„Uwierzyliśmy z kumplem w lokalną legendę i połasiliśmy się na łatwą kasę. Szybko pożałowaliśmy”
„Miałem mieszane uczucia. Z jednej strony nęciła mnie przygoda, z drugiej dręczyła myśl, że to będzie coś w rodzaju rabunku. Jeśli znajdziemy skarb, powinniśmy go zgłosić, bo takie bogactwa z racji prawa należą do państwa”.

- Paweł, 41 lat
Już kilka razy służyłem Sylwkowi radą, ale wzięcie udziału w poszukiwaniach to jednak coś innego… Zwłaszcza że mój kolega bywał na bakier z prawem.
Z każdą minutą robiło się coraz bardziej duszno. Chłód wprawdzie łagodził nieco to doznanie, ale zaczynało mi zwyczajnie brakować powietrza. Tym bardziej że właśnie machałem łopatą. Stanąłem zdyszany na dnie wykopu i powiedziałem do Sylwka:
– Trzeba odsłonić trochę te płachty, bo dostanę zawału.
Kiwnął głową i zgasił lampy, a potem odgarnął zasłonę na jednym z okien. Napłynęło orzeźwiające, nocne powietrze. Wygramoliłem się z dołu i stanąłem przy sklepionym płaskim łuku otworu. W skąpym świetle księżyca widziałem bliskie źdźbła trawy.
– Może kopiemy jednak nie w tym miejscu? – spytałem.
– Obliczenia są bardzo dokładne – odparł. – Sam zresztą sprawdzałeś mapy nieba z początku czternastego wieku.
– Sprawdzałem, sprawdzałem – mruknąłem. – Tylko czy to wszystko jest absolutnie pewne?
– Nawet tak nie mów – fuknął. – Paweł, zrozum, jak odkryjemy ten skarb, to do końca życia nie będziemy musieli się o nic martwić.
– Szczególnie jeśli nas wsadzą – odparłem. – Przecież wiesz, że odwalamy tu nielegalną robotę.
Wzruszył ramionami. To nie była dla niego pierwszyzna.
– Państwowi poszukiwacze mieli już swoją szansę – padła odpowiedź, jakiej się spodziewałem. – Teraz nasza kolej.
Odczekaliśmy jeszcze kilka minut, a potem Sylwek starannie zasłonił okno. Chodziło o to, żeby nikt niepowołany nie zobaczył choćby najmniejszego błysku światła dochodzącego z podziemi ruin średniowiecznej kaplicy. Mieszkańcy pobliskiej wsi byliby bardzo zainteresowani tym, co się tu dzieje.
Ich ciekawość po raz pierwszy została rozbudzona już w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku, ale wydarzenia ostatnich miesięcy jeszcze ją pobudziły. Czy może raczej obudziły, bo po boomie sprzed ponad trzydziestu lat sprawa kaplicy, w której znaleziono zmumifikowane ciała templariuszy, mocno przycichła. Jeszcze przez parę lat po odkryciu ukazywały się artykuły i opracowania na temat obecności tego zakonu na Dolnym Śląsku, ale nadeszły kolejne zakręty dziejowe i ludzie zajęli się ważniejszymi dla nich sprawami.
A teraz to miejsce odwiedziliśmy właśnie my dwaj z odpowiednim wyposażeniem.
A jak wpadniemy w kłopoty?
Sylwek pojawił się u mnie jakiś czas wcześniej. Ucieszyłem się, bo dawno go nie widziałem, ale też trochę mnie ta wizyta zdetonowała, bo mój stary znajomy był niespokojnym duchem i już parę razy jego energia życiowa narobiła mu kłopotów. Nie tylko zresztą energia życiowa, ale też dość swobodne podejście do spraw związanych ze ścisłym przestrzeganiem prawa.
Od wielu lat był kimś, kogo można śmiało nazwać poszukiwaczem skarbów. Zasadzał się już na różne historyczne legendy i nawet coś mu się udało znaleźć. W dwóch przedsięwzięciach sam mu pomagałem z racji moich zainteresowań i wiedzy historycznej. Nigdy dotąd jednak nie brałem udziału w konkretnych poszukiwaniach. Traktował mnie jako swego rodzaju eksperta.
