Reklama

Panie ze spółdzielni na jego widok wywracały oczami i głośno wzdychały. O co tym razem przyczepi się ten facet? Gdy zaczęłam drążyć, okazało się, że to nie on jest tutaj problemem.

Reklama

Blok, w którym mieszkam od ponad dwudziestu lat, należy do spółdzielni mieszkaniowej. Pamiętam, jak wiele razy złościłam się na pracowników spółdzielni, że mają za krótkie godziny przyjmowania interesantów, zbyt wiele czasu zajmuje im załatwienie spraw i w ogóle nie robią tego, za co im się płaci. Narzekałam zazwyczaj w domu przy obiedzie czy kolacji albo niekiedy u sąsiadki, gdy wymieniałyśmy się plotkami. Nigdy jednak nie posunęłam się do tego, by pójść do spółdzielni i czegoś zażądać czy zaprotestować. Niezadowolenie to jedno, a robienie afer to drugie. Zwłaszcza że nie słyszałam o nikim, komu udałoby się coś na spółdzielni wymóc.

Chociaż, jak się tak zastanowić, to jednak administracja coś tam robiła – wymieniła rozpadające się ławki na nowe, naprawiła nawierzchnię jezdni, która przez kilka lat straszyła dziurami, ociepliła budynki.

Dyrektor nie będzie zadowolony…

Po śmierci męża jeszcze przez dwa lata dojeżdżałam do pracy do innej dzielnicy, ale zostałam zredukowana. Miałam już pięćdziesiąt sześć lat i za chwilę weszłabym w przedemerytalny okres ochronny. Więc żeby tego uniknąć, zredukowali mnie. Po dwudziestu trzech latach pracy. Oczywiście, że czułam się upokorzona. Tak jakby moje doświadczenie nie miało żadnego znaczenia. Liczyło się tylko to, że jakby chcieli, to nie mogliby mnie zwolnić.

Bałam się, że już nie znajdę pracy. I wtedy dowiedziałam się dzięki sąsiadce, że w naszej spółdzielni jest wakat w dziale lokalowym. Robota polegała przede wszystkim na wklepywaniu danych do komputera, więc nie była wysoko płatna, ale etat to etat. Tacy jak ja nie powinni grymasić.

Dostałam biurko i komputer w pomieszczeniu, gdzie pracowały panie przyjmujące podania od lokatorów, a także odpowiedzialne za sprawy lokalowo-terenowe. Pracowałam już z miesiąc, kiedy tuż przed południem usłyszałam jęk Zosi:

– O rany, dlaczego? Co mu znów nie pasuje?

Może księżyc świeci zbyt jasno… – mruknęła pani Kasia.

Uniosłam głowę i zobaczyłam, że do biura wchodzi mężczyzna. Był wysoki, postawny, w okolicach sześćdziesiątki. Miał ciemne okulary na nosie. Choć na dworze było gorąco, jak to w lipcu, on ubrany był w koszulę z długimi rękawami i długie spodnie.

– Dzień dobry – powiedział lekko chrapliwym głosem.

– Dzień dobry, panie Wojtku – powiedziała pani Kasia. – Co tym razem możemy dla pana zrobić?

Mężczyzna położył na barierce oddzielającej przestrzeń dla klientów od części urzędników kartkę formatu A4.

– Składam podanie – odparł.

– W sprawie?

– Skweru przy numerach 16 i 18. Chcecie wyciąć tam drzewa i zbudować pawilon handlowy. Nie zgadzam się.

Moje koleżanki popatrzyły po sobie. Pani Kasia westchnęła i wstała.

– Proszę pana. Ja bardzo proszę, żeby pan tego nie robił. Tak jest w planach zagospodarowania i nic nie możemy…

– Bzdura, proszę pani – przerwał jej lokator. – To jest skwer z zielenią, drzewami i ławkami dla lokatorów usytuowany między budynkami. O ile wiem, jeszcze rok temu zmiana nie była ujęta w planach zagospodarowania. I nagle jest. Uznaję więc, że to jakaś samowola. Składam interwencję, zanim zacznę zbierać podpisy pod petycją członków spółdzielni.

Ramiona pani Kasi opadły.

– Ma pan prawo – powiedziała zrezygnowanym tonem.

