Reklama

Swojego przyszłego męża poznałam w liceum. Chodziliśmy do równoległych klas i przez pierwsze dwa lata nie zwracałam na niego specjalnej uwagi. Ale w trzeciej klasie, podczas wspólnej szkolnej wycieczki do Krakowa, poznaliśmy się bliżej i zaczęliśmy – jak to się wtedy mówiło – „chodzić ze sobą”.

Reklama

Imponowała mi jego wiedza oraz zupełnie nienastoletnie opanowanie, no i bardzo jasno określone plany na przyszłość. Marek chciał studiować ekonomię, co na początku lat dziewięćdziesiątych było naprawdę doskonałym pomysłem. Ja miałam plany mniej ambitne, ale też sprecyzowane. Marzyłam o pracy w przedszkolu, bo kochałam dzieci i chciałam się nimi zajmować. Dlatego po maturze poszłam do dwuletniego studium pedagogicznego, a po skończonej nauce podjęłam pracę w wymarzonym zawodzie.

Kiedy Marek był na trzecim roku studiów, wzięliśmy ślub. Chcieliśmy z tym zaczekać, aż on też znajdzie pracę, ale okazało się, że mógłby dostać stypendium socjalne, o ile będzie na moim utrzymaniu. A pensja przedszkolanki była taka, jaka była. Moi rodzice obiecali nam trochę pomagać, ale na rodziców Marka – jak mi się wtedy wydawało – nie mogliśmy raczej liczyć.

Miał dwóch młodszych braci, jego matka nie pracowała, a ojciec właśnie odszedł z państwowej firmy i zaczynał rozwijać jakiś biznes, więc zwyczajnie nie mieli pieniędzy. Ale w prezencie ślubnym dostaliśmy od nich coś cenniejszego niż złoto: przydział na mieszkanie w nowo budowanym bloku.

Pół roku po ślubie zamieszkaliśmy więc w całkiem przyjemnym M-3. Żyliśmy w swoim tempie i we własnym rytmie. Marek dostał propozycję pracy na uczelni, z której skorzystał bez wahania, bo uwielbiał pracę naukową i był w tym dobry; dociekliwy, cierpliwy i pomysłowy. Urodziła nam się córka, ja po urlopie wróciłam do pracy w przedszkolu. Nie byliśmy bogaci, ale mieliśmy siebie i tworzyliśmy udaną rodzinę. Czego, niestety, nie dało się powiedzieć o naszych dalszych krewnych i powinowatych.

Każdy zajął się w życiu całkiem czymś innym

Moja teściowa kochała wszystkich swoich trzech synów miłością bezwarunkową. Teść przeciwnie – stawiał im wymagania, motywował do rozwoju, dopingował do działania. I nigdy nie był zadowolony tak do końca, zawsze znalazł coś, co można by poprawić. Trzej bracia ciągle rywalizowali między sobą o jego względy i – co tu dużo mówić – także o jego pieniądze, bo miał prawdziwą smykałkę do interesów. Zaczął od hurtowni z napojami, potem przerzucił się na nieruchomości i ostatecznie stał się bardzo zamożnym człowiekiem. Synów nie dopuszczał jednak do własnych spraw, a pieniądze trzymał tak blisko siebie, że nikt w rodzinie dokładnie nie wiedział nawet, jaki zgromadził majątek.

Łukasz, średni syn, odziedziczył po ojcu zamiłowanie do prowadzenia biznesu, jednak nie miał jego intuicji. Miotał się od jednego pomysłu do drugiego, starał się pożyczać pieniądze na kolejny nowy interes, lecz każdy kończył się porażką i coraz większymi długami. Mateusz, najmłodszy z braci, zdawał się w ogóle nie pochodzić z tej rodziny. Był muzykiem, miał kapelę, jeździł z nią na koncerty, a na co dzień chodził w postrzępionych dżinsach i czarnych t-shirtach.

Z czasem ich drogi zaczęły się coraz bardziej rozchodzić i nie mieli nawet wspólnych tematów do rozmów przy rodzinnym stole. Choć moja teściowa dbała o to, żeby wszyscy spotykali się przynajmniej kilka razy w roku, niewiele z tych spotkań wynikało. Bracia nie lubili się, a co gorsza, chyba zaczynali się wzajemnie nienawidzić.

