„Ten facet na początku wydawał się oschły i nieprzyjemny. Potem pokazał drugie oblicze, w którym się zakochałam”
„– Proszę pani, ja miałem wszystko. Pieniądze, pracę, firmę, piękną kobietę, znajomych, samochody, markowe garnitury… W jednej chwili te rzeczy zupełnie przestały się dla mnie liczyć. Teraz stawiam na to, czego nigdy nie miałem – oznajmił szczerze. – To znaczy? – Wolny czas, radość z każdej chwili i może... miłość – wyjaśnił”.
- Tamara, 60 lat
Pana Zygmunta poznałam na rehabilitacji… Czekałam na zabieg, a on spacerował po korytarzu, podpierając się balkonikiem, i przystając co parę kroków. Widać było, że cierpi. Zaciskał zęby, sprawną ręką ocierał pot z twarzy, głęboko oddychał… Młody fizjoterapeuta co chwilę wyglądał z gabinetu i zachęcał go:
– Świetnie, panie Zygmuncie. Bardzo dobrze. Jeszcze dwa okrążenia i na dzisiaj będzie dosyć.
– Zrobię trzy – odpowiadał on.
– Super. Trzeba ćwiczyć. To jedyna szansa na wyzdrowienie.
Kiedy pan Zygmunt raz się zachwiał, podskoczyłam, żeby go wesprzeć, ale mnie powstrzymał.
– Dam radę. Muszę sam. Niech się pani mną nie zajmuje.
Aż mi się głupio zrobiło, bo chciałam pomóc ze szczerego serca, a nie z żadnej litości, ale jak nie, to nie! Moje zabiegi się skończyły i zapomniałam o panu Zygmuncie.
Znów go spotkałam
Mam 60 lat, jestem samotną rozwódką, córka mieszka daleko, więc szukam sobie zajęć, żeby się nie nudzić po pracy i mieć kontakt z ludźmi. Zapisałam się na Uniwersytet Trzeciego Wieku, i co czwartek chodzę na wykłady o sztuce i zdrowiu. Mam wtedy zajęte całe popołudnie, więc już w środę robię zakupy, żeby mieć pieczywo i coś na kolację. I właśnie w osiedlowym samie znów go spotkałam.
Wyglądał dużo lepiej niż pół roku wcześniej. Lewą stronę ciała opierał wprawdzie na kuli, ale poruszał się sprawnie i dosyć szybko. Nie podeszłabym pierwsza, gdyby nie to, że chciał coś zdjąć z górnej półki i miał z tym kłopot.
– Pomóc? – zapytałam. – Czy znowu mnie pan pogoni?
Uśmiechnął się wyraźnie ucieszony, że mnie widzi.
– Poznaję! – zawołał. – Jak dobrze, że panią spotkałem. Już wtedy chciałem przeprosić za moje zachowanie, ale szybko mi pani zniknęła z oczu. Miałem akurat zły dzień, czułem się podle… Wybaczy pani?
Powiedziałam, że nie mam czego wybaczać, że rozumiem i bardzo podziwiam jego siłę woli.
– Świetnie pan sobie radzi – chwaliłam go. – Nie ma porównania z tym, co było!
– Faktycznie – powiedział. – Czuje się znacznie lepiej, ale do zdrowia daleko. I tak miałem szczęście.
– Mogę zapytać, co to było?
– Udar. Stres, papierosy, niezdrowe jedzenie, nadgodziny w pracy… Nazbierało się.
– Żona pozwoliła na takie życie?
– Żony już nie ma od dawna. Odeszła z innym. Tamten miał więcej czasu i dużo mniej pieniędzy, więc moja żona postanowiła to wyrównać… Oskubała mnie przy rozwodzie do żywego mięsa!
– Sporo ciosów, jak na jednego faceta – stwierdziłam.
– Zawsze byłem twardzielem, ale pomału i mnie dopadły nerwy…Udar przyszedł niespodziewanie, ale na szczęście byłem wtedy w pracy. Pomoc miałem natychmiast. To mnie uratowało… Ale, może moglibyśmy gdzieś usiąść i pogadać.
Poszliśmy na kawę
W pobliżu osiedlowego supermarketu znajduje się mała i całkiem przyjemna kawiarenka. To właśnie tam spędziliśmy następne dwie godziny. Kiedy usiedliśmy przy stoliku, pan Zygmunt przyznał się, że jeszcze niedawno wolałby zemdleć niż przyznać się do słabości.
– Taki chojrak byłem! Wszystko brać na klatę i nie pokazywać, że boli, to była moja dewiza. Nawet u dentysty nie chciałem znieczulenia, choć umierałem ze strachu! Choroba wszystko zmieniła…
Przyglądałam mu się z coraz większą sympatią. Był szczery, poza tym miał ładne oczy, przemiły uśmiech i ciepły, niski głos. Bardzo chciałam, żeby nasza znajomość się nie skończyła po wyjściu z kawiarni, więc zapytałam bez ogródek:
– Da mi pan swój numer?
Roześmiał się…
– Sam chciałem poprosić o to samo, tym bardziej że mam kłopot… Może pani mogłaby mi pomóc?
Okazało się, że pan Zygmunt wyjeżdża do sanatorium. Będzie tam kilka tygodni, a w domu zostaje kot i rośliny do podlewania.
Chciałam mu pomóc
– Myślałem, żeby kwiaty dać do sąsiadów, ale pani domu twierdzi, że one pochłaniają tlen z powietrza i nie chce – westchnął. – Z kotem jeszcze gorzej! Jego na pewno nikt nie przygarnie. Zostaje hotel dla zwierząt… Martwię się, bo to znajda po strasznych przejściach, więc nie chcę mu fundować nowych stresów. Przyzwyczaił się do swojego fotela i miejsca na parapecie… Byłoby mu na pewno smutno!