Wyjęła z koszulki dwa egzemplarze pisma, zaparafowała egzemplarz lokatora, że pismo wpłynęło, lokator wziął go, włożył do koszulki, skłonił się i wyszedł.

– Dyrektor się wścieknie – powiedziała Zosia. – Jak tylko słyszy jego nazwisko, to mu od razu drga powieka – wyjaśniła, patrząc na mnie.

– Dlaczego? – spytałam. – Czym się wam naraził?

– W życiu nie miałam do czynienia z tak upierdliwym lokatorem – warknęła pani Kasia, patrząc na trzymane w ręku podanie. – Myślałam, że w spokoju dotrwam do emerytury, i wtedy ten się wprowadził. I się zaczęła droga przez mękę. To już ze cztery lata – pokręciła głową. – Idę do dyrektora. Czemu tylko ja się mam denerwować?

Buldog

Kiedy wyszła, popatrzyłam na Zosię. Miała trzydzieści dwa lata, była matką pięcioletnich bliźniaków i pracowała tu od kilku lat. Była sympatyczna, choć nieco roztrzepana.

– Dlaczego pani Kasia się tak denerwuje? – spytałam. – Te jego interwencje w ogóle przynoszą jakikolwiek skutek?

Zosia prychnęła.

– Żartujesz? Jest wrzodem na dupie dyrektora, bo jest skuteczny. Wiesz, jak go nazywają? Buldog. Podobno pies tej rasy, jak chwyci coś zębami, to mu się szczęka blokuje i nie może jej rozewrzeć, dopóki nie oderwie kawałka mięcha. Ten jest taki sam. Jak coś chwyci, to nie popuszcza, aż będzie tak, jak on chce. Poza tym jest – pokręciła palcem przy skroni – to się go wszyscy boją.

– Ma żółte papiery? Oficjalnie?

Zosia wzruszyła ramionami.

– Tego to nie wiem, ale żaden normalny człowiek się tak nie zachowuje. Musi mieć coś nie tak pod sufitem. Na przykład – ożywiła się – nigdy nie podaje nikomu ręki. I widziałam kilka razy, jak po dotknięciu klamki wycierał dłonie antybakteryjną chusteczką. I zawsze ma długie koszule i spodnie, i ciemne okulary. I nigdy się nie uśmiecha. Nigdy. No i mówi tak sztywno, jakby recytował. Jak robot. Zauważyłaś?

Możliwe. Ale ważniejsze dla mnie było, co też takiego wywalczył ze spółdzielnią. Zosia zaczęła sobie przypominać, a ja nagle zorientowałam się, że było to właśnie to wszystko, co dobrego zrobiła spółdzielnia w ciągu kilku ostatnich lat. Ławki (rzeczywiście ktoś chodził i zbierał podpisy), jezdnia, przeniesienie placu zabaw w miejsce z dala od parkingu, przeniesienie śmietnika spod okien mieszkańców w pobliże parkingu.

Dodam, że moje mieszkanie jest właśnie w tym budynku, na pierwszym piętrze. Ileż to lat narzekałam na smród latem! I okropny widok zimą. A potem nagle wydarzył się cud. Teraz znałam nazwisko architekta tego cudu.

– Dwie dozorczynie musieliśmy wymienić w jego bloku, bo filmował ich pracę i udowadniał, że się obijają – Zosia westchnęła.

– To prawnik?

– Nie, ale prawo lokalowe zna na wyrywki. Tyle że tym razem nie wygra.

– Dlaczego?

– Umowy były konsultowane z prawnikami, o ile wiem. I dyrektorowi bardzo zależy na tej inwestycji.

Przypomniałam sobie słowa lokatora i nagle uderzyło mnie, co to oznacza. Nie chodziło co prawda o skwer przed moim budynkiem, ale…

– Nie sądzisz, że to trochę nie w porządku? – spytałam. – Ludzie będą mieli pod oknami zamiast zieleni sklep, parking i samochody. A nie pisali się na to. Nie można tego wybudować gdzie indziej?

– Najwyraźniej nie można – Zosia wzruszyła ramionami.

Kiedy tego dnia wracałam po pracy do domu, poszłam inną drogą, między budynkami 16 i 18. Faktycznie, skwer był duży, zadbany, ze ścieżkami, ławkami, pięknymi drzewami. Na ławkach siedzieli emeryci, młode matki z wózkami spacerowały po alejkach. Wyobraziłam sobie tutaj sklep i parking. I zrobiło mi się smutno, że nic nie da się zrobić.

