Reklama

Nikt z miejscowych by nie powiedział, że stara sąsiadka była normalna. Nikt też nie ośmieliłby się nazwać jej wariatką. Za dzieciaka, gdy odwiedzałem dziadków i biegałem po okolicy, wszyscy mówili o niej „stara” i trzymali się na dystans, jeśli nie mieli do niej interesu.

Reklama

Podobno pomagała, jak miała dobry humor. Potrafiła zaradzić, gdy ktoś się rozchorował i nie miał ubezpieczenia albo gdy lekarz mógł dotrzeć za późno. Jak krowa się nie mogła ocielić, to wzywano ją, nie weterynarza. Stara umiała uspokoić zwierzę i pomóc cielęciu przyjść na świat w kilka minut. Jak komuś plony marniały bez wyraźnej przyczyny, to ona szła w pole. Oglądała, coś tam mamrotała, coś zakopywała… A potem sąsiedzi mogli już tylko zazdrościć.

Ale nie daj Boże, gdy humor jej nie dopisywał albo gdy ktoś ją zdenerwował czy obraził. Wrzaski było słychać na pół wsi. Ludzie chowali się po kątach, żeby na nich przypadkiem gniew Starej nie spadł, żeby nie oberwali rykoszetem. Jak chciała być tylko wredna, to nie wpuszczała ludzi w potrzebie za próg. Ale jak chciała być złośliwa… Ojojoj, choćbyś pole złotem podlewał, nic ci na nim nie wyrosło, jeśli ona tam splunęła. Taka podobno była.

Ostrzegali mnie przed tym domem

Za życia, bo jej się zmarło. Nikt nie wiedział, ile dokładnie miała lat. Ksiądz nie mógł się jej w księgach parafialnych doszukać, ale po bożemu ją pochować pozwolił. Nawet on się bał Starej i nie chciał, by zza grobu klątwę na niego rzuciła, by jej duch go straszył po nocach. A najbardziej się bał, że nowy dzwon, ufundowany przez parafian, spadnie prosto na niego z odnowionej dzwonnicy. To mu obiecała, jak ją wkurzy. Więc nie ryzykował.

Stara spoczęła na cmentarzu w ładnym, spokojnym miejscu, żeby jej się dobrze odpoczywało, a w razie Sądu Ostatecznego dobrze wstawało, żeby nie miała za daleko do głównej alejki i żeby się nie musiała między innymi duszami przepychać. Takie w każdym razie usłyszałem plotki, kiedy przyjechałem pogadać o kupnie jej domu…

Dom moich dziadków wraz z obejściem został sprzedany dawno temu – rodzice nie mieli siły ani finansów, by zajmować się jego utrzymaniem, a nie chcieli, by posiadłość niszczała. Sprzedali więc wszystko wraz z kawałkiem ziemi, a za pieniądze spłacili kredyt na mieszkanie i kupili trochę większe, żeby nam się wygodniej żyło.

Ale mnie marzyło się osiąść tam, skąd pochodziłem. Tam, gdzie mieszkali moi dziadkowie, gdzie jeździłem na wakacje. Pomyślałem, że to dobre miejsce do życia, by założyć kiedyś rodzinę, wychowywać dzieciaki… Niezbyt daleko od miasta, a jednak cisza, spokój, zieleń.

Dlatego dom po Starej mnie zainteresował, mimo tych wszystkich plotek, że wiedźma i do tego złośliwa. Wprawdzie odziedziczył go jakiś jej kuzyn, ale on akurat nie zamierzał przenosić się do „chaty na zadupiu” i wystawił spadek na sprzedaż. Cudem udało mi się zmieścić w zdolności kredytowej, zapożyczyłem się na większość życia… i miałem swój dom na wsi.

Oczywiście należało włożyć w niego mnóstwo pieniędzy i jeszcze więcej pracy, żeby nadawał się do życia dla współczesnej rodziny. Sam jednak mogłem zamieszkać w nim już po kilku podstawowych usprawnieniach. Resztę postanowiłem zrobić samodzielnie.

