Reklama

Dominik, mój brat, ma amerykańskie obywatelstwo, którego mu zawsze zazdrościłam. A on, kiedy tylko zrozumiał, co to dla niego właściwie oznacza, wyśmiewał mnie, mówiąc, że jestem „tylko Polką”. Nigdy nie mieliśmy dobrych relacji. Dzieliła nas duża różnica wieku... aż osiem lat. A poza tym, jakże mieliśmy się dogadywać, skoro mój młodszy braciszek uważał się za lepszego ode mnie?

Reklama

– Dlaczego mnie nie urodziłaś w Chicago, u stryja? – wyrzucałam mamie.

– Kochanie, kiedy chodziłam z tobą w ciąży, byłam biedną jak mysz kościelna dwudziestolatką. Nie miałam pieniędzy na bilet autobusowy, a co dopiero na bilet do USA – tłumaczyła. A ja tym bardziej czułam się pokrzywdzona przez los. Przecież wcale się nie prosiłam o to, aby być na tym świecie pierwsza. Spokojnie mogłam mieć starszego brata, a wtedy ja, tak jak on teraz, byłabym na lepszej pozycji. Życie jest takie niesprawiedliwe.

Zadra bycia „gorszą” tkwiła we mnie naprawdę głęboko. Myślę, że przez to zawaliłam w swoim życiu wiele spraw, na przykład małżeństwo z Krzyśkiem. Żebym nie wiem, co robiła, i tak stale czułam się niegodna jego miłości, co prowadziło z jednej strony do tego, że mu we wszystkim ulegałam, a z drugiej, że wybuchałam co jakiś czas niekontrolowaną złością. A wtedy mój mąż był zaskoczony i kompletnie nie wiedział, o co mi chodzi.

– Jesteś nieprzewidywalna. Powinnaś pójść na jakąś terapię, bo z tobą się nie da wytrzymać! – powiedział mi, odchodząc. Najbardziej upokarzające było dla mnie to, że wcale nie odszedł do innej kobiety, ale tak zwyczajnie mnie zostawił. Wolał być sam, niż ze mną, mimo że gotowałam mu obiady, prałam, sprzątałam i dbałam o niego, jak tylko umiałam najlepiej.

Dodatkowo w beznadziejności pogrążył mnie fakt, że mój brat wyjechał na stałe do Stanów. Mama mi powiedziała, że poznał jakąś dziewczynę przez internet.

– Pielęgniarka. Całkiem nawet miła – opowiadała mi, że rozmawiała z nią nawet przez Skype’a. – Jej dziadkowie byli Polakami, więc mówi kilka słów w naszym języku. I jest zachwycona Dominikiem. Uważa, że w Stanach nie ma już facetów, którzy potrafią otworzyć drzwi przed kobietą. A polscy chłopcy są szarmanccy.

„Żeby się tylko nie rozczarowała, co do mojego brata” – pomyślałam nieco zjadliwie. Ale nie da się ukryć, że znowu Dominikowi zazdrościłam. Nie mogłam się wprost opanować, aby nie wchodzić stale na jego profil na Facebooku i nie oglądać nowych zdjęć, które na niego wrzucał. Jeździł teraz jeepem, który może i czasy świetności miał za sobą, ale i tak wyglądał dość okazale. I mieszkał w domu z werandą, obłożonym białym sidingiem.

Nawet mi do głowy nie przyszło, że podobnie jak Dominik mogłabym poszukać sobie swojej drugiej połówki za oceanem. Znałam przecież trochę język, uczyłam się go w szkole. Ale czułam się zbyt bezwartościowa i niepewna siebie, aby chociaż spróbować. Kiedy czasem rozmawiałam z innymi przez internet, to tylko po to, aby nie czuć się już tak do końca samotna.

Tak bardzo zapewniał mnie o swoim uczuciu

To Frank pierwszy mnie zaczepił. Zapytał mnie o film, który ściągnęłam z sieci i obejrzałam. Kliknęłam, że go „lubię”, co od razu stało się widoczne dla wszystkich użytkowników portalu społecznościowego. Byłam zdziwiona, że ktoś zainteresował się tym, co myślę o Tomie Cruisie, ale chętnie odpowiedziałam. I tak zaczęła się nasza internetowa rozmowa.