Nigdy się nie uśmiechał

– Kiedy postawią ten sklep, ci ludzie nie będą mieli gdzie odpocząć – usłyszałam za sobą lekko chropowaty głos. – A zakupy mają gdzie zrobić.

Obróciłam się. Dwa kroki ode mnie stał Buldog. Znaczy pan Wojciech.

– To przykre – przyznałam.

– Przykre? I to wszystko, co ma pani do powiedzenia?

Jego ton nie był napastliwy, ale słowa mnie ubodły. Tak jakby to była moja wina.

– A co mam powiedzieć? Decyzja nie ode mnie zależy.

– Ja tylko wykonuję polecenia – przedrzeźniał mnie. – Ja tylko pracuję i zarabiam na chleb. Rozumiem. Tak jest wygodniej.

– To nie ma nic wspólnego z wygodą. Po prostu nie mam mocy sprawczej – wciąż się tłumaczyłam, jakby miał prawo wymagać ode mnie wyjaśnień.
– Nawet nie jestem w tym dziale.

Nie widziałam jego oczu za ciemnymi okularami, co mnie deprymowało. Usta też nie zdradzały uczuć. Twarz miał jak wykutą w marmurze.

– A ja nie mieszkam w żadnym z tych bloków – powiedział.

– No to dlaczego? – spytałam.

Wzruszył ramionami.

– Bo tak trzeba. Bo inaczej zjedzą nas żywcem. Miłego dnia, pani Janino.

Skłonił się i odszedł. Stałam zdumiona. Znał moje imię… Nic trudnego, na biurku frontem do klienta stała tabliczka z moim imieniem i nazwiskiem. Ale on był w biurze pierwszy raz, od kiedy pracuję, tylko przez kilka minut i wydawało się, że nawet nie spojrzał w moim kierunku. A jednak przeczytał moje imię i zapamiętał mnie.

Zosia miała rację. Nie był normalny.

Tym razem nie wygra

W ciągu kolejnych kilku tygodni przekonałam się, że przezwisko Buldog doskonale do niego pasuje. Rozpoczęła się walka między nim a spółdzielnią.

Pan Wojciech przedstawił negatywne opinie miejskiego konserwatora zieleni. Zorganizował (zbuntował, według dyrektora spółdzielni) mieszkańców bloków otaczających skwer, którzy zalali skrzynki pocztowe wszystkich działów mailami protestacyjnymi. Przysłali je również w formie papierowej, przesyłkami poleconymi. To wymagało urzędowej odpowiedzi w ciągu dwóch tygodni. Dyrektor spółdzielni chodził jak chmura gradowa.

– Czy on ma szansę wygrać? – spytałam pewnego dnia panią Kasię. Za rok szła na emeryturę i pracowała w spółdzielni ponad trzydzieści lat.

– Nie tym razem – odparła z niejaką satysfakcją. – Albo zostawi sprawę dobrowolnie, albo będzie musiał.

– To znaczy?

– Będzie miał własne kłopoty – odparła enigmatycznie i obróciła tabliczkę z nazwiskiem w swoją stronę.

Był to znak, że ona pracuje i nie wolno jej przeszkadzać. Lepiej było tego przestrzegać, bo inaczej pani Kasia stawała się bardzo nieprzyjemna.

Godzinę później wezwał ją kierownik jej działu. Kiedy wyszła, spytałam Zosię:

– Co ona miała na myśli, mówiąc, że będzie miał własne kłopoty?

Zosia spojrzała na drzwi, a potem wstała i podeszła do mnie. Powiedziała przyciszonym tonem:

– Wiesz, my tu w spółdzielni mamy swoje sposoby, żeby uprzykrzyć życie lokatorom, którzy zachodzą nam za skórę. W zeszłym roku pod dziesiątką mieszkali bracia, którym mieszkanie kupiła mamusia. Studenci. Sąsiedzi skarżyli się na nieustające hałasy, głośną muzykę. Upomnienia nie dawały rezultatów. Trzeba było zrobić tak, żeby sami chcieli się wyprowadzić. No to zaczęli mieć problemy z prądem, z wodą. Nasi fachowcy wiedzą, co trzeba zrobić. W mieszkaniu zaczęło też strasznie śmierdzieć. Nawet studentom to przeszkadzało. No i się w końcu wyprowadzili.