Tym razem zaraz po przywitaniu, bez zbędnych wstępów, z miejsca zapytał:
– Co wiesz o templariuszach?
– Sporo. W końcu to chyba najbardziej interesujący zakon rycerski. I najbardziej tajemniczy. Joannici przekształcili się w Kawalerów Maltańskich i działają do dziś. Krzyżacy ulegli sekularyzacji, jednak zakon jako taki istnieje i ma siedzibę w Wiedniu. Tyle że jedni i drudzy zajmują się obecnie głównie działalnością charytatywną i wspieraniem kultury. A templariuszy nie ma. Tyle tylko że różne grupy rekonstrukcyjne się w nich bawią.
– Właśnie. Najbardziej tajemniczy zakon rycerski – podchwycił Sylwek. – A dlaczego zniknął?
– Poszło o pieniądze – wzruszyłem ramionami. – W takich sprawach zwykle o to chodzi. Pożyczali władcom i na tym się przejechali. Wykończył ich król Francji, Filip Piękny. Nie miał ochoty zwracać długu, więc spowodował, że zostali oskarżeni o straszne rzeczy. Herezje, zaparcie się Chrystusa, czary, czczenie ciemnych bożków, rozpustę, związki z innowiercami, a także nadmierne przywiązanie do dóbr doczesnych.
Tak, to była bardzo ciekawa historia. Tym ciekawsza, że na początku naszego wieku odkryto dokument, z którego wynikało, że śledztwo kościelne uniewinniło zakonników. Mimo to francuski król nie złożył broni. Wykorzystał wszelkie możliwości, żeby zniszczyć templariuszy. Ponieważ miał w garści papieża, który wówczas rezydował we Francji, udało mu się ukryć dokument uniewinniający, za to zdołał udowodnić, że zakon zasłużył na kasację. Zwieńczeniem jego wysiłków było wysłanie na stos wielkiego mistrza Jakuba de Molay.
– I tu dochodzimy do najbardziej chyba ezoterycznej części – powiedziałem.
– De Molay wygłosił ze stosu przepowiednię, że Filip Piękny nie przeżyje go nawet o rok, a jego ród będzie cierpiał za grzech władcy do trzynastego pokolenia.
– Przekleństwo – poprawił mnie Sylwek. – On rzucił przekleństwo. Dlatego nazywano ich królami przeklętymi.
– Osobiście uważam, że była to przepowiednia – pokręciłem głową. – Nie przeklinał. Powołał na sąd boży w ciągu roku króla i jego najbliższych współpracowników, którzy pomogli w zagładzie zakonu. A to, że powiedział, iż przeklęci będą wszyscy potomkowie i do którego pokolenia, to tylko wizja. Która się zresztą spełniła. Wiesz, człowiek w godzinie śmierci może dostrzec więcej.
– Niech ci będzie – Sylwek machnął ręką. – Ważniejsze jest coś innego…
– A wiesz, że papież Benedykt XVI przeprosił za krzywdę wyrządzoną templariuszom? – przerwałem mu. – Za fałszywe oskarżenia, śmierć Jakuba de Molay oraz innych członków zgromadzenia.
– Nie wiedziałem. To bez znaczenia. Mam coś, co powinno cię zainteresować.
– Wal – powiedziałem, chociaż miałem przeczucie, że to coś na pograniczu prawa.
– Chodzi o ich skarby. Wprawdzie Filip IV Piękny i różni możnowładcy przejęli majątek templariuszy, ale ich główne bogactwa zostały ukryte. W tym coś, co nazwali „Największym Skarbem”. Po śmierci wielkiego mistrza rozpierzchli się po Europie, ale część z nich miała za zadanie ukryć skarby.
Wiedziałem o tym, to oczywiste. Problem jest taki, że generalnie podobne opowieści można między bajki włożyć, bo do tej pory nikt niczego nie znalazł i nie zanosiło się, żeby miało to ulec zmianie. Powiedziałem to Sylwkowi.
– I tu się mylisz – odparł z pełnym samozadowolenia uśmieszkiem.
Wytrzeszczyłem na niego oczy, a on triumfalnym gestem podsunął mi papierową teczkę wypchaną dokumentami.
– Poczytaj sobie, pomyśl, a ja przyjdę za dwa dni.
