Reklama

Zdarzyło się to osiem lat temu. W sierpniu dostałem zaproszenie od dawnej znajomej, z którą studiowałem anglistykę. Od paru lat mieszkała w Szkocji w wiosce związanej z ekologiczną organizacją. Niestety akurat chorowała moja mama, więc mogłem wybrać się tam dopiero pod koniec stycznia. Kumpelka odebrała mnie z lotniska w Edynburgu. Stamtąd mieliśmy pojechać do wioski, leżącej na nabrzeżu półwyspu Findhorn w północnej Szkocji.

Reklama

Oboje przed laty byliśmy zaciekłymi ekologami. Poznaliśmy się na jakimś proteście, gdy próbowano zniszczyć jeden ze ścisłych rezerwatów bobra, a my stanęliśmy w obronie zagrożonych zwierząt. Bardzo się polubiliśmy. Może nawet wyszłoby z tego coś więcej, ale ona miała już narzeczonego. Sebastian był rosłym atletą, a ja chudym ekologiem w drucianych okularach, więc zaniechałem konkurowania o względy dziewczyny. Ale nasza przyjaźń rozkwitła.

Ileż można roztkliwiać się nad losem pliszki siwej?!

Kiedy po latach jechałem na spotkanie z Romą, przypomniał mi się pewien wieczór, gdy wraz z dwudziestoma innymi aktywistami okupowaliśmy sprzęt drogowy, żeby powstrzymać buldożery przed zasypaniem pobliskich bagien. Tamtą zimną noc spędziliśmy przy ognisku. A że nieźle wiało i ciągnęło chłodem od wody, dobraliśmy się w pary i okręciliśmy śpiworami, żeby było cieplej i żeby jedna osoba – ubrana jak na podbój bieguna północnego – ogrzewała drugą.

Siedząc przy ogniu i patrząc w gwiazdy, Roma i ja rozmawialiśmy o swoich planach i marzeniach. Właśnie wtedy usłyszałem, że chciałaby znaleźć takie miejsce na ziemi, do którego cywilizacja nie miałaby dostępu. Wówczas i ja miałem podobne marzenia. Zaczęliśmy opowiadać, jak wyobrażamy sobie takie miejsce. To była jedna z najpiękniejszych nocy w moim życiu. A wszystko za sprawą marzeń i ładnej dziewczyny, która tuliła się do mnie z zimna, a ja próbowałem szczelnie okryć ją śpiworem.

Potem rozjechaliśmy się do domów, ja zaś w pewnym momencie uznałem, że czas wyrosnąć z ekologicznych krótkich spodenek. Stwierdziłem, że cywilizacji nie da się zatrzymać i nie czas roztkliwiać się nad losem pliszki siwej, gdy potrzebna jest fabryka cegieł, żeby ludzie mogli zamieszkać w nowych domach.

Zobacz także

Rok temu Roma napisała mi, że fundacja wypłynęła już na bardzo szerokie wody. A wszystko dzięki prowadzonemu przez nich eksperymentowi związanemu z nowym modelem życia, który miał na celu holistyczny (czyli całościowy), a przy tym zrównoważony rozwój człowieka. „Jesteśmy sercem międzynarodowej społeczności na Wyspach Brytyjskich i szybko rozwijającą się ekologiczną wioską” – przeczytałem.

Jestem dziennikarzem, więc bardzo mnie to zainteresowało. Powiedziałem o całej sprawie naczelnemu gazety, w której pracowałem. Wiadomość od Romy uruchomiła też lawinę wspomnień. Pomyślałem, że warto na chwilę wrócić do młodzieńczych ideałów i zbierając materiały do artykułu, przy okazji powspominać z Romą dawne lata.

Na lotnisku w Edynburgu uściskaliśmy się serdecznie.

– Co tak rozglądasz się na boki? – zapytała Roma.

– Zastanawiam się, czy przyjechałaś sama, czy z Sebastianem.

Na twarzy dawnej przyjaciółki pojawił się grymas.

– Pół roku po tamtym proteście nad bagnami rozstaliśmy się – powiedziała, a ja ze zdziwieniem zauważyłem, że ta wiadomość mnie ucieszyła.

– Mogłaś napisać – rzuciłem żartem, udając nadąsanego.

– Mogłeś się mną bardziej interesować – odcięła się.

Ale choć moje serce mocniej zabiło na widok Romy, dobrze wiedziałem, że jesteśmy tylko dobrymi kumplami, których łączą fajne wspomnienia. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.

W drodze Roma zaczęła opowiadać mi historię osady, w której mieszkała.

– Założył ją Peter wraz ze swoją żoną Eileen – powiedziała. – W 1962 roku oboje stracili pracę i zlicytowano ich dom. Zamieszkali w przyczepie campingowej nieopodal zatoki Findhorn.

– Znalazłem na ten temat całkiem sporo w internecie, więc nie jestem taki zielony – wtrąciłem z uśmiechem.

– I co o tym myślisz?

– Że sprawa jest naprawdę fascynująca. Ale to nie wszystko. Kiedy powiedziałem w redakcji o naszej znajomości, a zwłaszcza o tym, gdzie mieszkasz, od razu szef zaproponował, żebym coś o tym napisał.