– Co śmierdziało? – spytałam ją zaintrygowana.

– Nie jestem pewna. Fachowcy mają sposoby – wzruszyła ramionami.

– Myślisz, że jemu zrobią tak samo?

– Pewnie tak – przyznała. Może nie to samo, ale na pewno uprzykrzą mu życie. Już dawno dyrektor nie był tak zdesperowany. Słyszałam, że ta inwestycja to jego być albo nie być.

Nie mam wyjścia, muszę go ostrzec

Po pracy wróciłam do domu, zrobiłam sobie herbatę i usiadłam przy oknie w kuchni, by pomyśleć. Popatrzyłam na skwerek za oknem, na drzewa, krzewy. Był niewielki, otoczony innymi blokami, ale dawał wytchnienie oczom. Mogłam wyjść na niewielkie wzniesienie, usiąść na ławeczce i poczytać książkę. Albo porozmawiać z sąsiadami. Gdyby mi zabrali ten skrawek zieleni i postawili sklep, byłabym zła. I pewnie wyrażałabym tę złość w rozmowie z sąsiadami czy na obiedzie u córki. I nic by z tego nie wynikało.

Buldog walczył. Dzięki niemu mamy nowe ławki, na których mogę usiąść. I z okna ładny widok na zieleń, a nie na śmietnik. I mogę w lecie otworzyć okno. Poczułam bunt. Wyjęłam z torebki kartkę z numerem telefonu pana Wojtka, który przepisałam z akt. Zadzwoniłam. Odebrał po pierwszym sygnale.

– Dzień dobry – przywitałam się. – Chciałam tylko pana uprzedzić, że spółdzielnia szykuje odwet. Chce sprawić, by nie miał pan czasu na wtrącanie się w ich sprawy. Nie wiem, co zamierzają, ale to nie będzie nic przyjemnego.

– Dzień dobry, pani Janino – w słuchawce jego chropawy głos brzmiał łagodniej. – I dziękuję za ostrzeżenie. Szkoda, że nic więcej nie da się zrobić. Brakuje mi już pomysłów. Czasami sama determinacja nie wystarczy.

– To może pan odpuści? – spytałam cicho.

W słuchawce na moment zapadła cisza.

– Obawiam się, że w moim wypadku to niemożliwe – powiedział.

– Dlaczego? Odpuścić jest łatwiej, niż walczyć. Wiem to z własnego doświadczenia. I proszę nie myśleć, że jestem z tego dumna – dodałam szybko. – Chciałabym być podobna do pana.

– Nie, nie chciałaby pani – odparł.

– Urodziłem się z zespołem Aspergera, jeśli to pani coś mówi. Jestem zorientowany na cel. Kiedy coś wpadnie mi do głowy, to mogiła. Każdy inny człowiek zapomni, a ja nie mogę. To jak obsesja. Mam też kilka innych „ciekawych” obsesji, które zazwyczaj idą w parze z aspergerem. Dlatego proszę mi wierzyć, nie chce pani być jak ja – powiedział pan Woźniczak.

– Przykro mi, że nie mogę panu pomóc – powiedziałam cicho.

– Wiem. To nie pani wina.

Odłożyłam słuchawkę, czując się jednak winna. Zastanawiałam się potem pół wieczoru, czy nie mogłabym czegoś zrobić. Jedyne, co mi przyszło do głowy, to trzymanie ręki na pulsie w kwestii robienia jakichś świństw lokatorowi. Może uda się go uprzedzić bardziej konkretnie?

Dwa dni później pani Kasia przyszła z koszykiem pełnym listów.

– Pani Janko – powiedziała. – Proszę zostawić to, co pani robi, i zająć się tym. – Postawiła koszyk na moim biurku. – To są podania lokatorów w sprawie skweru. Ten upiór uruchomił niemal wszystkich – popatrzyła na listy ze wstrętem. – Trzeba zrobić spis nadawców i każdemu odpisać. A potem zanieść panu dyrektorowi do podpisu. I wysłać. Mamy na to trzy dni, bo kończy się czas urzędowej odpowiedzi. Jak znam Buldoga, przyczepi się, że odpowiedzi przyszły za późno i jest podstawa do kwestionowania. Rozumie pani.

Rozumiałam. Zabrałam się do pracy.