To było coś nieprawdopodobnego
Z materiału, jaki zgromadził mój kolega, wynikało, że ta najważniejsza część skarbu templariuszy powinna znajdować się w Polsce, w niewielkiej miejscowości na Dolnym Śląsku. Najśmieszniejsze było to, że znałem tamto miejsce. Byłem w krypcie kaplicy, w której znaleziono zmumifikowane, dobrze zachowane ciała zakonników.
Odkrycia dokonało przypadkowo dwoje dzieci. Po jakiejś burzy czy w wyniku innych okoliczności odsłoniło się zejście do podziemi w ruinach niewielkiej świątyni. Wiadomo było oczywiście, że w tamtym rejonie istniała komandoria Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa, jednak nikt nie przypuszczał, że kaplica ma jeszcze jedną kondygnację.
Nikt zresztą się wielce nie interesował zrujnowaną budowlą. Co można było pozyskać z materiałów w latach czterdziestych i pięćdziesiątych, to pozyskano, zanim władze zabroniły rozbierania konstrukcji. A kiedy już nie było można szabrować, niewielu ludzi tam zachodziło.
W każdym razie ta dwójka dzieci oznajmiła dorosłym, że znalazła skład manekinów. Przyniosły nawet na dowód wielką dłoń w pancernej rękawicy. Okazało się, że to nie manekiny, tylko pochowani na stojąco rycerze zakonni.
Potem zaczął się wspomniany wzrost zainteresowania tą okolicą, w której zresztą nie ma nic wielce ciekawego.
Natomiast z dokumentów mogłem wyczytać, że po śmierci Jakuba de Molay templariusze, którzy zdołali uniknąć aresztowania i śmierci, przewieźli sporą część skarbca do komandorii położonych na wschodzie, najprawdopodobniej na terenach obecnej Polski. Nasz kraj właśnie wtedy jednoczył się pod berłem Władysława Łokietka i istnieje prawdopodobieństwo, że sam przyszły król dopomógł braciom zakonnym w realizacji ich zamiarów.
Czy zrobił to wyłącznie z życzliwości, czy otrzymał jakieś wynagrodzenie, tego nie wiadomo. Lecz właśnie wtedy ślad po jakichkolwiek bogactwach templariuszy zaginął. A dążący do scalenia kraju książę znany był ze swojej determinacji i dyskrecji, jeśli wymagał tego interes państwa.
Jednak najciekawsze były dane dotyczące możliwego miejsca ukrycia głównej części skarbu. Wśród notatek odnalezionych po różnych archiwach – w tym watykańskich – ujawniono zaszyfrowaną wiadomość, jak dotrzeć do skarbu.
Podczas przesilenia zimowego należało stanąć sto kroków od punktu znajdującego się pośrodku północnego muru świątyni i wyznaczyć azymut zawarty między określonymi gwiazdami dwóch konstelacji. Dokładnie o północy trzeba było zmówić trzy razy modlitwę „Ojcze nasz”, a potem dokonać pomiarów.
Wyznaczona linia powinna wskazywać miejsce ukrycia skarbu wewnątrz pod przeciwległą ścianą. Głębokość nie została określona, ale było jasne, że chodzi o podziemia, nie o parterową kondygnację.
Kiedy przestudiowałem wszystkie papiery, poczułem zawroty głowy
Zdzwoniłem do Sylwka. Przyszedł następnego dnia, a minę miał jak zadowolony kot, który przed chwilą zwędził świeżą rybę.
– I co powiesz? – zagadnął.
– To… to po prostu bomba! – odparłem. – Skąd to masz?
– Nie twoja sprawa – jego uśmiech stał się krzywy. – Mam swoje dojścia. Widzisz, problem w tym, że poszukiwania się już odbyły. Ekipa z ramienia Ministerstwa Kultury kopała w wyznaczonym miejscu, ale nic nie znalazła. Tylko ziemię, kamienie, a potem już litą skałę.
– Czyli albo nic tam nie ma, albo to zupełnie inne miejsce – powiedziałem.
– Kiedy wszystko wskazuje właśnie na tę wioskę. Nic więcej nie pasuje.
– Znaczy, że to ślepy strzał.
– Słuchaj, jesteś w końcu specjalistą od średniowiecza. Poszperaj, może gdzieś w okolicy była jeszcze inna świątynia, z której korzystali templariusze.
