„Miłosna teoria starego fotografa była intrygująca. Sprawdziłam ją na swoim mężu”
„Wcisnęłam mu do ręki aparat i usiadłam w fotelu przodem do padającego z okna światła… W sumie Krzyś wypstrykał całą rolkę. Następnego dnia pojechałam do zakładu pana Longina i poprosiłam o wywołanie kliszy i zrobienie odbitek. Nie ukrywam, że trzy dni później byłam lekko zdenerwowana”.
- Mariola, 46 lat
To było dawno temu, ale pamiętam dokładnie ten dzień. Przyjaciółka namówiła mnie, żebym poszła z nią do wiekowego zakładu fotograficznego, który jeszcze ostał się na naszej ulicy. Spytałam, czy nie lepiej oddać kliszę do jednego z nowych punktów, których kilka było w pobliżu.
– Nie dość, że zrobią możliwie najlepszej jakości fotki, to jeszcze wsuną ci je do albumu. A wszystko za trzy lub cztery dychy. Czyli wychodzi taniej i na pewno lepiej.
– To jeszcze nie znasz pana Longinusa. Ten facet jest niesamowity, dlatego zawsze do niego chodzę się fotografować, a mój Józek robi mi fotki na kliszach.
– Klisze są w czymś lepsze od elektronicznych matryc nowoczesnych aparatów?
– Jak ze mną pójdziesz, to się dowiesz.
Tak bardzo zależy jej na tradycji?
Kumpela zaciekawiła mnie. Nigdy nie była oryginałem, więc dlaczego? Czemu robi sobie zdjęcia w tak przestarzały sposób?
Po drodze wpadłyśmy do ciucholandu. Czasami można w takich miejscach trafić prawdziwe perełki. Ale tamtego dnia połów się nie udał. Postanowiłyśmy zatem zajeść stres ciachem i popić go mocną kawą.
No i po godzinie dotarłyśmy do fotografa. Po tym czasie w ogóle już nie byłam ciekawa, dlaczego Janka chciała mi go pokazać. Uznałam, że użyła wybiegu, żeby samej nie chodzić po mieście.
Przekroczyłyśmy próg zakładu, nad którym widniał szyld, który namalowano pewnie jeszcze w latach 60. ubiegłego wieku: „Usługi fotograficzne”. Trącony otwieranymi drzwiami zadźwięczał dzwoneczek. Weszłyśmy do małego pokoiku poczekalni. Zza kotary dobiegł pogodny męski głos:
– Witam, chwileczkę, zaraz wychodzę. Proszę się rozgościć.
Usiadłam w starym fotelu...
Nie wzięłam do ręki starej gazety, żeby nie zarazić się starością, która wyzierała z każdego kąta…
Wreszcie zza kotary wyszła odświętnie ubrana mama z odświętnie ubranym synkiem, oboje z dobrą nadwagą i wypisanym na twarzach wyrazem zadowoleniem. Za nimi ukazał się zażywny siedemdziesięciolatek. Mężczyzna był średniego wzrostu, ubrany w stary, choć dobrze utrzymany garnitur. Kiedy zostaliśmy sami, Janka podała starszemu panu kwit. Najwyraźniej wzrok miał słaby, gdyż długo szukał okularów, a potem wywołanych zdjęć.
Wreszcie Janka dostała swoje fotki. Podała mi je, a sama zanurkowała do przepastnej torebki w poszukiwaniu portmonetki. Zaczęłam przeglądać zdjęcia. Trafiłam na portret Janki, na którym uśmiechała się do obiektywu. Czasami mam wrażenie, że aparat raz nas lubi, a raz jakby niechętnie utrwalał naszą podobiznę. Wiele razy zastanawiałam się nad tym fenomenem, ale nigdy nie dochodziłam do sensownej konkluzji.
Jankę aparat chyba kochał.
– Świetnie wyszłaś – zapiałam z zachwytu. – Jesteś tu boska.
– Bo to zdjęcie zrobił ktoś, kto kocha – rzucił stojący za ladą starszy pan.
– Co ma do rzeczy przyciśnięcie migawki do tego, czy kogoś się kocha, czy nie?
– Bardzo wiele, proszę szanownej pani, bardzo wiele. Moja babcia Aurelia zawsze powtarzała, że aparat fotograficzny jest najcudowniejszym wynalazkiem ludzkości, gdyż dzięki niemu można zobaczyć, czy jesteśmy kochani przez osobę fotografującą. Proszę mi wierzyć, że jest w tym czysta prawda. Babcia wychodziła pięć razy za mąż. Zanim jednak powiedziała „tak”, każdemu narzeczonemu kazała się sfotografować…
Starszy pan wyciągnął spod lady starą księgę oprawioną w skórę.
– Proszę zwrócić uwagę na zdjęcia po prawej stronie i na te po lewej.
Rzeczywiście po stronie prawej znalazłam piękne fotki kobiety w średnim wieku. Po lewej zaś ta sama postać wyglądała o wiele mniej korzystnie, a na niektórych wręcz brzydko.