Denerwowały mnie te krzaczory

Zabrałem się za najpotrzebniejsze roboty w domu i jednocześnie za ogród. Oho, tu było co robić! Gąszcz po pas. Stara była… cóż, stara, ostatnimi laty brakowało jej sił, by zajmować się roślinami w ogrodzie. Drzewa potężniały, gromadząc pod sobą przedszkole nowych siewek. Krzaki rozrastały się w każdą stronę. Były nawet jakieś kwiatki, ale głównie samosiejki. Gdzie ziarenka upadły, tam kwiatki rosły. Musiałem zaprowadzić w tym chaosie jakiś ład, ogrodniczy porządek. Czekało mnie karczowanie, kopanie, pielenie. Sporo roboty.

Najbardziej drażniły mnie chaszczory w kącie ogrodu, na granicy mojej ziemi. To było jakieś niesamowite kłębowisko. Grupa drzew, posadzona w krąg, nie wiedzieć po co, splątana gałęziami, a zapewne i korzeniami, między nimi krzaki i pnącza. Dzikie wino zwisające ze świerków, bluszcz oplatający pnie. Koszmar. Istna dżungla. Pomyślałem, że sam sobie z tym nie poradzę i będę musiał się wykosztować na profesjonalną firmę z odpowiednim sprzętem. Trudno.

Ekipa się zjawiła, wjechały małe spychacze i zgrabne kopareczki, które miały usunąć to poplątanie z pomieszaniem. Ponoć żaden problem. Tylko nikt nie przewidział, że pozostawiony u mnie na podwórku na noc sprzęt rankiem zamieni się w kupę przeżartego rdzą, bezużytecznego badziewia. Kiedy wyjrzałem przez okno, trzymając kubek z kawą, oplułem sobie świeżo umyte szyby. A gdy robotnicy przybyli, by dokończyć pracę, nie mogli uwierzyć własnym oczom.

– Panie, coś pan z tym zrobił?! – pytali zdziwieni.

– Ja? – zdziwiłem się. – A co ja mogłem z tym zrobić? Wczoraj zostawialiście sprzęt, dziś jest kupa złomu. Co ja mam z tym wspólnego?

Właściciel firmy zadzwonił do mnie, grożąc pozwem. I oczywiście zrezygnował ze zlecenia u mnie. Zadzwoniłem więc po następną ekipę. Panowie przyjechali, tym razem wyposażeni w ręczny sprzęt. Mieli ze sobą piły, elektryczne sekatory… Wyglądało na pełną profeskę. Tyle że ledwo ruszali w mój busz, sprzęt przestawał działać. A to nie odpalał, a to łańcuch się zerwał, a to drwalowi – chłopu jak dąb – zrobiło się ciemno przed oczami i omdlał jak panienka ściśnięta zbyt mocno gorsetem, kiedy zbliżył się do pnia z piłą.

Złapałem się za głowę. Czy w tej okolicy nie ma profesjonalistów z porządnym sprzętem? Serio? Wynajmowałem dobrych fachowców, nie najtańszych, więc chyba powinni sobie poradzić ze zdziczałym kawałkiem ogrodu!

Sam złapałem za sierp, który wisiał na ścianie stodoły i zacząłem ciąć bluszcz oraz dzikie wino, żeby dostać się do środka i ocenić, ile roboty przed mną… Ocknąłem się na ziemi. Sierp leżał kilkanaście metrów dalej, jakbym go z dużą siłą odrzucił od siebie. Co tu się dzieje?

Złapałem się za głowę, która potwornie mnie rozbolała. Czułem, jak imadło bólu zaciska się na moich skroniach.
Zacząłem czołgać się w stronę domu. Nie byłem w stanie dźwignąć się w górę, bo czaszka chyba by mi eksplodowała. Więc pełzłem, byle dotrzeć do apteczki, gdzie miałem prochy przeciwbólowe. Dziwne, im bliżej byłem domu, tym mniej bolała mnie głowa. Podejrzane. Jakby ktoś, coś… nie chciało, żebym pozbywał się chruśniaka w kącie ogrodu.

