Reklama

Przez długi czas spędzałam wakacje z rodziną u znajomych ludzi, którzy mieli gospodarstwo agroturystyczne niedaleko Siedlec. Razem z mężem docenialiśmy spokój tego miejsca, a okolica była otoczona wspaniałymi lasami, gdzie podczas udanych sezonów zbieraliśmy całe mnóstwo grzybów. Gdy nasze dzieci były jeszcze małe, braliśmy na wynajem cały domek letniskowy, ale później, jak już urosły, właściciele zawsze trzymali dla nas pojedynczą sypialnię na górze ich wiejskiego domu.

Reklama

Wioska nie jest duża. Przez dwie dekady powoli integrowaliśmy się z lokalną społecznością, aż w końcu miejscowi zaczęli nas traktować jak swoich. To było naprawdę miłe, gdy dostaliśmy zaproszenie na wesele, kiedy córka sołtysa wychodziła za mąż. A jakiś czas później sąsiedzi poprosili nas o zostanie chrzestnymi ich maleństwa. Często żartowaliśmy sobie z mężem, że na emeryturze przeprowadzimy się tutaj na stałe i będziemy sobie radzić, zbierając w lesie grzyby i jagody, dopóki nie przyjdzie nam zejść z tego świata.

Do wioski wyjeżdżaliśmy regularnie co pół roku – pierwszy raz kiedy przychodziło lato, by złapać pierwsze promienie słońca, a potem we wrześniu na sezon grzybowy. Każda nasza wizyta trwała około dwóch tygodni. Historia, którą chcę wam przekazać, rozegrała się właśnie podczas jesiennego pobytu.

Czułam się tam jak w domu

Dobrze pamiętam, że dotarliśmy na miejsce gdy słońce już się chyliło ku zachodowi. Normalnie docieraliśmy znacznie wcześniej, ale tego dnia złapaliśmy kapcia w trakcie podróży. Wymieniliśmy oponę na zapasową, więc mój małżonek rozsądnie zdecydował, że trzeba będzie poszukać wulkanizatora – na wszelki wypadek, gdyby znów przytrafiła się podobna awaria.

Po przyjeździe okazało się, że nikogo nie zastaliśmy w domu. Na szczęście dobrze znaliśmy to miejsce i pamiętaliśmy, gdzie schowany jest zapasowy klucz – pod kamieniem przy wejściu. Podczas rozpakowywania bagaży zorientowaliśmy się, że zapomnieliśmy zabrać chleba. Nie miałam ochoty od razu po przyjeździe zawracać głowę właścicielce i prosić ją o pożyczenie pieczywa na wieczorny posiłek.

– Zdążę jeszcze do sklepu po świeże bułki – rzuciłam do mojego męża.

Na znak zrozumienia mój małżonek pokiwał głową i zabrał się za transport bagaży do środka. Tymczasem ja skierowałam swoje kroki do lokalnego sklepu. Przekraczając próg, powitałam się z panią sklepową. Znałyśmy się nie od dziś, łączyła nas prawdziwa przyjaźń – to właśnie ona i jej mąż, miejscowy sołtys, zaprosili nas na wesele swojej córki.

Co u Kazi słychać? – spytałam po serdecznym powitaniu pełnym uścisków i buziaków.

– Na początku nie byłam przekonana do jej faceta – powiedziała. – Wiesz, jak się dopiero spotykali, wspominałam ci wtedy, że ciągle przychodzi do mnie po alkohol i sterczy pod sklepem z kuplami.

– No tak, kojarzę to – potwierdziłam.

– A teraz, odkąd wzięli ślub, w ogóle nie ciągnie go do picia. Porządny z niego gość. Jako mąż się spisał, bo Kazia jest w ciąży, a do tego świetnie sobie radzi na gospodarce, bo udało im się już kupić traktor.

Kazał mi coś przekazać

Wracając do domu, zatrzymałam się na moment, żeby zamienić parę słów z napotkanymi osobami. Każdy w wiosce wiedział, kim jesteśmy, więc naturalnie kiwnęłam głową do starego K., który stał obok swojego ogrodzenia. Miał taką minę, jakby się zastanawiał – wracać do chaty czy może się gdzieś przejść.

Dzień dobry panie sąsiedzie! – krzyknęłam wesoło.

Obrócił się i przez moment patrzył na mnie badawczo, próbując sobie przypomnieć, skąd mnie zna. Nagle jego twarz rozjaśniła się, gdy wreszcie mnie rozpoznał.

– Dzień dobry – dobiegł do mnie jego lekko zachrypnięty głos. Sprawiał wrażenie, że wiek nadszarpnął mu krtań. Na szczęście artykułował słowa na tyle dobrze, że wszystko dało się zrozumieć. – To szczęście, że was tu spotkałem. Chodzi o coś naprawdę ważnego. Moja żona może mnie zlekceważyć, ale do was na pewno się przychyli. W końcu jesteście osobą z miasta, wykształconą, więc pewnie bardziej weźmie sobie do serca wasze argumenty.

Następnie pan K. szczegółowo wyjaśnił temat, który miałam poruszyć w rozmowie z jego małżonką. Ta prośba wydała mi się dość osobliwa. Trudno było jednak dyskutować z faktem, że pochodzę z miasta – to był jego główny atut. Genia rzeczywiście miała słabość do wszystkiego, co nie było związane ze wsią. Często powtarzała, że „poza naszą dziurą jest wielki, mądrzejszy świat”. Być może właśnie dlatego wraz z mężem cieszyliśmy się jej szacunkiem. Zawsze witała nas z taką ciepłą powściągliwością, którą zwykle zachowujemy dla osób stojących wyżej w hierarchii, jak szefowie czy pedagodzy. Muszę przyznać, że ta sytuacja miała w sobie coś komicznego...

