„Tak, wyrzuciłem kumpla z jego domu, ale dlaczego miałbym tego nie zrobić? Biznes to biznes, nie ma przebacz”
„Filip był bankrutem, jedyny majątek, jaki mu pozostał to stary dwór i ziemia wokół. Nawet gdyby to sprzedał, wszystkich długów nie spłaci. Ja także nie zobaczę swoich pieniędzy. Musiałem więc dokładnie skalkulować, ile wydać, by niejako kupić sobie wymarzony dwór”.
- Maciej, 39 lat
Zawsze uważałem, że należy mi się od życia znacznie więcej, niż dostaję. Chciałem być szanowanym obywatelem, którego wszyscy znają i mu się kłaniają. To było moje marzenie. Dawno temu ojciec, w jednej z nielicznych chwil trzeźwości, wziął mnie na kolana, przytulił i powiedział:
– Pamiętaj synu, nikt niczego nie da ci za darmo. Jeśli chcesz coś mieć, musisz umieć sam to zdobyć! – pogłaskał mnie po głowie i pocałował w czoło. Nigdy wcześniej ani później nie słyszałem w jego głosie takiej czułości.
Zapamiętałem te słowa na całe życie, są moją dewizą.
Jestem dumny z tego, że wszystko co mam, zawdzięczam sobie.
– „Lato było jakieś szare…” – dochodziły z radia słowa piosenki grupy Pod Budą.
– Piękne jest lato! – krzyknąłem. Przejeżdżałem akurat przez Morowo, gdzie stał dwór Bławatów – dom, który był moim marzeniem. Jego widok zawsze wprawiał mnie w dobry humor. Wiedziałem, że prędzej czy później będzie mój. Bo ten dom jest mi przeznaczony. Jestem tego pewien.
– Chcesz mieć, musisz sam zdobyć – przypomniałem sobie słowa ojca. – Będziesz mój! – powiedziałem ni to do siebie, ni to do znikającego za drzewami domu.
Swój pierwszy milion musiałem ukraść…
Rodzina Bławatów miała w Morowie wielkie dobra. Zawdzięczali to pradziadowi obecnego właściciela, który pod koniec XIX wieku skupował okoliczne ziemie. Był ponadto właścicielem cegielni. Na początku XX wieku na swojej ziemi postawił dom. Florian Bławat chyba nie był dobrym człowiekiem, bo jak wieść niesie, jego robotnicy pracujący w cegielni podpalili tę siedzibę. Była to zemsta za barbarzyńskie traktowanie ludzi, niskie płace i okropne warunki pracy. Stary Florian Bławat zginął podczas akcji ratowniczej.
Morowskie dobra i cegielnię przejął jego syn Feliks. Okazał się gospodarzem mądrzejszym od ojca. Dogadał się z robotnikami i zaczął stawiać nowy dom. Po kilku latach okazały dwór był gotowy. Ale nie nacieszył się nim długo. Feliks Bławat przedwcześnie zmarł – we własnym domu spadł ze schodów i skręcił kark. Podobno jeden ze służących poluzował deskę i w ten sposób zemścił się na Bławacie za złe traktowanie. Tak gadali ludzie.
Dobra przeszły w ręce jego syna Ferdynanda.
Do końca lat 40. był największym producentem cegieł i materiałów budowlanych w okolicy. W latach 50. cegielnię upaństwowiono i zmarnowano. Ferdynand uratował jednak dwór. Gdy komuna pozwoliła na prywatne interesy, zaczął rzemieślniczą produkcję gwoździ, śrub i różnych okuć. Ferdynand „miał łeb jak sklep”, jak mawiali jego byli pracownicy, i mimo trudnych czasów doskonale sobie radził. Już w latach 80. pozbył się lokatorów i remontował siedzibę rodu.
Jednak jakaś klątwa ciąży nad Bławatami bo Ferdynand podzielił los swego ojca. Podczas prac remontowych spadł z dachu i wyzionął ducha. Jego syn Filip, mój szkolny kolega, przejął cały interes.