Serce mi waliło, gdy podsłuchiwałam

Listów było ponad trzysta. Pracowałam dwa dni, potem wzięłam wszystkie odpowiedzi i poszłam do gabinetu dyrektora na drugim piętrze budynku. Była prawie piętnasta i sekretarka już sobie poszła. Podeszłam do drzwi gabinetu dyrektora i już podniosłam rękę, by zapukać, gdy zza niedomkniętego skrzydła dobiegła mnie rozmowa:

– Potrzebuję więcej pieniędzy, dzielnicowy konserwator zieleni się waha – to był głos dyrektora. – Wszystko przez tego ch…, ludzie boją się, że ktoś zacznie sprawdzać. Nic nie robię, tylko przekonuję, że wszystko mamy pod kontrolą.

– Oby. To mnie i tak już za dużo kosztowało – tego głosu nie znałam. – Gdzie jest słaby punkt?

– Nie ma – dyrektor odpowiedział z pewnością w głosie. – Konserwator to już ostatnia przeszkoda.

– A protokół z posiedzenia zarządu i rady mieszkańców?

– Nikt tego nie będzie sprawdzał, proszę mi zaufać. To jeden z wielu dokumentów i pozwoleń, najmniej ważny. A mieszkańcy do sądu nie pójdą. Nie, kiedy wyrwiemy Buldogowi kły.

Serce waliło mi mocno, czułam, że chyba twarz mam czerwoną z ekscytacji.

Wtedy dyrektor otworzył drzwi i zastał mnie z ręką uniesioną do pukania.

– Tak? – spytał, marszcząc brwi.

– Ja… panie dyrektorze… – przez moment miałam pustkę w głowie. Wtedy mój wzrok padł na listy w koszyczku. – Przyniosłam listy do popisu. Jutro trzeba je wysłać – powiedziałam.

Wziął koszyk z mojej ręki.

– Dziękuję. Proszę przyjść po nie jutro przed jedenastą – i zamknął mi drzwi przed nosem.

Nie wiedziałam, czy to, czego się dowiedziałam, mogłoby w jakikolwiek sposób pomóc, ale jak tylko wyszłam z pracy – dziesięć minut później – zadzwoniłam do pana Wojtka i powiedziałam mu, czego się dowiedziałam.

– Rozumiem – powiedział. – Sfałszowali protokoły posiedzeń. To mamy podstawę. Bardzo dziękuję. I mam nadzieję, że sobie pani nie zaszkodziła.

Dopiero wtedy przyszło mi do głowy, że ta nielojalność wobec pracodawcy może mnie kosztować utratę pracy. Z drugiej strony, pomyślałam, tak naprawdę to ja jestem pracodawcą urzędników spółdzielni, bo im płacę. Czyli jakby pracuję u siebie, na swoim. No to chyba powinnam dbać o swoją współwłasność, prawda?

Walczyliśmy do upadłego

Historia miała swój finał dwa miesiące później, kiedy to do spółdzielni weszła policja, potem NIK.

Do tego czasu ja, Wojtek i wielu innych lokatorów broniliśmy skweru własnymi ciałami, siedząc na trawie i ławkach i pilnując, by na teren nie weszły buldożery. Atmosfera była radosna, piknikowa, i zdobyłam więcej fajnych znajomych niż przez poprzednie lata mieszkania tutaj.

Ta akcja zbliżyła nas do siebie, mnie i Wojciecha. Pewnego dnia, gdy byliśmy sami (było to już po tym, jak niebezpieczeństwo zniszczenia skweru zniknęło), on zdjął okulary. I po raz pierwszy spojrzałam mu w oczy.

Były zwykłe, jak u każdego. Piwne. Uwagę zwracały jedynie piękne, długie rzęsy.

– Czemu cały czas nosisz okulary? – spytałam. – Masz ładne oczy.

– Ale nie umiem patrzeć innym prosto w oczy – odparł. – Mój wzrok błądzi, rejestrując różne szczegóły, a to ludzi denerwuje.

– Mnie patrzysz w oczy – zauważyłam.

– Bo nic oprócz ciebie w tym pokoju mnie nie interesuje.

Serce zabiło mi mocno.

– Czy to znaczy, że teraz ja stałam się twoim celem? – spytałam cicho.

Reklama

– Moją obsesją – odparł Wojtek i uśmiechnął się.

Reklama
Reklama
Reklama