– Więc przyjechałeś zasadniczo w interesach? – upewniła się Roma, a w jej głosie, jak mi się wydało, zabrzmiało rozczarowanie.

– Nie tylko. Nie straciłem wiary w ekologię i nadal nie bardzo chcę się ucywilizować, jeśli o to ci chodzi.

Dlaczego skłamałem? Może Roma znowu zaczynała mi się podobać, a może chciałem wrócić do czasów szalonej młodości

– No i przy okazji zamierzam jak najwięcej się o was dowiedzieć – ciągnąłem. – Podobno Caddy’ego, który zaczął budowę wioski, wspierały byty niematerialne… Wiesz, te… – no, jak im tam – devy, które opiekują się poszczególnymi gatunkami roślin…

Myślałem, że Roma roześmieje się na moje słowa o tych dziwacznych rzeczach, które wyszperałem w sieci, ale ona całkiem poważnie, jakby był to bezsporny fakt, zaczęła opowiadać, że owe duchy zaczęły kontaktować się z Peterem i Eileen, doradzając im, jak i kiedy sadzić poszczególne rośliny, oraz czym i w jaki sposób je nawozić.

Cóż, każdy ma prawo wierzyć w to, co chce. Jednak we mnie historie propagowane w internecie, że samowystarczalność wioski jest widocznym dowodem na efekty współpracy człowieka z duchami przyrody, budziły opór. Jednak nic nie powiedziałem.

Myślałem, że dobrze się maskuję, ale mnie przejrzała

Kiedy po kilku godzinach dojeżdżaliśmy na miejsce, Roma nieoczekiwanie zatrzymała samochód na skraju wiejskiej drogi i spojrzała na mnie ze śmiertelną powagą.

– Wkrótce spotkasz ludzi, którzy wierzą w coś, co u innych może wywoływać lekceważenie. Wyczuwam, że ty również podchodzisz do tych spraw z dystansem. Nie mam o to do ciebie pretensji. Ale, proszę, staraj się tego za bardzo nie okazywać.

A więc jednak zostałem przejrzany… W odpowiedzi podniosłem do góry dwa palce, jakbym zamierzał złożyć harcerską przysięgę.

Kiedy wjeżdżaliśmy do wioski, na jednym z okalających ją murków zobaczyłem duży napis wypisany farbą na szerokiej dykcie: „Witaj, przybyszu. FF jest przykładem społeczności żyjącej z myślą o nowej epoce, stworzonej na zasadach wspólnoty, partnerstwa, współpracy z naturą dla jej ochrony i zachowania jej w niezmienionej formie dla przyszłych pokoleń”.

Kiedy wysiadłem z samochodu, przywitałem się z ludźmi, którzy kierowali życiem osady. Wydali się sympatyczni i… jakby natchnieni. Miałem zatrzymać się w jednym z ekologicznych domów, który przeznaczono dla gości. Ponieważ akurat byłem jedynym przybyszem, dostałem dla siebie cały kilkupokojowy domek. John, który pełnił w osadzie rolę podobną do naszego sołtysa, wręczał mi klucze i życzył dobrej nocy. Ale zanim odszedł, dodał jeszcze:

– Mam nadzieję, że Jagnar dobrze się tobą zaopiekuje przez czas twojego pobytu u nas.

– Kto to jest Jagnar? – spytałem Romę, gdy pokazywała mi domek.

– Jeden z duchów opiekuńczych zatoki. Podobno przed wiekami przypłynął tu z jedną z wypraw wikingów – odparła, wskazując na morze lśniące w świetle księżyca. – Zakochał się w tym miejscu i w dziewczynie, która tu mieszkała. Odłączył się od swoich, potem wybudował dom. Kiedy umarł ze starości, jego ciało, miecz i zbroja wniknęły w tę ziemię, a on został jednym z jej strażników.

– Brzmi groźnie.

– Jagnar to dobry duch – Roma uśmiechnęła się tajemniczo. – Czasami, gdy poprosi się go o przysługę, a on jest w dobrym humorze, może nawet spełnić twoje życzenie.

Następny tydzień spędziłem wśród wspaniałych, życzliwych ludzi. Zasypywałem ich pytaniami na każdy temat, który mógł zainteresować polskich czytelników, a oni mi cierpliwie odpowiadali. Po kolei wymieniali imiona jakiegoś elfa, skrzata lub dobrego ducha, który pomógł im w pielęgnacji młodych drzew, skopaniu grządek czy zabezpieczeniu sadzonek przed zimą. Jeden z ogrodników zrobił mi nawet wykład, z którego wynikało, że każdy żywioł i każdy gatunek roślin ma swojego opiekuńczego ducha.

– Są więc duchy od deszczu – mówił Steve – chmur, ciepła, wiatru, a nawet dyń, groszku czy szpinaku. Kiedyś ludzie komunikowali się z nimi i nawet mogli je zobaczyć. Ale z czasem ludzkość zatraciła tę umiejętność, którą my próbujemy tu odbudować.

– Widziałeś już jakiegoś elfa?