Filip Bławat odziedziczył po przodkach wszystkie najgorsze cechy. Po stryjecznym dziadku Franciszku miał upodobanie do, jak wówczas nazywano oficjalnie, hulaszczego trybu życia. Filip Bławat nigdy nie szanował pieniędzy, bo nie musiał. Zawsze miał kasę, co nam bardzo imponowało. Jego kieszonkowe było większe niż miesięczne zarobki naszych rodziców. Nie ma co ukrywać, bardzo mu zazdrościliśmy. Filip był lubiany, bo chętnie dzielił się swoją kasą, kupując nam alkohol czy fundując kino i inne przyjemności.
Filip Bławat, gdy przejął interesy po ojcu, nie zmienił swoich upodobań. Bardziej niż firmą zajmował się przepuszczaniem fortuny. Ja musiałem pracować. Szybko się zorientowałem, że swój pierwszy milion muszę ukraść. Nie było innej możliwości. By zarobić taką kasę musiałbym pracować…
Nie, nie da się tyle zarobić! I tu znowu pomógł mi już nieżyjący ojciec.
– Chcesz coś mieć, musisz sam to wziąć! – te słowa dźwięczały mi w głowie.
We trzech napadliśmy na konwój z pieniędzmi. Raz w miesiącu, na trzy dni przed wypłatą, z zakładów przemysłowych w W. wysyłano furgonetkę do banku po pieniądze. Było tego ponad 3 miliony zł. Znaliśmy trasę przejazdu konwoju. Wiedzieliśmy, ile osób jest w samochodzie. Jeden z nas położył się na drodze, że niby wypadek. Furgon się zatrzymał. Uśpiliśmy wszystkich gazem. Potem wystarczyło przerzucić worki z kasą do naszego wozu. Akcja trwała 4 minuty. Nigdy nas nie złapali.
Wiedziałem, jak pomnożyć swoje pieniądze. Udzielałem, i wciąż udzielam, szybkich pożyczek pod zastaw cennych przedmiotów. Dzięki temu potroiłem kapitał. I wtedy doszedłem do wniosku, że do pełni szczęścia potrzebny mi dwór Bławatów. Wiedziałem, wszyscy wiedzieli, że Filip Bławat jest nałogowym hazardzistą i ciągle brakuje mu pieniędzy, chciałem postąpić honorowo.
– Kupię twój dom – zaproponowałem mu pewnego razu, gdy spotkaliśmy by powspominać stare czasy. – Dobrze zapłacę, mam kasę! Jeszcze był trzeźwy, spojrzał na mnie lekceważąco i palnął:
– Dom nie jest na sprzedaż! Kumasz? To dom mojej rodziny, dom rodziny z tradycjami – powiedział. – Czy ty to rozumiesz?! Co ty możesz wiedzieć o tradycji, synu pijaka i praczki… Nagle jakby usłyszał co mówi i zaczął przepraszać.
– Wybacz, stary! Pijany jestem, wcale tak nie myślę – tłumaczył się.
Obraził mnie i dobrze o tym wiedział. Zawsze wszystkich uważał za gorszych od siebie. Czuliśmy to, mimo że na co dzień mieliśmy poprawne układy. Nigdy nie zapraszał nas do domu. Nigdy, nawet w czasach szkolnych, nie bawiliśmy się na posesji Bławatów. Wolno nam było dojść tylko do bramy.
Życie nauczyło mnie cierpliwości i chociaż słowa Bławata mocno mnie zabolały, nie dałem nic po sobie poznać. Wiedziałem, że przyjdzie czas i wtedy Filip usłyszy równie nieprzyjemne rzeczy. Długo nie musiałem czekać.
Firma Bławatów ledwie ciągnęła. Cała okolica dudniła, że Filip nie płaci ludziom, że ma zaległości wśród dostawców, że ci ostatni nie chcą już dawać towaru na kredyt. Było dla mnie jasne, że nadchodzi mój czas. Lada chwila spodziewałem się telefonu od młodego Bławata. I tak się stało.
Nie dobijemy targu. Twoja firma nie jest warta złotówki
Na gwałt potrzebował pożyczki. Tu nie chodziło o ratowanie biznesu. Musiał zapłacić najbardziej niecierpliwym dostawcom, bo inaczej przyślą windykatorów. Firma praktycznie nie istniała, pracownicy odeszli, a Filipowi groził pozew zbiorowy o nie zapłacone wynagrodzenia. Bławat spotkał się ze mną w biurze. Nawet w tak dramatycznej sytuacji nie zaprosił mnie do domu.