Frank wydał mi się miłym facetem i nawet nie wiem, kiedy minęły trzy godziny rozmowy. Co ciekawe, ani trochę nie peszył mnie fakt, że rozmawiam w obcym języku. Kiedy nie byłam pewna, co Frank miał na myśli, wrzucałam jego wypowiedź w automatycznego tłumacza i jakoś szło. Tamtej nocy zasypiałam z poczuciem, że świat jest cudowny. Czułam, że poznałam właśnie przyjaciela, i co więcej, ten przyjaciel mieszka w USA.

Nasza znajomość z Frankiem rozwijała się błyskawicznie. Co wieczór spędzałam coraz więcej czasu przy komputerze, poznając nowe szczegóły z jego życia. Pracował jako agent ubezpieczeniowy i chwalił się, że wyciąga całkiem niezłe sumki. – Bo u nas, w Stanach, każdy musi mieć ubezpieczenie od wszystkiego – pisał. Kochał także filmy i okazało się, że w zasadzie oglądamy te same – kino akcji to było coś, co nas oboje pociągało.

Po kilku tygodniach Frank nagle wyznał, że chyba czuje do mnie coś więcej, niż tylko sympatię. Przeszliśmy już wtedy na inne formy kontaktowania się. Czasami łapaliśmy się na Skypie, gdzie gadaliśmy z włączoną kamerką. Jego wyznanie obudziło motyle w moim brzuchu, bo i ja czułam z Frankiem więź przekraczającą ramy przyjaźni. Ale nie byłam jeszcze gotowa na wspólne zamieszkanie, które mi zaproponował...

Mijały miesiące, podczas których zapewniał mnie o swoim uczuciu. A ja mu tłumaczyłam, że chociaż go kocham, to nie jest mi łatwo zrezygnować z całego dotychczasowego życia, postawić wszystko na jedną kartę i pojechać do niego.

– Jeśli się boisz do mnie przyjechać tak po prostu, to zostań najpierw moją żoną! – zastrzelił mnie nagle propozycją.

– Oświadczasz mi się? – spytałam, kompletnie zaskoczona tym pomysłem.

– Więcej! Możemy wziąć ślub korespondencyjnie i kiedy wylądujesz na lotnisku w USA będziesz już prawnie moją żoną – stwierdził. – Co ty na to?

– Chyba żartujesz? To tak można? – wciąż nie byłam przekonana, czy się ze mnie zwyczajnie nie nabija. Ale on w zamian przysłał mi fragment prawa stanowego z Colorado, gdzie mieszka, mówiący o tym, że ślub zawarty korespondencyjnie jest ważny.

– Takie rozwiązanie zostało wymyślone przed laty dla naszych chłopaków, którzy walczyli na froncie. Dzięki niemu mogli zmienić stan cywilny, wciąż będąc na służbie. I to nadal działa – oświadczył mi.

– Tylko że taki ślub kosztuje tysiąc dolarów – zauważyłam niepewnie, czytając tekst do końca. To nie była mała kwota.

– Nie martw się o żadne pieniądze, ani o formalności – uspokoił mnie Frank. – Wszystko sam załatwię.

Dominikowi opadnie szczęka z wrażenia! Zgodziłam się, i kiedy już podjęłam decyzję, zrobiło mi się lekko na sercu. Znowu jestem mężatką – cieszyłam się, patrząc na papier, który przyszedł do mnie z USA. „Pani Joanna G. Slate” – czytałam swoje nowe piękne nazwisko.

Kiedy wychodziłam z samolotu, serce biło mi jak szalone

Nie miałam czasu, aby zmieniać teraz dokumenty. Postanowiłam lecieć do Franka na swój stary paszport, w którym od dwóch lat miałam wbitą wizę do USA. Wystąpiłam o nią po rozwodzie, w rozpaczy, chcąc się chociaż trochę dowartościować. A poza tym sądziłam, że przyda mi się, kiedy będę miała lecieć na ślub brata. I teraz wreszcie się przydała. Kupiłam bilety do Denver i przez resztę czasu, jaki został mi do odlotu, myślałam o tym, jak na lotnisku wpadnę wreszcie w ramiona ukochanego. Nie powiedziałam nic swojej rodzinie, ani o ślubie, ani o podróży.