W życiu nieszczęścia nie chodzą parami. One łażą stadami. W jednym tylko roku najpierw umarła moja teściowa, potem teść dostał wylewu, a jakby tego wszystkiego było mało, straciłam swoją ukochaną pracę. I wtedy okazało się, że jak pan Bóg zamyka wszystkie drzwi, to zostawia otwarte okna.

Zgodziłam się i ani przez chwilę tego nie żałowałam

Marek wrócił z wizyty u ojca bardzo zaaferowany.

– Słuchaj – wypalił bez żadnych wstępów – załatwiłem ci rozmowę kwalifikacyjną. I od razu mówię, że jesteś jedyną kandydatką, ale sprawa wcale nie jest przesądzona.

– A co to za praca? – zainteresowałam się, bo siedziałam w domu już prawie pół roku i powoli zaczynałam mieć tego dosyć.

Podrapał się po głowie.

– Ja wiem, że nigdy z moim tatą nie udało ci się jakoś specjalnie zaprzyjaźnić, choć potrafisz dogadać się z każdym, dużym i małym – powiedział wreszcie. – Więc może teraz nadarza się jedyna i niepowtarzalna okazja… Szuka opiekunki dla siebie, a ja mu powiedziałem, że ty się do tego najlepiej nadajesz. Pytanie tylko, czy się zgodzisz.

Milczałam przez dłuższą chwilę.

– Nie wiem, czy opieka nad dziećmi i moje wykształcenie to odpowiednie kwalifikacje – wyraziłam swoje wątpliwości.

– Ojciec uważa, że tak – oznajmił.

– Zatem tak, mogę pójść z nim porozmawiać, ale nie obiecuj sobie zbyt wiele po tym spotkaniu. Twój tata mnie raczej nie lubi.

– Wiesz, odnoszę wrażenie, że on w zasadzie nikogo nie lubi – odpowiedział. – Więc nie jesteś pod tym akurat względem wyjątkowa…

Była to najbardziej nietypowa rozmowa kwalifikacyjna w moim życiu. Teść zapytał tylko, czy chciałabym się nim zająć, i zaproponował mi wynagrodzenie dwa razy wyższe od tego, które miałam w przedszkolu. A kiedy dostrzegł, że nadal się waham, powiedział:

– Marylko, zrób mi, proszę, ten zaszczyt. Będę szczęśliwy.

Po takich słowach wymiękłam natychmiast i zgodziłam się bez dalszych oporów. I muszę przyznać, że nigdy tego nie żałowałam. Tadeusz, gdy się już otworzył, okazał się przemiłym człowiekiem. Największym upokorzeniem było dla niego to, że nie mógł sam się ubrać, wykąpać ani nawet zjeść. Przez całe życie samodzielny aż do przesady teraz cierpiał z powodu swojej niesprawności. Prawie całą lewą stronę ciała miał sparaliżowaną, a niedowład ustępował powoli i niechętnie, zaś zabiegi rehabilitacyjne pomagały niewiele. Jego umysł natomiast nadal był jasny i sprawny, choć teraz zaprzątały go już nieco inne sprawy. Od pomnażania swojego majątku, doszedł do etapu podsumowań.

– Wiesz, moja droga – powiedział któregoś dnia – że każdy z tej trójki ancymonów ma coś ze mnie?

– Mówi tata o swoich synach? – zapytałam, a on skinął głową.

– No bo zobacz sama – perorował. – Twój Marek to umysł ścisły, chociaż ekonomista, czyli trochę taki humanista połączony z matematykiem. Ale ogólnie w teorii jest mocny. Łukasz z kolei to biznesmen z krwi i kości, ale brak mu wiedzy. Nadrabia entuzjazmem, co akurat wychodzi tak sobie, czyli przeważnie kiepsko.

– A Mateusz? – spytałam, bo nie mogłam młodemu gitarzyście rockowemu przypisać żadnej ze znanych mi cech mojego teścia.

– To artysta – odparł z dumą. – A biznes to swego rodzaju sztuka. Połączenie wiedzy, praktyki, intuicji, talentu – znów pokiwał głową, jakby przytakiwał swoim słowom.

A potem westchnął i dodał:

– Gdyby kiedyś zechcieli połączyć swoje siły i talenty, byliby trzy razy lepsi ode mnie.