– Ile potrzebujesz, Filipku? – spytałem na powitanie. Było jasne, że nie spotkaliśmy się na pogaduszki, tylko w sprawie pożyczki, dużej pożyczki. A ja byłem pożyczkodawcą i nie musiałem być nadmiernie uprzejmie. Bławat podał kwotę. Była wysoka, ale nie przekraczała moich możliwości.
– Sprawa jest prosta – mówiłem z nieukrywaną satysfakcją. – Co masz do zaoferowania w zamian? Wiesz dobrze, że nie pożyczam bez zastawu.
– Pożycz za firmę – prosił. – Możemy spisać umowę notarialną, że firma jest twoja, jeśli nie oddam kasy.
Wiedział doskonale, że jego biznes jest nic nie wart, ale naiwnie myślał, że ja tego nie wiem.
– Nie przyjacielu, tak nie dobijemy interesu. Twoja firma nie jest warta ani złotówki – byłem bezwzględny, ale taki muszę być w interesach. – I ty dobrze tym wiesz. Ponadto znasz warunki na jakich pożyczam. U mnie liczy się zaufanie, a nie papierowa umowa.
– Zobacz, ile mam towaru na składzie – Bławat próbował ratować sytuację.
– Nie obrażaj mnie – odparłem. – Cała okolica huczy, że to rzczy do zwrotu. Filipku, wisisz pracownikom za cztery miesiące i dostawcom za towar, który masz na placu. Wszyscy wiedzą i ja też, że nachodzą cię windykatorzy. Ale po starej znajomości mogę wziąć to wszystko na siebie. Tyle, że za jedną czwartą sumy, którą chcesz.
– Oszalałeś! – krzyknął oburzony Bławat. – To wszystko jest warte pięć, co ja mówię, dziesięć razy więcej!
– To sprzedaj towar i będzie kasa! Ja więcej nie dam. Oferta jest ważna do wieczora, cześć – pożegnałem się bez ceregieli.
Wiedziałem, że musi się zgodzić. Był pod ścianą. Odwiedzali go niebyt uprzejmi panowie odbierający długi. Kolejna wizyta może zakończyć się w szpitalu.
Bławat nie miał wyjścia
Zatelefonował ok. 20. Odczekałem dłuższą chwilę, zanim odebrałem telefon. Byłem górą, nie musiałem się spieszyć.
– Zdecydowałeś się? – spytałem bez zbędnych uprzejmości.
– Przecież wiesz – odpowiedział.
– Ja wiem, ty wiesz, wszyscy wiedzą – troszkę bawiłem się z Filipem jak kot z myszką. – Ale muszę to usłyszeć od ciebie. Przyjmujesz warunki?
– Mówiłem, nie mam wyjścia…
– Konkretnie!
– Tak, przyjmuję twoje warunki! – wystękał. – Ale potrzebuję więcej kasy.
– Nie będziemy o tym rozmawiać przez telefon – musiałem się zastanowić jak rozegrać tę sprawę. Poczekać, czy od razu pożyczać pod zastaw domu? Filip był bankrutem, jedyny majątek, jaki mu pozostał to stary dwór i ziemia wokół. Nawet gdyby to sprzedał, wszystkich długów nie spłaci. Ja także nie zobaczę swoich pieniędzy. Musiałem więc dokładnie skalkulować, ile wydać, by niejako kupić sobie wymarzony dwór.
– Mów Filipie, jakie masz potrzeby? – powitałem szkolnego kolegę pytaniem. – Kawy?
– Poproszę – rzekł cicho. – Przecież wiesz, ile potrzebuję, mówiłem ci wczoraj!
– Wczoraj to było wczoraj, dzisiaj jest nowy dzień i nowa umowa!
– Ale przecież się dogadaliśmy!
– Owszem, niczego nie odwołuję! – zapewniłem. – Doskonale wiesz, ile dostaniesz pod zastaw firmy. Ale ty chcesz więcej, to i zastaw musi być odpowiedni. Taki jest biznes, koleżko. To nie zabawa, tu chodzi o pieniądze!
