tym roku miałam iść już pięćdziesiąty raz.
A wszystko zaczęło się, gdy jako mała dziewczynka pierwszy raz poszłam z mamą. Najlepiej z tamtej drogi pamiętam, że kryliśmy się przed upałem w polu kukurydzy. Tak osłabłam w drodze, że nie było mowy, bym doszła z powrotem, więc mama wsadziła mnie na furmankę sąsiada i tak dojechałam do domu. W następnych latach chodziłam chętnie. Kiedy trochę podrosłam i mi się nie chciało, usłyszałam od mamy, żebym korzystała teraz, bo na starość nogi mnie nie poniosą.
Jedyną przerwę miałam, kiedy akurat w dzień pielgrzymki urodziła się druga moja córka, Marysia. Jak dotąd, chwała Bogu, siły mi dopisują i od kilkudziesięciu lat nie tylko chodzę z pielgrzymką, ale też niosę na samym jej czele krzyż, jako ta „z najdłuższym stażem”. Wyglądało jednak na to, że w tym roku moje plany spełzną na niczym. Martwiło mnie to, i Wandzia to zauważyła, bo spytała, co się stało. Opowiedziałam jej wszystko i kiedy usłyszała, że zamierzam zrezygnować z pielgrzymki, bardzo się jej to nie spodobało.
Wnuczka miała dobry pomysł
– Nie ma mowy! – walnęła pięścią w stół. – To ma być najpiękniejszy dzień w moim życiu i nie mam zamiaru pozwolić, żeby ktoś z mojej rodziny był wtedy nieszczęśliwy!
– Ale jaki nieszczęśliwy! – zaoponowałam nieśmiało. – Przecież wydaję za mąż pierwszą wnuczkę, a że pielgrzymka przepadnie, to trudno...
– Już ja cię, babciu, dobrze znam – pogroziła mi palcem Wanda. – Przez cały czas zastanawiałabyś się, gdzie są teraz pątnicy…
– Nieprawda – zaprotestowałam.
– Pójdziesz w naszej intencji – powiedziała z mocą. – Niech no się chwilkę zastanowię… Do sanktuarium dochodzicie mniej więcej o trzeciej?
Skinęłam głową.
– Skoro ślub jest o czwartej, to wyślemy po ciebie samochodem jakiegoś kolegę Olka – zaproponowała. – Nie będziesz co prawda uczestniczyć w pielgrzymkowej mszy, ani nie zdążysz się uczesać i umalować, ale powinnaś zdążyć na nasz ślub.
– Co tam fryzura – przytuliłam ją. – Ważne, że będę przy tobie!
Byłam jej bardzo wdzięczna, że wyszła z taką propozycją! Co prawda żal mi było tej opuszczonej mszy w intencji pielgrzymów, ale co tam!
Każdy miał swoje sprawy
W tygodniu przed ślubem rzadko widywałam Wandę i Olka.
– Co oni tam jeszcze załatwiają? – dziwiłam się. – Przecież wszystko jest już dopięte na ostatni guzik…
– Nie wiesz, jak to zawsze milion spraw wyskoczy w ostatnim momencie? – tłumaczyła mi Iza, ale nawet jej za bardzo nie słuchałam, bo sama miałam mnóstwo na głowie.
Szukałam po całym domu karimaty, musiałam w ostatniej chwili pobiec do sklepu po płaszcz przeciwdeszczowy, bo stary się przedziurawił, pakowałam plecak. Rano o szóstej miałam stawić się na miejscu zbiórki. Obudziłam jeszcze Wandę, żeby w tym uroczystym dniu dać jej medalik z Matką Boską, który ja sama dostałam od mojej mamy. Nie mogłam być przy niej, gdy się stroiła, więc chociaż tak chciałam jej pomóc... Pochlipałyśmy trochę ze wzruszenia, ale nie miałam dużo czasu na sentymenty, bo czekała mnie długa droga.
Czułam się wyróżniona
Na miejscu zbiórki z dumą chwyciłam krzyż i ustawiłam się na początku grupy. Przez całą drogę wznosiłam modlitwy do Najświętszej Panienki w intencji szczęśliwego życia młodych. Droga szybko nam zleciała na modlitwach i śpiewie. Przed sanktuarium jak zawsze miło przyjmowali nas miejscowi, częstowali herbatą i kanapkami. Tam też czekaliśmy na rozpoczęcie mszy.
Kiedy wchodziliśmy już w bramę sanktuarium, ksiądz powitał nas uroczyście i ogłosił, że jestem uczestniczką naszej grupy z najdłuższym stażem pielgrzymkowym! Aż mi łzy radości w oczach stanęły, że tak mnie publicznie doceniono. Kiedy przeszliśmy już na kolanach wokół ołtarza, wybiegłam z kościoła i szybko włączyłam komórkę.
Denerwowałam się
Kolega Olka miał do mnie dzwonić i powiedzieć, gdzie mogę go znaleźć. Niestety, telefon milczał.
Wybrałam szybko numer Izy, ale i ona nie odbierała. Stanęłam sobie koło bramy i gryzłam z nerwów palce, dzwoniąc raz po raz, ale bez rezultatu. Koło w pół do czwartej zdałam sobie sprawę, że nie zdążę.
– Ale jak oni mogli o mnie zapomnieć? – dręczyłam się.
Martwiłam się, czy coś się nie stało. No bo chyba, ot tak nie zapomina się o, bądź co bądź, ważnym członku rodziny! Może Wandzia z tych emocji się rozchorowała? Albo nie daj Boże okazało się, że Olek ma coś za uszami? Zrezygnowana i pełna najgorszych przeczuć, usiadłam na trawie w oczekiwaniu na mszę. Wtedy do mikrofonu jeszcze raz podszedł ten ksiądz, który nas witał.
Ale mnie zaskoczyli!
– Za chwilę zacznie się msza święta – powiedział. – W tym roku będzie wyjątkowa… Nie tylko dlatego, że będzie ją sprawował ksiądz biskup, ale też dlatego, że w naszej obecności pobiorą się młodzi ludzie!
Aż wstałam z miejsca, kiedy to usłyszałam. Alejką, w białej sukni, sunęła Wandzia! Z Olkiem, rzecz jasna. A za nimi tłum ciotek, wujków i kuzynów. Kiedy Wanda wypatrzyła mnie w tłumie, podbiegła do mnie.
– Chodź, babciu – wzięła mnie pod rękę. – Dzisiaj musisz siedzieć przed samym ołtarzem!
– Ale jak to się stało? – zapytałam ją szybciutko, ona jednak poszła do zakrystii, zostawiając mnie w tłumie odświętnie ubranych gości.
Natychmiast dopadłam Izę.
– To dlatego młodzi byli tak zalatani – wytłumaczyła mi szeptem. – Musieli uzyskać zgodę, by wziąć ślub tutaj! Nasz proboszcz im pomagał. Goście też nic nie wiedzieli, bo kiedy zajechali pod nasz kościół, młodzi zapakowali ich do autobusów i przywieźli pod sanktuarium. Chcieli ci zrobić niespodziankę!
Uroczystość musiała być piękna, ale ja niewiele widziałam, bo płakałam ze wzruszenia. Nieważne, że tylko ja wśród gości miałam na sobie dresy. Najważniejsze, że byłam dokładanie tam, gdzie być chciałam.