– Te z lewej – podjął wątek pan Longinus – zostały zrobione przez babcinych amantów, którzy kompletnie jej nie kochali, a chodziło im tylko o majątek. Natomiast te z prawej są dziełem mężczyzn, którzy do ostatniego tchnienia ubóstwiali Aurelię. A że ona ceniła sobie miłość panów statecznych, zamożnych i, no cóż, sporo od niej starszych, stąd owo ostatnie tchnienie w czterech przypadkach nastąpiło w miarę szybko. Dzięki temu babcia już jako bardzo majętna dama, w wieku sześćdziesięciu ośmiu, lat stanęła po raz piąty na ślubnym kobiercu.
– Czyli jak ktoś kogoś nie kocha – chciałam się upewnić – to zdjęcia robione przez tę osobę wyjdą bardzo kiepsko?
W odpowiedzi usłyszałam, że fotografie można podzielić na trzy rodzaje.
Do pięknych należą te, które robią kochający nas ludzie. Fatalne i brzydkie wykonują osoby, które nic do nas nie czują. Są wreszcie zdjęcia nijakie. Te powstają wtedy, gdy spust aparatu zostanie wciśnięty przez przypadkową osobę, taką, która jest dla nas, podobnie jak my dla niej, całkowicie obojętna.
– Czy to aby na pewno sensowna klasyfikacja? – wyraziłam głośno wątpliwość.
Teraz się skup, Krzysiu, bo to będzie test twojej miłości
– Oczywiście, mam nawet na to konkretny przykład – stwierdził pan Longinus. – Jakiś czas temu moja córka pojechała na wycieczkę autokarową do Paryża. Stolicę Francji miała zwiedzać grupa przypadkowych osób, których los zetknął tylko dlatego, że na dany termin wykupili wycieczkę w tym samym biurze turystycznym. Mela była wówczas ponad rok po rozwodzie i zdążyła już jako tako wykurować swoje małżeńskie rany. Chociaż przez cały czas jej powtarzałem, że najlepszym lekarstwem na zawiedzioną miłość jest kolejne uczucie, córka nie chciała mnie słuchać. W autokarze zajęła miejsce obok takiego samego jak ona singla. Oboje byli wobec siebie uprzejmi. Olaf, bo tak miał na imię ten młody człowiek, ośmielił się zaproponować, żeby wymienili się aparatami fotograficznymi. Ponieważ byli sami, nie miałby im kto robić zdjęć. A tak Mela pstrykała jemu, a on jej…
Starszy pan znowu schylił się pod ladę, skąd wyjął kolejny album. Chwilę potem przysiadł z nim na krześle obok nas.
– Proszę spojrzeć – otworzył album. – Tu jest pierwsze zdjęcie, które Olaf zrobił Meli. Poprawne technicznie i obojętne.
Zerknęłam na zdjęcie i przyznałam fotografowi rację. Rzeczywiście, było nijakie.
– A jednak kiedy przyjrzy się pani kolejnym fotografiom, na pewno dostrzeże zachodzącą na nich zmianę.
Rzeczywiście, na następnych zdjęciach kobieta wydawała się coraz bardziej atrakcyjna, była jakby smuklejsza, a uśmiech miała coraz bardziej promienny.
– Wycieczka trwała zaledwie siedem dni – podsumował fotograf. – Mela i Olaf wsiadali do autobusu jako obcy sobie ludzie. Kiedy jednak z niego wychodzili, trzymali się za ręce. Już osiem lat są razem.
– Więc twierdzi pan, że wystarczy dać komuś aparat do ręki i kazać pstryknąć mu nasze zdjęcie? – upewniłam się.
– Tak, ale… Na rynek coraz bardziej wdziera się fotografia cyfrowa. Ktoś wróży, że za jakiś czas w ogóle znikną papierowe zdjęcia. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie, ale w tylu sprawach miałem już taką, jak się okazało, złudną nadzieję, że teraz wolę być ostrożny.
– Czyli jaki to powinien być aparat?
– Analogowy, czyli na klisze. Typ kliszy dowolny – stwierdził mężczyzna.
Podziękowałam za interesujące spotkanie i wyszłam z Janką
– I co myślisz o tym staruszku? – zaciekawiła się przyjaciółka.
– Przedziwny z niego gość. Ale naprawdę go polubiłam – przyznałam.
Tego popołudnia wpadłyśmy jeszcze do butiku, ale nie znalazłyśmy niczego odpowiedniego. Na koniec pożyczyłam od przyjaciółki jej stary aparat.
Po powrocie do domu odgrzałam obiad dla siebie i męża. Gdy zjedliśmy, poprosiłam Krzysia, żeby pstryknął mi fotkę.
– Tym starym czymś? – zdziwił się.
– Dlaczego nie?
Wcisnęłam mu do ręki aparat i usiadłam w fotelu przodem do padającego z okna światła… W sumie Krzyś wypstrykał całą rolkę, czyli zrobił mi dwadzieścia cztery zdjęcia.
Następnego dnia pojechałam do zakładu pana Longina i poprosiłam o wywołanie kliszy i zrobienie odbitek. Nie ukrywam, że trzy dni później byłam lekko zdenerwowana. A co będzie, jeśli wyjdę nieciekawie? Okazało się jednak, że na wszystkich fotkach wyszłam świetnie.
Odetchnęłam z ulgą i Krzyś dostawał przez tydzień swoje ulubione dania. Ale tylko przez siedem dni, żeby za bardzo mu się nie przewróciło w głowie.