– Co miałabym robić? Czego by pan ode mnie oczekiwał?
– Aż się boję powiedzieć… Ale trudno, najwyżej pani odmówi. Mogłaby pani przychodzić do mnie, na przykład co drugi dzień? Rozumie pani… Sprzątać kuwety nie trzeba, bo mój Feniks załatwia się do ubikacji, tylko musi mieć uchylone drzwi do łazienki. Sam go tego nauczyłem, tylko niestety sam nie spuszcza wody i nie myje muszli.
– Feniks? Ładnie…
– Odrodził się z popiołów, choć praktycznie nie miał szans, tak go ludzie potraktowali. Jest bardzo mądry. Kiedy przychodzi ktoś nieznajomy, chowa się i pokazuje tylko wtedy, gdy uzna, że ten obcy wzbudza zaufanie. Z panią też by tak było…
– Miałabym go karmić?
– Puszki i suchą karmę oczywiście zostawię. Co pani na to?
Polubiłam go, a on mnie
Okazało się, że pan Zygmunt mieszka niedaleko, o dwa przystanki ode mnie. Zaprosił mnie do siebie, żebym wszystko obejrzała i zdecydowała, czy się zgadzam. Pojechałam do niego na drugi dzień. Mieszkanie było duże, widne, bardzo czyste, jasne, z niewielką ilością mebli. Za to roślin – cały gąszcz, jak w jakiejś dżungli! Pan Zygmunt zostawił mi dokładne instrukcje, jakie kwiaty podlewać obficie, jakie mało, a jakich wcale… Kota Feniksa nie widziałam.
– Pan się nie boi zostawiać nieznajomej osobie cały dobytek? – zapytałam. – A gdybym okazała się jakąś oszustką albo złodziejką? Mam klucze, mogę tu zrobić wszystko.
Znowu się roześmiał.
– Dobrze pani patrzy z oczu – odparł. – A gdyby nawet… Nieważne.
– Jak to, nieważne? – zdziwiła mnie taka odpowiedź.
– Proszę pani, ja miałem wszystko. Pieniądze, pracę, firmę, piękną kobietę, znajomych, samochody, sprzęt sportowy, markowe garnitury… W jednej chwili te rzeczy zupełnie przestały się dla mnie liczyć. Teraz stawiam na to, czego nigdy nie miałem – oznajmił szczerze.
– To znaczy?
– Wolny czas, czytanie książek, spacery, radość z każdej chwili i może... miłość – wyjaśnił. – Stawiam także na przyjaciół, a wydaje mi się, że panią mógłbym tak nazwać, chociaż się prawie nie znamy.
– Nie miał pan przyjaciół i bliskiej rodziny? – zdziwiłam się.
– Bliskiej rodziny nie mam – wzruszył ramionami. – Przyjaciele się wykruszyli, gdy zachorowałem. Pewnie się bali, że będę czegoś od nich chciał, tak jak teraz od pani…
Czułam się jak u siebie
Odprowadziłam pana Zygmunta na dworzec. Pożegnaliśmy się bardzo serdecznie. Pociąg dawno zniknął, a ja długo stałam na peronie, myśląc, że życie jest pełne niespodzianek. Nie sądziłam, że zdarzy mi się taka znajomość, i że zatęsknię za tym mężczyzną już pół godziny po tym, jak go pożegnałam. Czułam, że się zakochałam.
W jego mieszkaniu byłam codziennie. Lubiłam tam zaglądać, zetrzeć kurz, poczytać jakąś książkę zdjętą z regału albo po prostu posiedzieć w jego fotelu i popatrzeć na czerwony klon rosnący za oknem. Kot nadal się ukrywał. Wiedziałam, że gdzieś jest, bo zastawałam puste miseczki i ślady w toalecie, ale on był niewidoczny. Nie szukałam, nie wołałam go, postanowiłam dać mu spokój. Rozumiałam jego nieufność. Istota skrzywdzona musi mieć czas, aby na nowo uwierzyć, że ludzka ręka nie musi zadawać bólu.
Nie wypuszczę ich z rąk
Tego dnia przyjechałam do mieszkania pana Zygmunta później niż zwykle. Było szaro, mgliście, wietrznie, bolała mnie głowa, więc po zrobieniu, co miałam do zrobienia, usiadłam w fotelu i przymknęłam oczy. Chyba drzemałam…Nie słyszałam, jak przyszedł. Dopiero, kiedy kot wskoczył na moje kolana poczułam jego ciepło, delikatną miękkość i łepek ocierający się o moją skroń, która dosłownie pulsowała żywym ogniem.
Patrzyłam na Feniksa spod rzęs, bałam się poruszyć, żeby go nie spłoszyć, ale on najwyraźniej miał swoje plany, bo z moich kolan jednym susem przemieścił się na ramię i dalej masował łepkiem to najgorsze miejsce między brwią i uchem. Jakby wiedział, czego mi trzeba...Po chwili znieruchomiał i rozpoczął najpiękniejsze mruczando, jakie słyszałam; uspokajające, ciche, rozluźniające, w sam raz dla kogoś, kto zmaga się z atakiem migreny…
– Wiesz, co? – powiedziałam.
– Przenieśmy się na kanapę. Muszę się położyć. Zapraszam…
Obudziłam się lekka i wypoczęta. Już wiedziałam, że nie wypuszczę z rąk tego kota i jego opiekuna.
– Jesteście mi pisani – wyszeptałam, patrząc w jego złote oczy.
Wyglądał, jakby rozumiał. I, jakby się zgadzał. Więc zadzwoniłam do pana Zygmunta i jemu powiedziałam to samo. Też się zgodził. Mówił, że bardzo tego pragnął…O reszcie pogadamy, jak wróci.