Reklama

Niedzielny poranek przywitał mnie słońcem. Leniwie zwlekłam się z łóżka i spojrzałam na termometr wiszący za oknem. Osiem stopni. Temperatura nie powalała, ale mieliśmy przecież jesień, więc co się dziwić.

Reklama

Posnułam się trochę po mieszkaniu, wypiłam kawę i zaległam przed telewizorem. Zapowiadał się długi i nudny dzień. Przełączałam kanały, nie mogąc znaleźć niczego ciekawego. W końcu zgasiłam odbiornik i podeszłam do półki z książkami – żadna mnie nie zainteresowała. A może by tak upichcić coś smacznego? Otworzyłam lodówkę. Oprócz kawałka zeschniętego żółtego sera oraz pleśniejącego pomidora zobaczyłam jedynie światło. Szlag, dzisiaj niehandlowa niedziela. Z głodu nie umrę, miałam jakieś chińskie zupki, ale zanotowałam w pamięci, by jutro po pracy zrobić zakupy. Położyłam się na kanapie, wlepiłam wzrok w sufit.

Gdybym wzorem moich koleżanek znalazła sobie faceta, pewnie miałabym ten weekend zorganizowany jak należy. Zaplanowany od świtu do wieczora, a nawet nocy. Ja jednak ponad wszystko ceniłam wolność i niezależność. Nie zniosłabym, gdyby jakiś chłop organizował mi życie, dyktował warunki, narzucał zdanie, zmuszał do kompromisów w imię miłości. Dziękuję, wolę być singielką, nawet jeśli czasem nudziłam się ze sobą jak mops.

To nie tak, że nie lubię facetów, że im nie ufam. Miałam wspaniałe dzieciństwo i cudownego ojca, choć wiekowo mógłby być moim dziadkiem. To on jest dla mnie wzorem mężczyzny. Ideałem. Czuły i opiekuńczy, życzliwy i pogodny. Dżentelmen i elegant w starym stylu, w nieodłącznym kapeluszu, latem słomkowym, zimą z flauszu. Nie pamiętam, by kiedykolwiek podniósł na kogoś głos. Nigdy nie słyszałam, by zaklął. Mnie, swoją córkę, akceptował absolutnie. Nawet jeśli nie zgadzał się z moimi życiowymi wyborami, wspierał mnie, jak umiał. Jego miłość była bezwarunkowa. Żaden z moich ukochanych nie dorastał mu do pięt. Przyjaciółki twierdzą, że tata mnie spaczył, że wywindował poprzeczkę za wysoko, że swoją nadopiekuńczością sprawił, iż nie potrafię się odnaleźć przy innym facecie i mam wyidealizowaną wizję związku. Co one tam wiedzą!

Zamknęłam oczy i przywołałam obraz taty. Poorana zmarszczkami, ale pogodna twarz okoloną siwą brodą. Błyszczące oczy, w których igrały wesołe iskierki. Sięgnęłam pamięcią do czasów, gdy wspólnie chodziliśmy na grzyby. Wstawaliśmy rano, szykowaliśmy kanapki oraz herbatę do termosu, braliśmy dwa wiklinowe kosze i ruszaliśmy w leśne ostępy. Piękne czasy.

Zobacz także

Nie wiesz, gdzie jesteś? To najlepiej idź przed siebie

Hm, pogoda ładna, pełnia zwiastowała wysyp grzybów, a od mojego domu do lasu miałam rzut beretem.

Przygotowałam nieco suchego prowiantu i ubrana w gruby sweter, z koszykiem w dłoni wyruszyłam. Dotarcie do pierwszych drzew zajęło mi pół godziny. Nie spieszyłam się. Spacer miał być przyjemnością, a ja nie lubiłam się przemęczać. Powoli zanurzyłam się w gęstwinę. Mieszkałam w okolicy dopiero rok i słabo znałam tutejsze lasy. Odbyłam kilka spacerów oznaczonymi szlakami, a teraz wypuściłam się na dziewiczy teren. W razie czego miałam nawigację w telefonie.

W lesie było mokro. Dobrze, że włożyłam ciepłe, wodoodporne buty trekkingowe, inaczej jutro obudziłabym się z katarem. Na początku krążyłam w pobliżu drogi, tak aby cały czas mieć ją w zasięgu wzroku. Moja orientacja w terenie była fatalna, niestety nie wdałam się pod tym względem w ojca. On zawsze potrafił znaleźć drogę powrotną, nawet z miejsca, gdzie trafił pierwszy raz. Jakby miał radar w głowie. Brakowało mi go bardzo, wciąż się na tym łapałam, że chciałam do niego zadzwonić, pogadać, poradzić się, pochwalić, pożartować, pożalić… Robiłam to w myślach. Los bywa podły i złośliwy. Choć tata nie lubił alkoholu i rzadko pił coś mocniejszego, dopadł go rak trzustki. Pod koniec wył z bólu i błagał lekarzy o dawki morfiny. Ale nie przeklinał, a gdy go odwiedzałam, próbował się uśmiechać.

Otarłam łzy. Jak na razie nie znalazłam ani jednego grzyba. Pewnie poranna zmiana wszystko wyzbierała.

Kto się wybiera na grzyby po południu? – usłyszałam w głowie głos taty.

