Reklama

Wyobraźcie sobie, co czuje ambitny do bólu nastolatek, który do tej pory był gwiazdą w szkole – najlepszy uczeń, najlepszy sportowiec, o zamożnej rodzinie nie wspominając – gdy nagle pojawia się obcy chłopak, który próbuje robić wszystko, aby zająć jego miejsce. Konkuruje z nim dosłownie na każdym kroku i na każdym polu. A wszyscy dookoła, jak publiczność w Koloseum, czekają, który z gladiatorów padnie pierwszy pod ciosami drugiego, by obwieścić zwycięstwo. Czuję więc wielką złość. Coś w środku zaciska się, jak stalowa pięść, nie pozwalając odpuścić. To już nie walka do pierwszej krwi. To walka na śmierć i życie! Przesadzam? Niekoniecznie.

Reklama

Chciałem mieć lepsze stopnie, lepsze wyniki w sporcie, ładniejsze dziewczyny

Rodzina Mariana sprowadziła się do naszego miasteczka w wakacje przed pierwszą klasą liceum. Kupili willę obok nas, razem z masarnią, od kuzyna mojego ojca. Drań jeden nie chciał sprzedać jej ojcu, bo od lat byli w konflikcie. Marzenia o imperium masarskim skończyły się więc – znów za płotem była konkurencja i nadal trzeba było prowadzić wojnę cenową. Ale nie z tego powodu znienawidziłem Mariana, choć przyznam, rodzina dowiedziawszy się o naszym, powiedzmy to, współzawodnictwie, dopingowała mnie. Może nawet nieco podkręcała atmosferę, ale nie czarujmy się – to ja chciałem wygrać.

Chciałem mieć lepsze stopnie, lepsze wyniki w sporcie, ładniejsze dziewczyny. W nauce szliśmy łeb w łeb, w sporcie szczęście było zmienne – ja szybciej biegałem, on lepiej kopał piłkę, więc można było powiedzieć, że na tym polu był remis. Jedynie dziewczyny były elementem niepewnym. Czasami trzeba było się nieźle nagimnastykować, by odbić konkurentowi aktualną lasencję. I cholernie bolało, kiedy traciłem moją.

– Uważaj, Tomeczku – powiedziała mi kiedyś mama. – Rozumiem i całkowicie popieram twoją chęć bycia lepszym od Mariana, ale dziewczyny traktujesz jako kartę przetargową, jak rzecz. Krzywdzisz siebie, bo patrząc na kobiety w ten sposób, nigdy nie znajdziesz prawdziwej miłości.

Wtedy jednak miłość była dla mnie równie abstrakcyjna, jak życie bez ścigania się z Marianem. Czasem miałem wrażenie, że cała szkoła traktuje nas obu jak dwa szczury na torze, i obstawia, który w danym wyścigu zwycięży. Nie wierzycie? Pewnego dnia moja siostra powiedziała:

– Tomek, na jakim jesteś etapie z Izą? Dasz radę odbić ją do końca tygodnia?

– A co cię to obchodzi? – obruszyłem się. Wzruszyła ramionami.

– Założyłam się z dziewczynami.

Założyła się z dziewczynami! Powinienem wtedy ochłonąć i zacząć myśleć racjonalnie. Ale racjonalne myślenie nie jest cechą właściwą nabuzowanego hormonami nastolatka.

Poczułem, że celem mojego życia jest pokonanie Mariana

Po maturze złożyłem papiery na studia historyczne. Zawsze marzyłem o historii, może nawet archeologii. Wtedy dowiedziałem się, że Marian wybiera się na zarządzanie i marketing.

Przymierza się do przejęcia rodzinnego biznesu i wykończenia naszego – powiedział ojciec, kiedy siedzieliśmy przy kolacji w dniu mojego ostatniego egzaminu maturalnego.

Przed nami stały kieliszki z dobrym koniakiem: byłem już dorosły i miałem prawo oficjalnie napić się z ojcem. Tatko nie naciskał, nie patrzył na mnie wyczekująco. Był na to zbyt mądry. Wiedział, że sama informacja wystarczy.

– Po moim trupie – powiedziałem, zanim zdążyłem pomyśleć. Ale wiedziałem, że tego właśnie chcę. Ojciec, który tylko milczał, kiedy perorowałem o odkryciach archeologicznych, czy bitwach napoleońskich, teraz rozpromienił się.

– Wiedziałem, że pójdziesz po rozum do głowy, synu.

– Jaki ojciec, taki syn – powiedziała mama.

Tak więc obaj – ja i Marian – skończyliśmy studia na różnych uczelniach. Wydawałoby się, że pięć lat braku kontaktów przyćmiło chęć pokonania wroga. Że zniknie chorobliwa ambicja i pozostanie jedynie zdrowa rywalizacja. Tak mi się wydawało do czasu, kiedy wracałem już na stałe do domu ze studiów, z dyplomem magistra. Jechałem pociągiem, z przesiadką. Właśnie tam, w docelowym pociągu ktoś wszedł do mojego przedziału. Marian!
Widziałem, jak zawahał się przez moment, ale zebrał się w sobie i wszedł. Przez długie minuty patrzyliśmy na siebie jak dwaj bokserzy w rogach ringu przed walką.