Podał kwotę. Była nieco niższa niż wczoraj. – Kiedy oddasz? – spytałem wiedząc, że nie ma żadnych szans na zwrot, bo wszystkie źródła Bławatów wyschły!
– Trzy miesiące? – to właściwie było pytanie, a nie deklaracja.
– To długo Filipie, bardzo długo. Wiesz, że na taki okres nie pożyczam. Dla ciebie jednak zrobię wyjątek, ale odsetki nieco wzrosną.
– Tak, zgoda! – powiedział szybko. – Kiedy otrzymam kasę?
– Zaraz, nie ustaliliśmy jeszcze, co dajesz w zastaw – powstrzymałem go.
Milczał długo, ale w końcu wydusił: – Dom… zastawiam dom i ziemię – schował twarz w dłoniach i zapłakał.
– Pod zastaw rodzinnego domu z tradycjami mogę pożyczyć ci kasę. Wpadnij jutro o 12. Pieniądze będą czekały. Podpiszesz odpowiednie dokumenty i po sprawie.
– Będę – odpowiedział i szybko wyszedł. Żadnego dziękuję ani pocałuj mnie w…, nic! Nie szkodzi, dom będzie mój. I tylko to się liczy.
Chata jest moja, taka była umowa i mam to na piśmie
Była pełnia lata, gdy nadszedł termin zwrotu pożyczki. Miałem doskonały nastrój – piękna pogoda, słoneczko świeciło i w tych okolicznościach przyrody zostanę właścicielem dworu. Wymarzonego dworu! Zadzwoniłem do Filipa. Wiedziałem, co usłyszę i było mi nawet przykro. Ale biznes to biznes i nie ma przebacz.
– Stary, wybacz, nie mam jeszcze pełnej kwoty, potrzebuję czasu!
– Filipku, miałeś trzy miesiące. To więcej niż reszta moich klientów – odparłem.
– Wiesz jak to jest, liczyłem na stryja, ale…
– Koleżko – przerwałem mu wywód, bo nie chciałem ciągnąć tej żenującej sytuacji. – Chata jest moja, taka była umowa i mam to na piśmie. Daję ci dwa tygodnie na wyprowadzkę. Pamiętaj, za dwa tygodnie przyjadą moi ludzie i cię wywiozą. Lepiej wcześniej zrób to sam! – zakończyłem rozmowę.
Miesiąc później rozpocząłem remont dworu. Pogoda dopisywała. Roboty było dużo, ale przy takim upale – farba szybko schła – można było wszystko skończyć w ciągu kilku tygodni. Pamiętając o starych opowieściach z domu Bławatów, tylko doglądałem prac – nic sam nie robiłem.
Zatrudniłem robotników z Ukrainy. Nareszcie wszystko zaczynało się układać. Czułem ogromną satysfakcję, że dopiąłem swego, że oto spełniały się marzenia. Dwór był nareszcie mój. Niebawem się do niego wprowadzę.
Remont powoli zbliżał się do końca. Byłem tak szczęśliwy, że zapomniałem o klątwie. Znaczy o legendzie, które mówiła, że w tym domu ginie właściciel. Mojej ekipie został jeszcze jeden pokój do pomalowania i sprzątanie. Wieczorem odebrałem telefon.
– Przyjechać natychmiast do Morowa – więcej nie zrozumiałem, bo telefonujący mówił szybko, po ukraińsku.
– Co się stało, halo?! – krzyczałem do telefonu, ale połączenie zostało zerwane.
Na miejscu było pogotowie. Jeden z moich robotników na noszach był w wsadzany do karetki. Lekarz z pogotowia nie dawał mu większych szans.
– Co się stało?! – podbiegłem do najstarszego z Ukraińców, ich szefa Jewhena.
– Durak krzywo postawił drabinę i spadł głową na schody. Może wyżyje…
Godzinę później był telefon ze szpitala. Andrij zmarł jeszcze w karetce. Zakląłem szpetnie. Wszystko układało się tak dobrze, a tu… proszę, taki pech. Czyżby klątwa jednak działała?