Opowiadali mi niestworzone historie

Wybrałem się do jedynego baru we wsi, żeby napić się piwa i posłuchać, co w trawie piszczy. Ludzie na wsi lubią plotki i uwielbiają się nimi dzielić, nawet jeśli nikt ich o to nie prosi.

– Słyszałem, że dwie ekipy uciekały od ciebie, aż się kurzyło. Coś ty im, chłopaku, zrobił? – zagaił Mietek , sąsiad dziadków, który pamiętał mnie jeszcze jako smarka.

– Płacić pewnie nie chciał! – zaśmiał się ktoś spod ściany.

– To raczej przykuliby się do ganku, a nie uciekali – odciąłem się i opowiedziałem, co się wydarzyło.

– Jezu, chłopaku, czyś ty oszalał? Życie ci niemiłe? Przecież Stara zabroniła tykać tych krzaczorów! – sąsiad był niemal przerażony.

Wzruszyłem ramionami.

– Mój ogród, mogę z nim zrobić, co chcę. – odparłem.

– A co zrobiłeś? Sprzęt zardzewiał, drugi nie chciał działać, a chłopy mdleją, gdy za blisko z piłą czy sierpem podejdą. Mało ci?

– A Zdziśkowi to rękę musieli uciąć! – przypomniał sobie ktoś.

– Co? Już bez jaj! – obruszyłem się. – Nie zmyślajcie…

– Mieszkał obok ciebie, z prawej strony. I przeszkadzało mu, że gałęzie świerku wchodzą mu na posesję. Poszedł do Starej z gębą. Ma to usunąć albo on to zrobi. Ta mu tylko splunęła pod nogi i kazała się wynosić. A ten kretyn wieczorem, po obrobieniu krów, wziął drabinę, oparł o płot i z ręczną piłą wlazł po szczeblach, żeby ciąć gałęzie. Nawet jednej nie uciął. Ludzie się zbiegli, gdy zaczął się drzeć, że dłoni nie czuje, palcami nie może ruszyć… Piła podobno mu z ręki wypadła, on zleciał z drabiny prosto na nią… Zawieźli go do szpitala i cyk, ręki nie ma.

– Może chorował?

– A może nie. Na twoim miejscu bym tego kręgu nie ruszał. Z jakiegoś powodu to całe zielsko trzyma się w środku i nie wychodzi dalej, na cały ogród, zauważyłeś? Niech sobie rośnie, nie wtykaj palców między drzwi, a raczej drzewa. Nie wiadomo, jakie zaklęcia stara wiedźma tam wplotła.

Oni wierzyli, że Stara była lokalną czarownicą. Niech im będzie. Ich sprawa, w co wierzą. Ale kobieta już nie żyła, a ziemia była teraz moja. Kupiłem ją, należała do mnie, więc nikt nie będzie za mnie decydował, co z nią zrobić.

Działy się tam przedziwne rzeczy

Kilka piw później poczułem przypływ brawury. Załatwimy problem teraz, zaraz. Bez czekania na kolejne ekipy nieudaczników, którym trzeba słono płacić za ich partaninę. Złapałem za siekierę i poszedłem do miejsca, którego zaczynałem nienawidzić. Najwyżej nie pójdę spać, będę ciął, aż padnę!

Wściekły, przestąpiłem granicę, za którą rosły bluszcze i dzikie wino. Bach! Rozległ się huk, a mnie odrzuciło na parę metrów. Upadłem na ziemię, w ostatniej chwili robiąc unik, by nie nadziać się na ostrze siekiery.

Tak sobie ze mną pogrywasz… – mruknąłem przez zaciśnięte zęby.

Podniosłem się i wparowałem między drzewa, do środka kręgu. A tam – stanąłem jak sparaliżowany.