Smutek w jego spojrzeniu mówił mi, że rozłam między synami postrzegał u kresu życia jako swoją największą porażkę. Innym razem, gdy szykowałam go do snu, westchnął z niepokojem:

– Nie wyobrażam sobie, co będzie po mojej śmierci…

Zupełnie nie wiedziałam, co odrzec, więc czekałam na dalszy ciąg. Po chwili teść dokończył myśl:

– Moi synowie się pozabijają.

To więcej niż pewne

Zaśmiałam się, ale ciut nerwowo. Rzeczywiście, w ostatnich miesiącach relacje między braćmi były więcej niż napięte. Miałam okazję obserwować to z bliska, bo przynajmniej raz w tygodniu jeden z nich wpadał do ojca pod byle jakim pretekstem, i już od progu zaczynał nadawać na dwóch pozostałych. Najbardziej wstrzemięźliwy był Marek, ale to pewnie wynikało z jego wieku, jakichś szczątkowych uczuć współodpowiedzialności za rodzinę, a może po prostu przy mnie się krępował.

– Fakt, że nie przepadają za sobą – powiedziałam, okrywając teścia kołdrą. – Ale nie sądzę, by było aż tak źle, jak tata myśli.

– Będzie jeszcze gorzej – mruknął ponuro. – Gdy przyjdzie do podziału majątku po mnie, to się pozabijają jak amen w pacierzu.

– Tylko wtedy, gdy nie dostaną po równo – zażartowałam.

Też się uśmiechnął, a potem pokręcił głową i powiedział:

– Zwłaszcza wtedy, gdy dostaną po równo, zwłaszcza wtedy…

Poprosił mnie o pomoc w rozdzieleniu majątku

Troska o to, jak ułożą się relacje między braćmi po jego odejściu, nie dawała teściowi spokoju. Któregoś ranka po nieprzespanej nocy – co poznałam po głębokich, sinych cieniach pod jego oczami – powiedział do mnie:

– Marylko, ratuj. Ja zawsze polegałem na kobietach, a kiedy mojej kochanej Anulki zabrakło, to nawet nie mam się kogo poradzić…

– A w czym mam tatę poratować? – zdziwiłam się.

– Ratuj i poradź, co mam zrobić z moim majątkiem – wypalił.

– Ja się na pieniądzach nie znam, jestem przedszkolanką. A duży jest ten majątek w ogóle? – spytałam dość niefrasobliwie, ale jemu
aż się oczy zaświeciły.

– Przedszkolanka nie przedszkolanka, ale swoje wiesz – mruknął z uśmiechem. – Od razu zadałaś właściwe pytanie. Czyli jedno z niewielu, na które nie znam dokładnej odpowiedzi.

– Nie wie tata, ile ma pieniędzy na koncie? – zdumiałam się.

– Córciu, ja na koncie nie trzymam zbyt wiele pieniędzy – zaśmiał się. – Mam lokaty, akcje, inwestycje, udziały i inne takie finansowe czary-mary – wyjaśnił. – Ale ile tego jest dokładnie, nie mam pojęcia. Wiesz co? Może od tego właśnie zacznijmy!

– My? Zacznijmy? Od czego?

– Zbierzemy wszystko do kupy i policzymy – wyjaśnił. – Tylko nic nie mów chłopakom, żeby mieli niespodziankę, kiedy już przyjdzie odpowiednia pora.

„Niespodzianka” to było naprawdę spore niedopowiedzenie. Obliczenie wszystkiego trwało prawie pół roku, a ja oprócz opiekunki stałam się też kimś w rodzaju asystentki prezesa. Kiedy skończyliśmy, aż jęknęłam z wrażenia.

– Wow… Ponad siedem milionów złotych! – zawołałam, kiedy już dodałam ostatnią kolumnę cyfr.

– Całe życie byłem pracowity i dość oszczędny – enigmatycznie stwierdził mój teść. – Pytanie następne brzmi: co my z tym teraz zrobimy? Podzielimy po równo między nich czy jak?

– Tak chyba będzie sprawiedliwie – bąknąłem nieśmiało.

– Wtedy zaczną się kłótnie – pokręcił przecząco głową. – Najstarszy będzie chciał więcej, bo jest najstarszy. Najmłodszy też, dlatego że jest najmłodszy. A ten średni będzie chciał najwięcej, bo ma najwięcej zobowiązań…

– Ale sam tata powiedział, że każdy z nich jest inny – zauważyłam trzeźwo. – Więc jak ich pogodzić, zwłaszcza gdy w grę wchodzi aż taka fortuna?