Potrząsnąłem głową. Już to sprawdziłem. Istniała w tym rejonie tylko jedna, niewielka i mało znacząca komandoria. Zapewne na zachodzie Europy nawet o niej nie wiedzieli. I to byłoby doskonałe miejsce na ukrycie skarbu.
– No przecież kaplica się nie przesunęła! – jęknął Sylwek.
I w tej chwili mnie olśniło.
– Słuchaj! Może państwowa ekipa szukała, korzystając z obecnego układu gwiazd. A przecież przez ponad siedemset lat mapy nieba uległy pewnym zmianom!
Przez chwilę patrzył na mnie jak zahipnotyzowany, a potem dotarł do niego sens moich słów.
– Cholera, o tym nie pomyślałem! Czyli trzeba zmodyfikować obliczenia. Zdobędziesz mi takie mapy?
Pokiwałem głową. Pewnie, mogłem poszperać, skontaktować się z fachowcami. Ale nie potrafiłbym dokonać odpowiednich obliczeń.
– Nie szkodzi – Sylwek uciął moje wątpliwości. – Mam znajomego astrofizyka. Na pewno sobie poradzi.
Właściwie to trochę jak kradzież
Wyruszyliśmy na wyprawę miesiąc później. Moje wątpliwości budził fakt, że do przesilenia zimowego pozostało jeszcze grubo ponad pół roku, ale kumpel był pewny swego.
– Oni tam zaznaczyli na murze miejsce, które wymierzyli. Mój astronom po prostu zrobił odpowiednie poprawki. Wystarczy, że wyznaczymy idealnie punkt pomiaru, a potem znajdziemy nowy kąt.
Poklepał schowany w pokrowcach sprzęt geodezyjny. Nie wiem, czy go wypożyczył czy kupił, ale tak czy inaczej sporo zainwestował w tę sprawę. Wydawał się stuprocentowo pewny swego.
Nasze pojawienie się we wsi nie wzbudziło wielkiej sensacji. W końcu prace geodezyjne prowadzi się w całym kraju, a my przez dwa dni udawaliśmy wymierzanie okolicznych pagórków. Oczywiście chodziliśmy również niedaleko kaplicy, ale zupełnie niezobowiązująco. Sprawdziliśmy tylko, czy znak na murze po państwowej ekipie przypadkiem się nie zatarł, bo to oznaczałoby wielomiesięczną zwłokę, a przecież tam też ktoś mógł w każdej chwili dojść do podobnych wniosków co ja.
Miałem mieszane uczucia. Z jednej strony nęciła mnie przygoda, z drugiej dręczyła myśl, że to będzie coś w rodzaju rabunku. Jeśli znajdziemy skarb, powinniśmy go zgłosić, bo takie bogactwa z racji prawa należą do państwa, ewentualnie Kościoła. A myśmy zamierzali dokonać kradzieży.
Pomyślałem nawet, że jeśli się uda, niech Sylwek robi ze swoją częścią, co chce, a ja swoją oddam, gdzie trzeba. Sumienie by mnie zjadło z kopytami.
Wleźliśmy do kaplicy, korzystając z tego, że we wsi odbywało się huczne wesele. Ludzie nie powinni się pętać po okolicy, a jeśli nawet, do świątyni był od remizy niezły kawałek. Sylwek zadbał o wszystko, w tym o kurtyny na okienka i przebite w ścianie wejście.
Tyle że w nisko sklepionym, dość niewielkim pomieszczeniu robiło się zaraz duszno. Cóż, bezpieczeństwo przede wszystkim. Wyznaczone miejsce znajdowało się w kącie krypty, a nie dobre trzy metry dalej, gdzie szukali nasi poprzednicy. Zdjęliśmy warstwę popękanej posadzki i wzięliśmy się do łopat.
Po kilku minutach Sylwek zdecydował, że pomieszczenie dostatecznie się przewietrzyło. Zasłonił okno i wskoczył do dołu.
– Wryliśmy się na półtora metra – powiedziałem. – Jak dotrzemy do skały, to znaczy, że nic tu nie ma.
– Co ty nie powiesz – burknął. – Jakbym nie wiedział.