Czas mijał, a mój koszyk świecił pustkami. Nawet marnego maślaka nie znalazłam. Może ten las w ogóle nie był grzybodajny? Usiadłam na zwalonym pniu, żeby odpocząć, i wyciągnęłam z plecaka kanapkę. Dopiero teraz poczułam głód. Jadłam powoli, żując dokładnie, jak uczył mnie tata, i wyobrażałam sobie, że kuca obok mnie i swoim ciepłym głosem opowiada o drzewach i zwierzętach. Miał rozległą wiedzę przyrodniczą, czym mi imponował, jak zresztą wieloma innymi rzeczami. Mieliśmy taką zabawę – ja wskazywałam mu jakąś roślinę lub owada, a on musiał podać właściwą nazwę i błysnąć kilkoma ciekawostkami.

W domu sprawdzałam dane w encyklopedii. Nigdy się nie pomylił.

Posiliłam się i ruszyłam dalej. Najwyraźniej straciłam poczucie czasu, a mój instynkt samozachowawczy przysnął, bo nie zauważyłam, że zaczyna się ściemniać. Skąd ja właściwie przyszłam? Rozejrzałam się. Kurde, nie wiem… Na domiar złego niebo zasnuły ciemne chmury i w każdej chwili mogło lunąć. Wyciągnęłam z torebki telefon. Zero zasięgu. Tego nie przewidziałam. Nad ziemią, niczym wypełzające z nor węże, pojawiły się smużki mgły. Półmrok z zastraszającą prędkością przeradzał się w noc. Oparłam się o drzewo i usiłowałam nieco uspokoić. Tylko bez paniki.

Ale jestem głupia! Mogłam komuś powiedzieć, że wybieram się na leśną wycieczkę. Przyjaciółce, sąsiadce. Policja wiedziałaby, gdzie rozpocząć poszukiwania.

Spokojnie. Wzięłam głęboki wdech. Nie ma co się załamywać. To nie dżungla. Tata mawiał, że jeżeli nie wiesz, gdzie jesteś, to najlepiej idź przed siebie. Zawsze gdzieś dojdziesz. Tak też zrobiłam. Losowo obrałam jeden kierunek i wlepiając wzrok w gęstniejący mrok, rozpraszając go nieco latarką w telefonie, ruszyłam. Nie wiem, jak długo szłam, ale zrobiło się zupełnie ciemno. Gdyby nie jasny księżyc, byłoby ciemno jak w grobie. Na dodatek zaczęło mżyć. Szlag! Kucnęłam pod drzewem, ukryłam twarz w dłoniach i… rozpłakałam się. Pękłam jak mydlana bańka. Tyle w temacie bycia samodzielną, niezależną kobietą, niepotrzebującą nikogo u swego boku.

Mam zwidy! Przecież to nie może być prawda…

I wtedy to poczułam. Delikatne muśnięcie w ramię, jakby ktoś przesunął po nim dłonią. Zerwałam się na równe nogi. Wokół pełno było gałęzi, pewnie któraś z nich, poruszona wiatrem, lekko mnie trąciła. Załzawionymi oczyma zlustrowałam okolicę. Pomiędzy drzewami, kilka metrów przede mną, zauważyłam jakiś jasny kształt. Niewyraźną ludzką sylwetkę. Znajomą sylwetkę… W kapeluszu! Nie, to przecież niemożliwe. Mam zwidy. W takich warunkach spanikowany mózg lubi płatać figle. A jednak mogłabym przysiąc, że owo zmyślone widmo przywoływało mnie gestem. A co mi tam. Drżąc z zimna, ruszyłam za niesamowitym przewodnikiem. Powinnam się bać, ale nie czułam lęku. Spłynął na mnie spokój. Tak bezpiecznie czułam się tylko z nim. Tylko z tatą.

Tajemnicza postać nie towarzyszyła mi cały czas. Znikała, ale pojawiała się, kiedy znów traciłam orientację. Na przykład po ominięciu jakiegoś parowu czy innej przeszkody. Choć szło mi się ciężko, choć się potykałam, a nawet wywracałam, parłam uparcie przed siebie. Nie zwracałam już uwagi na padający coraz silniej deszcz oraz porywy przenikliwego wiatru. Moje serce wypełniała mieszanina radości i smutku, nadziei i tęsknoty.

W pewnym monecie postać znowu zniknęła, a ja zauważyłam poruszające się światło. Reflektory! Droga! Zaczęłam biec. Wymachując rękoma, wypadłam na środek ulicy i zmusiłam nadjeżdżające auto do gwałtownego hamowania. Kierowca otworzył drzwi i wyskoczył na jezdnię.

– Zgłupiałaś?! Mogłem cię…! – zaczął, ale gdy zobaczył, w jakim jestem stanie, zmienił ton. Opatulił mnie kurtką, zaprowadził do auta, usadził, przypiął pasami. – Miałaś szczęście. Co ci strzeliło do głowy, żeby w noc wybrać się na spacer do lasu?

– Wybrać to ja się wybrałam w dzień – wyszczękałam, dzwoniąc zębami.

Opowiedziałam mu pokrótce, co mnie spotkało, pomijając motyw tajemniczej zjawy. Zresztą czy ona w ogóle tam była? Czy naprawdę ją widziałam? A może to moja wyobraźnia na spółkę z tęsknotą stworzyły widmową postać doskonałego przewodnika? Idealnego jak tata, którego tak bardzo mi brakowało, z którym nikt nie mógł się równać, z którym rozmawiałam, jakby nadal żył i wciąż nade mną czuwał. I to on doprowadził mnie do Marcina, mężczyzny, który się mną zajął, podwiózł do domu, a potem się dowiadywał, jak się czuję, co porabiam, czy dam się zaprosić na kawę, herbatę, wino, piwo, koktajl mleczny, co tylko chcę.

Reklama

– Dobrze, tato, dam mu szansę.

Reklama
Reklama
Reklama