Zgodziłam się pogadać z jego żoną już następnego dnia. Po pożegnaniu pośpieszyłam do domu, gdzie mój mąż zajmował się wypakowywaniem bagaży.

Wyszło trochę niezręcznie

Kiedy następnego dnia dotarłam pod chatę sąsiadów K., od razu zastukałam do drzwi, jak mu wcześniej przyrzekłam. Drzwi uchyliła mi Genia. Zauważyłam, że ma na sobie całkiem czarne ubranie, a jej twarz wydawała się smutna. Pewnie kogoś niedawno pochowała. Jak mnie zobaczyła, to trochę się rozchmurzyła. Widać było, że zastanawia się, co mnie do niej sprowadza.

– Mogłabym porozmawiać przez moment?

Gospodyni poprowadziła mnie do swojej kuchni, gdzie zajęłyśmy miejsca przy stole. Zaczęłam jej relacjonować wydarzenia z poprzedniego dnia. W momencie gdy wspomniałam o spotkaniu z jej małżonkiem, twarz pani Geni zrobiła się biała jak kreda.

– O czym pani mówi? – wyszeptała drżącym głosem. – Mój Tadzio nie żyje od dwóch miesięcy, spoczywa na cmentarzu.

Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Przeszył mnie lodowaty dreszcz. Zrobiło mi się niedobrze, więc bez żadnych ceregieli złapałam stojącą obok szklankę wody i wypiłam ją jednym haustem.

– Na Boga – przyłożyłam dłoń do serca, jakbym zaraz miała się do czegoś przyznać. – Szłam wczoraj koło waszej posesji i zobaczyłam pana Tadzia przy ogrodzeniu. Wyglądał na rozkojarzonego, jakby nie wiedział, co zrobić. Kiedy mnie zauważył, zwrócił się z prośbą, żebym was namówiła do tego, byście nie pozbywali się gruntu na rzecz tego rudego, który was odwiedził.

Okazało się później, że wdowa z początku myślała, że próbuję ją nabrać. Jednak fakt, że znałam szczegóły o rudowłosym handlarzu, z którym rozmawiała tydzień wcześniej, zrobił na niej wrażenie. Nie zdążyłam nawet wszystkiego wyjaśnić, bo musiała łyknąć walerianę na uspokojenie. Dopiero gdy się uspokoiła, poprosiła, bym kontynuowała.

– To pani mąż mi powiedział – wydukałam niepewnie – że po okolicy kręcą się jacyś handlarze i chcą wykupywać grunty od mieszkańców. Podobno planują postawić tu ośrodek wypoczynkowy.

– Tak, tak, dokładnie. Każdy uważa ich za dziwaków, bo w okolicy nie znajdziesz żadnego zbiornika wodnego, są tylko lasy i marna gleba. Ale że płatność jest od ręki, to mieszkańcy chętnie sprzedają te piaszczyste tereny, bo można na nich jeszcze jako tako zarobić. Szczerze mówiąc, sama chciałabym się pozbyć moich 10 hektarów. Teraz nikt tego nie uprawia, a i wcześniej niewiele się tam dało zrobić. Ci, co chcą kupić, ciągle na mnie naciskają, żebym się jak najprędzej zdecydowała. Twierdzą, że dzisiaj oferują dobrą cenę, ale może ona spaść lada moment.

– A więc mąż z zaświatów przekazuje, że macie trzymać tę ziemię przy sobie.

Kobieta przytaknęła ze zrozumieniem.

– Zawsze był rozważnym gospodarzem i wiedział, co robi. Pewnie teraz, będąc tam, dostrzega jeszcze więcej...

Był jak jej anioł stróż

Pani Genia oparła się naciskom handlarzy, którzy kręcili się po okolicy. Na początku próbowali ją nastraszyć, że jeśli nie sprzeda teraz, to później dostanie grosze za te pola. Kiedy to nie podziałało, zaczęli mamić wyższą ceną niż u sąsiadów – byle tylko złożyła podpis na dokumentach. Co było dalej, dowiedziałam się podczas rozmowy telefonicznej, gdy dzwoniłam do kobiety, u której się zatrzymywałam.

– Lepiej usiądź, bo zaraz padniesz, jak usłyszysz – zabrzmiało w telefonie.

– No co takiego?

– Kojarzysz, jak K. się zaparła i nie chciała sprzedać tego gruntu?

Wciąż przestraszona tym, że zobaczyłam ducha, nie pisnęłam nikomu ani słowa o tym, że gadałam z nieżyjącym Tadziem.

– No tak, kojarzę – odpowiedziałam.

– Pomyśl tylko – trafiły się zwykłe oszusty, które wyciągnęły od mieszkańców ogromną kasę.

– Jak to możliwe? Przecież sama twierdziłaś, że dawali prawdziwe pieniądze.

– Tak, ale oferowali śmieszne kwoty. Kiedy miesiąc później wyszło na jaw, że koło naszej wsi planują budować autostradę... Ci cwaniacy mieli te informacje już wcześniej, dlatego skupili od ludzi grunty za bezcen. W tej chwili wartość tych działek wystrzeliła w kosmos!

Cóż, najwyraźniej dopiero po śmierci można poznać całą prawdę...

Reklama

Beata, 52 lata

Reklama
Reklama
Reklama