– Pomyśl lepiej, jak ich zmusić… czy raczej skłonić do współdziałania – odbił piłeczkę.

– Mają działać wspólnie? Przecież każdy z nich ma inne marzenia i inne plany – zauważyłam. – Nie wiem, czy to się da pogodzić.

– Już ty coś wymyślisz – mrugnął do mnie. – A przy okazji, jakie są twoje marzenia? – zapytał.

Powiedziałam mu, że chciałabym prowadzić własne przedszkole, takie na najwyższym poziomie, z nauką języków, zajęciami plastycznymi, muzycznymi, i w którym pracowaliby także mężczyźni.

Zaśmiał się najpierw, a potem spoważniał

– Widzisz – powiedział, – właśnie wymyśliłaś. Zrobimy tak…

Przygotowanie wszystkiego zajęło nam kolejne pół roku. A potem mój teść pożegnał się ze mną. Umarł w przekonaniu, że zrobił to, co najlepsze dla rodziny. Miałam wrażenie, że w całym orszaku pogrzebowym tylko mnie jednej jest autentycznie przykro i smutno. Po innych żałobnikach nie spodziewałam się żadnych wielkich oznak współczucia i zatroskania, ale miałam chyba prawo oczekiwać, że chociaż synowie będą w żałobie. Tymczasem trzej bracia wydawali się wręcz z dowoleni! A następnego dnia, na spotkaniu u prawnika, niemal tryskali satysfakcją. Gdyby wiedzieli, co wymyślił ich ojciec…

– Zebraliśmy się tutaj, aby poznać ostatnią wolę zmarłego i sposób, w jaki rozdysponował swoim majątkiem – zaczął adwokat.

Przez wiele lat był zaufanym doradcą mojego świętej pamięci teścia, a przez ostatni rok pomagał mu w kwestiach, w których ja nie dawałam już sobie rady.

– Jaki duży jest majątek do podziału? – wtrącił szybko Łukasz, któremu chyba najbardziej śpieszyło się do pieniędzy.

Pan mecenas zgromił go spojrzeniem i mówił dalej:

– Majątek pana Tadeusza wynosi sześć milionów złotych…

– Chyba zaraz zemdleję! – zawołał daleki od omdlenia Łukasz.

– …która to kwota stanowi majątek spółki z ograniczoną odpowiedzialnością o nazwie „Firma rodzinna” – dokończył prawnik. – A panowie, na mocy testamentu, otrzymujecie każdy po trzydzieści trzy procent udziałów w tej spółce.

– Przepraszam, że co? – mruknął Mateusz. – Na cholerę mi jakaś spółka i jej udziały?

– Ponadto – adwokat podniósł nieco głos – żaden z was nie może zbyć swoich udziałów przed upływem pięciu lat od przekazania spadku, a przez ten czas macie działać razem i w zgodzie jako zarząd spółki. Zgromadzony kapitał przeznaczycie na cele statutowe bądź inne, które razem wyznaczycie.

– Co to za bełkot? – warknął poirytowany Łukasz.

– Żaden bełkot – wtrącił się milczący do tej pory Marek. – Jesteśmy wspólnikami, braciszku.

– Moment… A co z domem?

– Dom wraz z działką oraz kwotą jednego miliona złotych zostaje przekazany fundacji.

– Jakiej znowu fundacji?! – wydarł się Łukasz, naprawdę już mocno zdenerwowany.

– Mojej – odparłam ze spokojem.

Siedzieli we trzech u nas w mieszkaniu i kłócili się zawzięcie. A ja słuchałam w milczeniu i widziałam, że jest dokładnie tak, jak mój teść przewidywał. Im naprawdę chodziło tylko o pieniądze.

– Zaraz, panowie, może uporządkujmy nieco tę chaotyczną dyskusję… – stwierdził w pewnym momencie Marek.

– No to zacznijmy od Maryli, bo ona chyba wie więcej, niż nam się wszystkim zdaje – odparł Mateusz.

– Niech mówi – warknął Łukasz. – Niech się tłumaczy.

– Nie mam się z czego tłumaczyć – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Wasz ojciec przekazał dom fundacji, którą ja zarządzam. Wszystko zgodnie z prawem.

– A co to za fundacja? Czym się ma zajmować? – padło pytanie.