Ukryłam przed nimi fakty z premedytacją, chcąc im zrobić niespodziankę w odpowiednim momencie. Wyobrażałam sobie miny przyjaciół, a także mamy i brata. Ależ będą zdziwieni! Dominik zrozumie, że ja też potrafię dopiąć swego. Mój przypadek jest najlepszym dowodem na to, że kiedy się mocno wierzy, to marzenia się spełniają. Byłam strasznie podniecona. Kiedy wychodziłam z samolotu, serce biło mi jak szalone.

Stałam w hali przylotów w Denver i z niecierpliwością wypatrywałam Franka, ale jego nie było. Pewnie zatrzymały go korki, to takie typowe w Ameryce – mówiłam sobie w duchu, chcąc się jakoś uspokoić, lecz z każdą chwilą mój niepokój wzrastał. Po dwóch godzinach czekania zwątpiłam w to, że Frank się pojawi. Drżącą ręką przeliczyłam wszystkie dolary, które miałam przy sobie. Nie było tego za wiele, ale zagadnięty taksówkarz spojrzał na adres, pod którym miał mieszkać mój mąż i skinął głową. Odetchnęłam z ulgą, znaczy że mnie tam zawiezie.

Godzinę później miał okazję oglądać moją zdumioną minę, bo pod podanym adresem, który figurował zresztą na naszych ślubnych dokumentach, stał nie tyle dom, co... stacja benzynowa!

– Some trouble? – zapytał, widząc, że chyba mam jakieś kłopoty.

Zaprzeczyłam i dzielnie wysiadłam z taksówki, zabierając z bagażnika walizkę. Ale kiedy już zniknął za zakrętem, poczułam strach. Byłam przecież w obcym kraju i w obcym mieście. Bez grosza przy duszy. Nagle przestałam być taka bohaterska. Może będę musiała spłacać jakieś kredyty? O nie! Pobiegłam na stację i ubłagałam pracującego tam faceta, żeby dał mi zadzwonić z automatu za darmo. Z nadzieją wykręciłam numer, ale telefon Franka nie odpowiadał... Dopiero wtedy zrozumiałam, że jestem w naprawdę poważnych tarapatach, choć nadal do mnie nie docierało, że zostałam perfidnie oszukana.

Podrzucona przez przygodnego kierowcę, dostałam się na najbliższy posterunek policji. Liczyłam na to, że pomogą mi znaleźć Franka Slate. Podałam im wszelkie szczegóły, w tym numer jego ubezpieczenia, ale stwierdzili, że nikt taki nie jest agentem ubezpieczeniowym nie tylko w Denver, ale w całym Colorado. A mój akt ślubu najwyraźniej został sfałszowany. Poczułam, jakby mi ktoś dał pięścią w twarz. A ja dla tego faceta chciałam zmienić całe swoje życie. Zostawić dobrą pracę, mamę, swój ukochany kraj. Tymczasem on się tylko mną zabawiał.

Gdyby nie Dominik, nie poradziłabym sobie

Nie miałam wyjścia – choć było mi bardzo wstyd, musiałam zadzwonić do brata. Na szczęście Dominik był już w domu. Wyłuszczyłam mu sprawę w dużym skrócie, starając się omijać szerokim łukiem moje motywacje. Kiedy usłyszał, co zrobiłam, okropnie się zdenerwował.

– Siostra, ten cały ślub może mieć poważne konsekwencje – powiedział. – Nikt nie podrabia państwowych dokumentów dla zabawy. Dobrze, że zgłosiłaś sprawę na policję, ale trzeba też natychmiast odwołać ten twój ślub. Inaczej facet jest gotowy na te fałszywe papiery nabrać kredytów i to ty będziesz musiała je spłacić. Zanim udowodnisz, że nigdy nie byłaś tak naprawdę jego żoną, tylko zostałaś oszukana, stracisz majątek na sądy i prawników. Sprawy sądowe w Stanach kosztują słono.