Sylwek denerwował się o wiele bardziej niż ja
Przyświecałem mu latarką, bo blask lamp już nie docierało na sam dół. Nagle rozległo się głuche stuknięcie.
– Ostrożnie! – powiedziałem niepotrzebnie, bo Sylwek sam wiedział, że trzeba uważać.
Zaczął odgarniać ziemię bardzo delikatnie, dosłownie wyjmując grudkę po grudce. Trwało to dość długo, ale wreszcie ze stęknięciem wydobył niewielką skrzynkę. Była drewniana, wzmocniona żelaznymi sztabami. I drewno, i metal zachowały się zaskakująco dobrze. Sztaby były wprawdzie skorodowane, ale nie przerdzewiały zupełnie, a drewno tylko lekko zmurszało.
Widocznie warunki były sprzyjające. Właściwie to na pewno, skoro ciała rycerzy zakonnych doskonale się zmumifikowały.
– Nic więcej nie widzę – powiedział Sylwek z zawodem. – Później pokopię. Teraz to obejrzymy.
Na wierzchu kuferka widniała metalowa płytka z jakimś napisem. Odgarnąłem ziemię, przetarłem ją miękką ściereczką nasączoną tłuszczem.
– „Maxima Fortitudo” – przeczytałem. – „Największy Skarb”… Ale może to też oznaczać siłę, męstwo…
– Otwieramy!
Okazało się, że skrzynka nie ma nawet kłódki ani innego zamka. To nas zdziwiło, ale szybko doszedłem do wniosku, że nie ma sensu zabezpieczać czegoś, co jest doskonale ukryte. Z zamknięciami każdy sobie poradzi, ze znalezieniem tylko nieliczni.
Z biciem serca patrzyłem, jak Sylwek otwiera wieko.
– Niech to wszyscy diabli! – zaklął, gdy zajrzał do środka.
Byłem nie mniej zaskoczony. W środku, na zetlałej wyściółce, leżał… krzyż! Nie żadne złote cudo, ale drewniany krzyż. W dodatku ewidentnie nadpalony, miejscami wręcz spieczony.
– C… co to ma być?! – jęknął Sylwek.
Patrzyłem skamieniały, a potem coś przyszło mi do głowy.
– Możliwe, że to pozostałość po egzekucji Jakuba de Molay – powiedziałem niepewnie. – Założono mu taki krzyż na szyję, zanim wstąpił na stos. Nigdzie o tym wprawdzie nie czytałem, ale jeśli się zachował, życzliwi ludzie lub wmieszani w tłum bracia mogli zabrać przedmiot i potraktować jak relikwię. Jak… skarb!
– To tylko twoje spekulacje! – wściekł się Sylwek. – Kto przy zdrowych zmysłach chowałby drewniany krzyż jak najcenniejsze klejnoty?
Sylwek kopał jeszcze zacieklej
Patrzyłem na niego przez długą chwilę.
– Może ktoś, dla kogo właśnie krzyż stanowił największą wartość? Kto uważał go za źródło siły?
– Religijne debilizmy! – warknął Sylwek i zaczął ryć w ziemi jak rozjuszony dzik.
A ja siedziałem na brzegu wykopu i wpatrywałem się w nadpalony symbol wiary. Myślałem o ludziach, którzy zadali sobie tyle trudu, aby ukryć tę pamiątkę, i zaczynałem rozumieć, jak ważny był dla nich krzyż. Ten i każdy inny. Jak się czuli lżeni i skazywani niewinnie na śmierć… Pewnie przeżywali coś podobnego jak dawni męczennicy. Niczym sam Jezus…
Sylwek nie znalazł nic więcej, a ja poczułem wielką ulgę. Nie groziły mi już wyrzuty sumienia.
– Co chcesz z tym zrobić? – spytałem. – Nikomu nie sprzedasz kawałka drewna. Musiałbyś udowodnić, że należał do Jakuba de Molay albo chociaż innego templariusza.
– Weź go sobie, jeśli masz życzenie – burknął. – I zrób z nim, co chcesz.
Kiwnąłem głową, a potem zamknąłem wieko skrzynki, umieściłem ją w wykopie i zacząłem zasypywać. Sylwek patrzył na mnie jak na wariata, powiedział nawet parę cierpkich słów na temat stanu mojego umysłu, ale po jakimś czasie zaczął mi pomagać.