– Będzie prowadzić przedszkole. Pieniądze przeznaczę na remont budynku i na pierwszy rok działalności. A potem już powinno wszystko zadziałać samo.

– Dobra, sprawa jest nie do ruszenia – mruknął Marek. – Więc co z nami?

– Z jakimi „nami”? – najeżył się Łukasz. – Nie ma żadnych „nas”!

– Sam fakt, że po raz pierwszy od śmierci waszej mamy spotkaliście się we trzech, nie daje wam do myślenia? – zapytałam.

– A co to ma do rzeczy?

– Ma, i to sporo. Wasz ojciec chciał, żebyście realizowali swoje marzenia, ale pragnął też, byście robili to wspólnie, jako rodzina i partnerzy w biznesie. Dał wam pięć lat na to, żebyście mogli się wykazać i żebyście się na nowo zaprzyjaźnili. Bo przecież kiedyś byliście przyjaciółmi, prawda? A nadal jesteście braćmi! – naciskałam coraz mocniej, a oni milkli. – Czy w imię dobra i spójności rodziny naprawdę nie możecie dać sobie tej jednej szansy i chociaż spróbować? Tylko wy zostaliście i czy tego chcecie, czy nie, jesteście rodziną, do cholery! – krzyknęłam na koniec. – Więc przestańcie się kłócić, jakbyście mieli po osiem lat, a zacznijcie myśleć. I współdziałać, jak chciał wasz ojciec.

– Skąd możesz wiedzieć, czego on chciał? – spytał Mateusz.

– Bo sam mi to powiedział – uświadomiłam go. – Jego ostatnim życzeniem i jednocześnie największym marzeniem było to, żebyście znów stali się rodziną. Miał nadzieję, że wspólne zarządzanie majątkiem wam to ułatwi. Dlatego potraktujcie to spotkanie jak pierwsze posiedzenie zarządu nowej spółki, i ustalcie, co zamierzacie robić.

– Firma fonograficzna i agencja koncertowa – rzucił Mateusz.

Marek tylko się skrzywił.

– Edukacja jest najważniejsza – powiedział. – Wydawnictwo naukowe specjalizujące się w książkach ekonomicznych, podręczniki dla studentów…

To wszystko bzdury – wtrącił Łukasz. – Moja agencja reklamowa wymaga dofinansowania, mam na oku kupno drukarni cyfrowej, a to jest przyszłość. I pewne zyski.

– No proszę, jak to się wszystko ładnie składa! – zawołałam i z radości aż klasnęłam w dłonie. – Pieniędzy macie tyle, że możecie wcielić w życie wszystkie te pomysły. Mało tego, widzę, że kroi się długa i owocna współpraca. Bo wydawnictwo – wskazałam palcem na Marka – musi mieć drukarnię – wskazałam na Łukasza – a firmie fonograficznej – tu mój palec powędrował w kierunku Mateusza
– przyda się agencja reklamowa – znów wskazała na Łukasza.

Dla mnie również znajdzie się miejsce w tym projekcie

Przez długą chwilę patrzyli jeden na drugiego, starając się chyba wszystko sobie poukładać.

– No… z taką kasą… – bąknął wreszcie Mateusz. – To się można wspólnie pobawić, co nie?

– Ale każdy odpowiada za swoją działkę przede wszystkim! – zastrzegł się szybko Marek.

– A jak któryś będzie potrzebował pomocy? – zainteresował się Łukasz. – To co, bratu wsparcia odmówisz? – I nagle się zaśmiał. – Kurde, powiedziałem „bratu” – zauważył ze zdziwieniem.

Cała trójka jak na komendę ryknęła śmiechem. Odetchnęłam z ulgą, bo wyglądało na to, że wszyscy zaakceptowali tę nową sytuację, i już nie patrzą na siebie jak na wrogów czy konkurentów, tylko jak na wspólników. I jak na braci.

Być może plan mojego teścia wypali, jeśli uda im się wytrwać.

– Moment… – Marek zastygł na chwilę; a potem zwrócił się do mnie: – A ty? Włączysz się? Wprawdzie nie jesteś żadnym z braci, ale w końcu też z rodziny…

Reklama

– Oczywiście, z wielką ochotą. Jak zaczniecie rozwijać biznes, to nie będziecie mieli czasu, więc chętnie zajmę się waszymi dziećmi.

Reklama
Reklama
Reklama