Byłam tym wszystkim tak przerażona, że gdyby nie Dominik, na pewno bym sobie nie poradziła. Powiedział mi, co robić i od razu przez swój bank przesłał mi pieniądze, które wypłaciłam w najbliższej placówce, posługując się paszportem.

– To na jedzenie i taksówki. Musisz się dostać na lotnisko, a tam już będzie na ciebie czekał bilet do Bostonu. Opłacony. Odbiorę cię – poinstruował mnie. Tym razem wiedziałam na sto procent, że jestem bezpieczna, bo faktycznie ktoś będzie na mnie czekał. Kiedy go zobaczyłam, aż się popłakałam z ulgi i... ze wstydu.

– Nie powinnam była niczego podpisywać bez konsultacji z tobą – chlipałam.

– Siostrzyczko, niczego sobie nie wyrzucaj – pogładził mnie po włosach. – Takie rzeczy się zdarzają, a ty jesteś dorosła i nie musisz mnie pytać, za kogo masz wyjść za mąż. Problem leży nie w tobie, ale w tym facecie, który cię wykorzystał. Żerował na twoich uczuciach, drań.

Nawet nie wiedział, jak ważne były dla mnie jego słowa. Jak mi pomogło to, że mnie nie wyśmiał i nie potępił. Tym bardziej było mi wstyd, że mu zazdrościłam. Ta zazdrość wpakowała mnie w kłopoty. Dominik i jego dziewczyna, która okazała się naprawdę fantastyczną osobą, bardzo mi pomogli w wyplątaniu się z tej całej małżeńskiej afery. Okazało się, że nie ja jedna padłam ofiarą tego oszusta. Nabrał także inne kobiety. Byłam jednak jedyną Polką w gronie jego „żon”. W dodatku tak młodą. Wcześniej podrywał głównie starsze, samotne Angielki, które tęskniły za miłością. Nigdy nie zapomnę, jak wiele dla mnie zrobił.

Na szczęście szybka interwencja policji w Colorado oraz prawnika, którego opłacił dla mnie brat, sprawiła, że Frankowi nie udało się wziąć kredytu w ramach naszego „małżeństwa”. Kiedy zgłosił mnie jako kredytobiorcę, system bankowy wyświetlił blokadę oraz informację o sfałszowanych dokumentach i Frank został aresztowany. Trochę się bałam, że będę musiała czekać na jego rozprawę, siedząc bratu na głowie, bo przecież musiałam złożyć zeznania. Ale jako turystka zrobiłam to wcześniej, pod przysięgą, a wszystko zostało zaprotokołowane. Przekazałam też policji maile, które otrzymywałam od Franka – jawny dowód jego kłamstw.

Odetchnęłam z ulgą, kiedy okazało się, że mogę wreszcie wracać do Polski. Mojej bezpiecznej i swojskiej ojczyzny, której nie doceniałam.

– Jeśli chcesz, to możesz u nas zostać. Znajdziemy ci tutaj jakąś pracę – zaoferował się niespodziewanie Dominik. Miło mnie tym zaskoczył i jeszcze bardziej utwierdził w przekonaniu, że niesprawiedliwie go osądziłam. Tyle że ja naprawdę chciałam już wracać.

– Nie mogę, kończy mi się urlop – powiedziałam bratu, ściskając go mocno.

Reklama

Była to prawda, bo na szczęście jadąc do Stanów, nie złożyłam w pracy wypowiedzenia. Pomyślałam, że przecież zawsze mogę je wysłać pocztą.
Nigdy nie zapomnę Dominikowi tego, co dla mnie zrobił. Zrozumiałam, że mam wspaniałego brata, na którego zawsze mogę liczyć. A to, czy jest Polakiem, czy Amerykaninem, nie ma znaczenia. Wreszcie pozbyłam się niezdrowej zazdrości.

Reklama
Reklama
Reklama