Zmienił się przez te lata. Wyprzystojniał, zmężniał, zapuścił włosy i wąsy. „Ale ubiera się jak palant” – pomyślałem z satysfakcję, patrząc na jego opuszczone w kroku spodnie i rozciągniętą koszulkę. Ja wolałem spokojną elegancję. Jednak w jego wzroku dostrzegłem kpinę, gdy patrzył na mój granatowy blezer. Czułem, jak coś zaczyna się we mnie gotować. I wtedy do przedziału weszła dziewczyna. Całkiem ładna. Obrzuciłem ją wzrokiem i kątem oka dostrzegłem, że Marian zrobił to samo. Po chwili spojrzeliśmy po sobie i… byliśmy straceni. Obaj byliśmy młodzi, przystojni i obaj mieliśmy ochotę pokazać temu drugiemu, że to nas zgrabna laska wybierze. Jak mówi stare przysłowie, gdy dwa psy gryzą się o jedną kość, porwie ją trzeci. Trzeciego nie było, ale dziewczyna widząc narastającą między nami agresję, przesiadła się do innego wagonu. W efekcie wysiedliśmy na stacji kolejowej z taką samą nienawiścią do przeciwnika, co przed laty.

Gdy dowiedziałem się od ojca, że nasza masarnia ledwie dyszy, poczułem, że celem mojego życia jest pokonanie Mariana. Za wszelką cenę! Zakasałem rękawy i wziąłem się do roboty. Jeździłem po okolicznych hodowlach. Oferowałem, zbijałem ceny konkurenta, podkupywałem, a czasami i przekupywałem. Zwojowałem jedynie tyle, że udawało się nam wiązać koniec z końcem. Ale jak tu przyznać się przeciwnikowi, że szkapa ciągnąca biznesowy wózek już ledwo dyszy? Postaw się, zastaw się, ale nie pozwól, by inny uważał się za lepszego, bardziej obrotnego i zaradniejszego.

Miałem już wówczas dziewczynę, Jolę. Pewnego wieczoru, gdy zastanawiałem się, jak dokopać Marianowi, wpadł mi do głowy świetny pomysł – ożenię się! Pierwszy! Jednak kiedy dałem na zapowiedzi w pierwszy tydzień marca, licząc na ślub na Wielkanoc, następnej niedzieli obok moich pojawiły się Marianowe.

– Krok desperata – powiedział mój tata. – Przecież są razem dopiero od miesiąca. Pewnie będzie żałować. I dobrze. Może puści ich z torbami –dokończył.

Tak czy inaczej, były dwa śluby. Na moim weselu bawiło się czterystu gości przez trzy dni. Na weselu Mariana tylko trzystu, ale za to przez tydzień. Wyszedł zatem remis. Tyle że wesele pochłonęło wszystkie nasze oszczędności. Ale było warto!

Nie ma pan już zdolności kredytowej...

Po roku postanowiłem postawić na nowoczesność. To mogło obniżyć koszty produkcji, no i w szczęśliwym finale wykończyć konkurenta. Wtedy już sam prowadziłem firmę – ojciec zmarł na zawał. Marian także przejął firmę rodziców, którzy przeszli na emeryturę. Chcąc więc unowocześnić park maszynowy, wziąłem kredyt. Pięćdziesiąt tysięcy rozeszło się w trymiga. Przez kilka następnych miesięcy mój pomysł zaczął przynosić pierwsze zyski. Jednak w jego masarni także pojawiły się nowoczesne urządzenia. Mecz trwał.

Ale nie chodziło tylko o firmę. Kiedy po urodzeniu pierwszego dziecka kupiłem mojej żonie futro z lisów, Marian swojej również zafundował okrycie z lisów, tyle że srebrnych. Fakt, było droższe, ale krótsze od tego, które nosiła z dumą moja połowica. Znowu remis. Mijały lata. W moim garażu pojawił się nowy mercedes. Za miesiąc na podwórku Mariana stał nowiutki BMW. Ja kupiłem nowe meble, on też. On dobudował sobie piętro w willi. Wkrótce i u mnie również pojawili się murarze. Futra, samochody, remonty, zagraniczne wycieczki… Skąd na to brałem pieniądze? Oczywiście, za każdym razem szedłem po kolejną pożyczkę do banku. W pewnym momencie zacząłem brać pożyczkę w banku „A”, żeby spłacić kredyt w banku „C”, który wcześniej pokrył mój dług w banku „B”. Aż zacząłem mieć senne koszmary, w których żonglowałem kredytami wyglądającymi jak płonące piłeczki.

Aż pewnego dnia odmówiono kolejnego dofinansowania.