– Jeszcze nie – Steve, prostolinijny człowiek, nie usłyszał w moich słowach ukrytej drwiny. – Ale wszystko przede mną.

Pewnego wieczoru, gdy siedziałem przy oknie, patrząc w gwiazdy, znienacka zrobiło mi się wstyd za tamtą drwinę. Bo przecież Steve tak naprawdę mówił o łączności człowieka z przyrodą… A ja zatraciłem dawną wrażliwość, zbytnio ucywilizowałem się i zacząłem na wszystko patrzeć przez pryzmat przyziemnej realności. Czy już tak pozostanie?

Gdy szedłem spać, na ścianie w pobliżu wejścia wpadł mi w oko staroceltycki runiczny znak wiary, wypisany na ramionach drewnianego kwadratu. Jak wcześniej powiedziała mi Roma, każdy bok symbolizował jeden z żywiołów, a runa Jagnara miała tonować działanie każdego z nich, zmuszając je do służby człowiekowi i pogłębiania w nim jedności z duchem przyrody.

– Chciałbym, żeby to była prawda – rzuciłem na głos. – Mógłbyś mi jakoś w tym pomóc, Jagnarze?

Odpowiedział mi świst wiatru za oknem. Położyłem się. Został mi jeden dzień w wiosce: miałem w planie jeszcze kilka rozmów z jej mieszkańcami.

Kto mnie zatrzymał? Jagnar? A może… miłość?

Kiedy minął ten pracowity dzień, zostałem zaproszony na pożegnalną kolację. Zebrali się wszyscy, z którymi dotąd rozmawiałem. Obok mnie posadzono Romę. W pewnej chwili na stole pojawiło się piwo sporządzone według dawnej receptury wikingów. Gdy tak siedziałem wśród tych życzliwych ludzi, zrobiło mi się żal, że muszę wyjeżdżać. Odkąd przyjechałem nad zatokę, coraz częściej zadawałem sobie pytania, czy moje dawne ideały rzeczywiście były tylko młodzieńczymi mrzonkami. A może zgubiłem coś bardzo ważnego, co nadaje życiu sens i ma wielką wartość, chociaż nie da się jej przeliczyć na pieniądze?

– O czym tak zaciekle myślisz? – głos Romy wyrwał mnie z zadumy.

– Podoba mi się u was. No i muszę ci się z czegoś zwierzyć – zaśmiałem się cicho. – Próbowałem wczoraj porozmawiać z Jagnarem, ale on chyba mnie zlekceważył.

– Skąd to przypuszczenie?

– Nie odezwał się ani nie otrzymałem najmniejszego znaku, że choćby mnie usłyszał.

– Nie trać nadziei.

Zabawa się rozkręcała, piwo zaczęło mi szumieć w głowie. Uznałem więc, że najlepiej będzie, jak ulotnię się z kolacji po angielsku. Chciałem powiedzieć o tym Romie, ale była zajęta rozmową ze Stevem. Chwyciłem więc kurtkę i wyszedłem.

Na zewnątrz wył wiatr i zacinał deszcz. Na szczęście do domku było blisko. Wszedłem do środka i próbowałem znaleźć kontakt, ale ten gdzieś się zapodział. Przesuwając dłonią po ścianie, wreszcie na coś trafiłem. Chwilę potem straciłem równowagę, jakby ktoś podciął mi nogi. Chwyciłem się tego czegoś, co wisiało na ścianie, i runąłem na podłogę. W tej samej chwili rozbłysło światło. Leżałem na środku pokoju, a obok mnie – połamany kwadrat z runicznym znakiem Jagnara.

Próbowałem niezdarnie go złożyć, z czego oczywiście nic nie wyszło.

– Pomóż mi, Jagnarze – szepnąłem.

Chwilę potem zapadłem w sen.

Kiedy się obudziłem, wciąż leżałem na podłodze, ale byłem przykryty kocem. Na ścianie jak gdyby nigdy nic widniał nienaruszony znak czterech żywiołów. A przecież mógłbym przysiąc, że… I nagle dostrzegłem siedzącą w fotelu Romę. Miała smutną minę.

– Może i masz rację, że nie ma elfów, duchów i duszków opiekuńczych. Prosiłam Jagnara, żebyś z nami został. Może nawet wydawało mi się, że nadal mi na tobie zależy. Ale każde z nas musi iść własną drogą, a twoja zmierza chyba w innym kierunku.

Podniosła się i chciała odejść, ale chwyciłem ją za rękę.

– Jesteś pewna, że w innym? – szepnąłem. – A gdybym ci powiedział, że spotkałem Jagnara?

– Tobym uznała, że to żart. Bo żeby tak się stało, trzeba w niego wierzyć…

Reklama

Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale zamknąłem jej usta pocałunkiem. Tego dnia wyjechałem do Polski, żeby zamknąć wszystkie sprawy. Po miesiącu wróciłem nad zatokę. Do dziś nie wiem, czy z tym znakiem ze ściany to była sprawka Jagnara. Ale to już nie ma znaczenia, bo odnalazłem dawnego siebie, dawną miłość i… nowe szczęście.

Reklama
Reklama
Reklama