Wokół mnie było mnóstwo węży. Nie jakichś zaskrońców czy innych gniewoszy. Nawet nie chodziło o żmije, które przecież są jadowite. Otaczały mnie olbrzymy. Pytony, boa, anakondy, kobry-mutanty, większe od człowieka, Bóg jeden wie, co jeszcze. W świetle księżyca ich skóra lśniła srebrzyście… Połyskiwała, jakby była zrobiona z cennego metalu, podczas gdy one wiły się, gięły, wznosiły nade mną.

– Głupcze! – usłyszałem starczy głos; w ciszy nocy był bardzo wyraźny. – Wynoś się stąd i uszanuj to miejsce. To przedsionek chroniący! Nie wolno ci z niego zabrać ani listka! Inaczej… Wynocha! – ostatnie słowo było wrzaskiem, od którego omal pękł mi czerep na pół.

Potężna siła pchnęła mnie w tył. Przed twarzą zobaczyłem jeszcze potężne, rozwarte szczęki jednego z węży i… wylądowałem na plecach poza kępą drzew.

Ledwie mogłem złapać oddech, ale… żyłem! To było najważniejsze. Starałem się stamtąd uciec, ale nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Więc oddalałem się na czworakach, tak szybko, jak tylko mogłem.

Chryste, co to miało być?! Oszalałem? Wypiłem parę piw, ale to nie powód, żeby mieć takie omamy wzrokowe, słuchowe i… czuciowe – myślałem, macając się po obolałych lędźwiach i kości ogonowej. Zresztą czułem się trzeźwiuteńki jak niemowlę po tym, czego doświadczyłem. No właśnie… Co to, do cholery, było?

Czy te drzewa stanowiły jakąś bramę? Jak ona powiedziała? Przedsionek? Do czego? Chroniący? W jakim sensie? Chroniły to, co na zewnątrz, przed tym, co znajdowało się w środku? Czy na odwrót?

Wszystko tu rosło, jak chciało. Wino zwisało kurtynami z gałęzi, bluszcze oplatały pnie, jakby chciały je pogrubić, krzaczyska nie pozwalały prześlizgać się pomiędzy drzewami. Te węże też tu stróżowały? Wiem, co widziałem, co słyszałem. Bałem się, ba, byłem przerażony. Czy można się tak bać wytworu własnej wyobraźni?

Jedyny sposób, by to sprawdzić, jakoś nie kusił… Bałem się, że tym razem mógłbym stamtąd nie wrócić. Ta wielka wężowa paszcza bez trudu połknęłaby moją głowę, a potem resztę. Ciągle miałem ją przed oczami. Widziałem te zęby, omal czułem, jak wąż zatapia je w moim karku. Gdy tylko opanowałem drżenie nóg na tyle, by wstać, uciekłem jak przed pożarem.

Zamknąłem się w domu na cztery spusty i do rana, nie zmrużywszy oka, przesiedziałem przy oknie, jakby czekając na jakiś znak. Cokolwiek, choćby najmniejszy. Żaden jednak się nie objawił. Drzewa trwały jak cały ogród, w ciszy. Żadne węże stamtąd nie wychodziły, nawet zaskrońce.

Miałem ochotę rzucić to wszystko w diabły i jechać w Bieszczady, byle dalej od tego miejsca. To była pierwsza myśl, nasączona porządnie paniką. Z drugiej strony, kredyt hipoteczny podpisałem na trzydzieści lat. To była praktyczna myśl. Nie było sensu od razu sprzedawać ziemi i domu. W końcu tu wszędzie dookoła żyli ludzie. Bezpiecznie, szczęśliwie, porządnie. Nie bali się, ba, nic nie wiedzieli. Więc ochronny przedsionek działał. W tę czy w tamtą stronę, nieważne.

Reklama

Owszem, rodziły się plotki typu, że ktoś stracił rękę, jak nie uszanował zakazu Starej, ale tak naprawdę nikt nie miał pojęcia, co tu się działo. I nie musi się dowiadywać. Postanowiłem zostać. Drzewa w kącie ogrodu ogrodziłem metalowymi słupkami i grubą blachą tak, by nikt nie mógł się do nich zbliżyć. To na wypadek, gdybym poznał matkę moich dzieci.

Reklama
Reklama
Reklama