– Dlaczego? – spytałem.

– To proste. Nie ma pan już zdolności kredytowej, gdyż pańska firma zadłużona jest na 200 procent swojej wartości – powiedział urzędnik. – Nawet sprzedaż pańskiej willi i samochodów nie pokryje wartości pożyczki oraz odsetek. I od trzech miesięcy zalega pan ze spłatą rat.

Nie sądziłem, że żona potrafi robić tak kosmiczne awantury

Miesiąc później przyszło pismo z banku. Stwierdzono w nim jednoznacznie, że jeśli po restrukturyzacji długu i danym mi trzymiesięcznym terminie odbicia się od dna nie zacznę spłacać swoich należności, odwiedzi mnie komornik, a moje nazwisko trafi do rejestru długów. Wówczas już nikt nigdy nie pożyczy mi choćby złamanego grosza.

Nie było wyjścia. Musiałem o wszystkim powiedzieć żonie. Do tej pory żyła w błogiej nieświadomości, wychowując troje naszych dzieci i zajmując się swoją pracą nauczycielki rysunku w szkole podstawowej. Nie wiem, dlaczego nigdy nie powiedziałem jej, że statek, który dotąd wydawał się jej eleganckim transatlantykiem zapewniającym spokojny rejs przez życie w rzeczywistości jest przeciekającą łajbą. Może się wstydziłem? Może czułem, że mimo usprawiedliwiania się konkurencją, przetrwaniem firmy itp., tak naprawdę chodziło o zwykłą, osobistą, szczenięcą ambicję?

– Żartujesz – powiedziała po chwili milczenia. Pokręciłem tylko głową. Nie sądziłem, że moja spokojna, miła, kochająca żonka potrafi robić tak kosmiczne awantury. I tak celnie rzucać talerzami. Musiałem schować się w gabinecie. Potem nastała cisza. Tej nocy spałem na kanapie. Rano Jola obudziła mnie, ściągając ze mnie koc.

– Mów! – rozkazała. – Jak na spowiedzi.

Opowiedziałem więc wszystko, od początku naszej rywalizacji w szkole, a ona patrzyła na mnie z niedowierzaniem.

– Jezu! – powiedziała w końcu. – Brak mi słów. Twoja mama coś mi wspominała, ale nie sądziłam, że ta paranoja sięga aż tak głęboko. Dosyć tego. Przejmuję interes.

Następnego dnia Jola kazała mi iść za sobą. Zorientowałem się, że maszerujemy do naszej masarni. Przy płocie stał Marian ze swoją żoną. Okazało się, że moja połowica porozumiała się z Moniką, żoną Mariana. I wyszło na jaw, że tamci też stoją nad przepaścią. Nie powiem, ucieszyłem się, że także ich interes znalazł się na skraju bankructwa.

– Macie się dogadać i opracować plan ratunkowy – powiedziała moja żona.

– Razem – dodała żona Mariana.

Spojrzałem na ponurego Mariana.

– Ja mam rozmawiać z tym?

– Nie! – usłyszałem głos wroga.

Ruszyłem w stronę domu. W końcu, kto tu jest głową rodu? Szybko się dowiedziałem, że ja, niestety, już nią nie jestem. Tej nocy nie mogłem bowiem przekroczyć progu sypialni. Przez zamknięte drzwi Jola poinformowała mnie, że od następnego dnia sam mam o siebie zadbać. W ciągu kolejnego miesiąca żona sprzedała futra, kilka złotych pierścionków i bransoletek oraz znalazła kupca na dwa samochody. Zaprotestowałem, ale wtedy zagroziła rozwodem.

– Przecież w mojej rodzinie nigdy nie było rozwodu – zaprotestowałem. W odpowiedzi usłyszałem:

– Najwyższy czas, żeby ktoś przerwał tę świętą tradycję… Zwłaszcza jeśli chłop jest zapyziałą od nienawiści trąbą!

Próbowałem jeszcze walczyć. Poddałem się, gdy nie znalazłem czystej bielizny i skarpetek, a jajecznicę znienawidziłem tak strasznie, że zastanawiałem się nad wytruciem wszystkich kur w okolicy. Podobne męki przeszedł Marian. On też walczył o swój honor. Tyle że ja wygrałem – on poddał się dwa dni wcześniej.

Reklama

Dziś nasze dwie masarnie pracują jako jedna, pod szyldem dwóch nazwisk. Ostatnio bank zaoferował nam pożyczkę. Może kupimy kilka maszyn? Musimy to przedyskutować z radą nadzorczą. Głos decydujący mają dwie panie prezes. Mój syn powiedział mi ostatnio w tajemnicy, że podoba mu się dziewczyna zza płotu. Czyżby po latach walki mieliśmy zostać jedną rodziną? A co mi tam. To facet jest głową domu. Zatem mój chłopak zdobędzie wszystko i wreszcie moje będzie na wierzchu.

Reklama
Reklama
Reklama