Reklama

Po remoncie wszystko lśniło czystością. Tylko zegar wyglądał okropnie.

Reklama

– Chyba nie zostawisz tak tego brudnego grata? – pytał mąż. – Zobaczysz, ten fachura zrobi ze staruszka cacko…

Dałam się namówić Witkowi, chociaż do ostatniej chwili miałam wątpliwości, czy powinnam oddawać zegar do renowacji. Fakt, skrzynka była w opłakanym stanie, cyfry na tarczy ledwo czytelne. Zegar prababci Józefy wiele przeszedł, ale wciąż tak pięknie wybijał godziny i kwadranse.

„Kiedy to zleciało? Piekielny czas! Pędzi, zabiera życie, zaciera ślady. Rodzice nie żyją, dzieci się wyprowadziły” – w myślach robiłam ponure podsumowanie. Patrzyłam, jak dwóch mężczyzn taszczy wielkie pudło na dół po schodach, słyszałam żałosny brzęk wahadła i czułam jakiś nieokreślony ból. Zrobiło mi się zimno w stopy i ramiona, włoski na rękach stanęły dęba… Jeszcze mogłam odwołać decyzję, ale całkiem zdrętwiałam.

Kiedy kierowca zatrzasnął drzwi bagażówki, nie było już odwrotu

– Za dwa tygodnie wrócisz na swoje miejsce – powiedziałam na głos, jakbym się przed kimś usprawiedliwiała.

Zobacz także

Miałam dziwne przeczucie, że tracę coś bezpowrotnie. Jakby w zakamarkach starej skrzyni kwadransowego chronometru, pomiędzy szczelinami spękanych drewnianych elementów, wciąż mieszkały okruszki życia mojej wiekowej rodziny, nasze wspomnienia.

W pewnym sensie była to prawda. Odkąd pamiętam, na dnie zegarowej skrzyni leżały dwa przedmioty: pamiętnik Józefy oprawiony w poprzecieraną miejscami skórę i jej portret w emalii, który odpadł lata temu z nagrobka prababci na starym cmentarzu pod Szczecinem.

Niektóre wpisy w pamiętniku znałam na pamięć. Na przykład ten o pradziadku: „Lwów, sobota, 10 listopada Anno Domini 1918: Stefan wrócił, cały i zdrowy, tylko okrutnie wychudzony. Nie przekarmiali go te Austriaki… To już ponoć koniec wojny. Chwała Najwyższemu”.

Albo ten z 25 maja 1932 roku o narodzinach mojej mamy: „Nareszcie zostałam babcią. Wiktoria szczęśliwie powiła córeńkę, Irminkę. Ma czarne włoski, śniadą buzię, ja myślę, że to po Wojciechu. Za miesiąc będziemy chrzcić dzieciątko”.

Na ostatniej stronie były trzy daty, przy każdej krótki wpis. „19 listopada 1943. Pakujemy się. Trzeba uciekać, Ukraińcy już bardzo pewni swego”, „2 grudnia, 1943. Wiktoria z Irminą wyprawione. O Wojciechu żadnych wieści. Za dwa dni my ze Stefanem ruszamy”, „4 grudnia, 1943. W sieni z manelami czekam na furmankę. Stefan nie chce brać zegara, że za duży. Nie dam zostawić, po moim trupie!”.

Nie zostawiła…

Mechanizm działał bez zarzutu, lecz czar prysł

Za każdym razem lektura zapisków prababci wywoływała we mnie wyjątkowe uczucie; odpływałam do innego świata, czułam zapachy, widziałam opisywane zdarzenia, choć przecież w nich nie uczestniczyłam. Robiło mi się dziwnie błogo.

Jeszcze raz przejrzałam pamiętnik, delikatnie przekładając postrzępione kartki, zapisane starannym pochyłym pismem. Owinęłam go w miękką flanelę i z portretem prababci schowałam do kredensu.

Renowacja trwała trzy tygodnie. Coś tam trzeba było wymienić w mechanizmie, tarczę na nowo pokryć emalią. Pojawiły się nowe wskazówki, ładne, błyszczące.
Plecy skrzyni przeżarły korniki – trzeba było dać nowe. Zostały stare oryginalne boki, odnowione drzwiczki, szkło. Ciężarki wyczyszczone do połysku. Wszystkie rzeźbione ornamenty odzyskały blask.

– A nie mówiłem, że zrobi z tego cacko! – mąż z uznaniem przyglądał się zegarowi.

Staruszek stanął w kącie jadalni. Specjalnie do stylu starego Beckera dobraliśmy stół, krzesła, kredens. Kiedy wybił piątą, poczułam zimno i mrowienie na plecach. Przeciąg trzasnął drzwiami, za oknem zerwał się wiatr, niebo zasnuło się nagle ołowianymi chmurami. Błysnęło, zagrzmiało.

– Dobrze, że już jest z powrotem – powiedziałam drżącym głosem.

Sięgnęłam do kredensu. Z flanelowej szmatki odwinęłam pamiętnik i nagrobny medalion prababci. Miały wrócić na swoje miejsce na dnie skrzyni zegara.

– Witek, spójrz! Babcia Józefa zniknęła!

Na obwiedzionym ołowianą ramką porcelanowym owalu nie było żadnego zdjęcia. Został tylko szary cień w miejscu, gdzie kiedyś był kołnierzyk babcinej sukni…
Nerwowo otworzyłam pamiętnik. Oniemiałam. Wszystkie strony puste! Nie została ani jedna linijka charakterystycznego pochyłego pisma. Z jedynej prawdziwej pamiątki po prababci zostały poszarpane na brzegach pożółkłe kartki i dwa zasuszone fioletowe bratki.

– Zniknęła. To znaczy, że jej duch cały czas był z nami, a ja go uśmierciłam. To dlatego, że się zgodziłam na tę piekielną renowację zegara! – jęknęłam.

– Daj spokój. Nikogo nie uśmierciłaś. Takie stare rękopisy wymagają konserwacji, inaczej wszystko z czasem się wyciera, blednie – mąż próbował mnie pocieszać.

– Wyciera?! Jeszcze trzy tygodnie temu było widoczne każde słowo. A portret zatopiony w porcelanie też się wytarł? Sam mi radziłeś zawinąć we flanelę, żeby się nie stłukł. Mówiłeś, że to świetna robota!

Reklama

Trzęsącą ręką przekładałam kartki pamiętnika. Nic już nie czułam… Duch prababci wyniósł się na dobre. A mnie pozostał żal, że to ja go wypędziłam.

Reklama
Reklama
Reklama