„Teść nawet na Wielkanoc nie mógł darować sobie złośliwości. Zaraz po żurku zaserwował jajka z majonezem i jadem”
„– A wy? Wy to co, dalej będziecie mieszkać w tym „apartamencie” z widokiem na śmietnik? Nie myśleliście o czymś większym, skoro dzieci rosną? No tak, zapomniałem – kredyty, rachunki, życie na styk”.

- Redakcja
Wielkanoc w naszej rodzinie zawsze była czymś więcej niż tylko świętem – to teatr rodzinnych ról, z obowiązkowym śniadaniem, uśmiechami na pokaz i… nieodłącznym jadem ze strony mojego teścia. Od lat potrafił popsuć każdą uroczystość, ale w tym roku przebił samego siebie. Już od progu czułam napięcie, chociaż starałam się nie dać po sobie poznać, że jego obecność mnie stresuje. Wiedziałam, że coś się wydarzy – zawsze się działo. Ale nie sądziłam, że wystarczy talerz żurku i kilka jajek z majonezem, by wywołać prawdziwą burzę przy stole. Znów musiał być na wierzchu.
Rodzinne święta, rodzinne napięcia
Od rana starałam się nie myśleć o tym, że za kilka godzin zobaczę go znowu. Teść. Mistrz ciętej riposty, król złośliwości, człowiek, który nie potrafił przeżyć ani jednej rodzinnej okazji bez wbijania komuś szpili. Ubrałam się elegancko, przygotowałam stół, a w kuchni wszystko już pachniało Wielkanocą – żur parował z garnka, mazurki chłodziły się na parapecie, a jajka faszerowane czekały w lodówce. Mimo to czułam, jak moje wnętrze z każdym mijającym kwadransem napina się jak struna.
– Mamo, a dziadek znowu będzie marudził, że szynka sucha? – zapytała Marysia, rozkładając sztućce.
– Nie, kochanie. Dzisiaj nie damy mu powodu – odpowiedziałam z wymuszonym uśmiechem.
Kiedy zadzwonił domofon, serce mi przyspieszyło. Otworzyłam drzwi i stanęłam twarzą w twarz z teściem. Ubrany w swój „niedzielny” garnitur i z torbą, z której wystawała butelka czegoś domowego, wszedł z miną znawcy i od razu rozejrzał się po mieszkaniu.
– O, znowu ten sam obrus? – mruknął, zanim zdążyłam go nawet przywitać.
Mąż, jak zwykle, udawał, że nie słyszy. A ja? Ja tylko westchnęłam w duchu. Przyszedł z nastawieniem bojowym. I wiedziałam już, że ten świąteczny obiad nie skończy się spokojnie.
– Żurek już gotowy? Mam nadzieję, że w tym roku mniej kwaśny – rzucił, siadając przy stole.
– Spróbuj i sam oceń – odparłam, starając się, by mój głos nie zadrżał.
I wtedy usłyszałam ciche:
– Byle nie tak niestrawny jak twoje poglądy.
Mogłam tylko liczyć, że dzieci tego nie usłyszały.
Szpile między kęsami
Podaliśmy żurek. Dzieci były głodne i zajęły się jedzeniem z entuzjazmem, co dało mi chwilę spokoju. Teść zaczął mieszać łyżką w talerzu, jakby analizował skład zupy pod mikroskopem.
– No, no… lepiej niż w zeszłym roku – przyznał niechętnie. – Choć jakby boczku mniej. Oszczędzamy, co?
– Tyle, ile trzeba – odpowiedziałam spokojnie. – Staram się gotować zdrowiej.
– Zdrowiej? Żurek to nie sałatka z rukoli, dziecko – westchnął teatralnie. – Ale co ja tam wiem… starzy ludzie nie mają głosu.
Zacisnęłam dłonie pod stołem. Mąż jak zwykle milczał, udając, że właśnie sprawdza, czy chrzan się nie kończy. A dzieci? Marysia i Staś patrzyli na mnie z pytaniami w oczach. W ich wieku nie wszystko się rozumiało, ale wyczuwało się napięcie.
Po chwili teść sięgnął do torby.
– No dobrze, wystarczy tej zupy. Czas na prawdziwe danie – uśmiechnął się złośliwie. – Przyniosłem jajka. Zrobione po mojemu.
– Mamy swoje – zaczęłam, ale już rozkładał na półmisku równo ułożone połówki z majonezem i czymś jeszcze… musztarda? Papryka?
– Proszę, proszę, częstujcie się. Jajka z majonezem i odrobiną… jadu. Taka rodzinna receptura – rzucił z błyskiem w oku.
Zapanowała niezręczna cisza.
– Dziadek żartuje – zaśmiał się nerwowo mój mąż, ale nikt nie podchwycił tonu.
Spojrzałam na niego. „To teraz już serio?” – pytały moje oczy. Teść popatrzył na mnie z triumfem. Wiedział, że wygrał pierwszą rundę.
Zepsuł całą atmosferę
Wznosząc kieliszek, teść uśmiechnął się szeroko, aż niepokojąco.
– No to co, kochani, za rodzinę! Za święta, które nas łączą… i niektórym przypominają, jak bardzo odstają.
– Na zdrowie – powiedział mąż, stukając się z nim pospiesznie, jakby chciał mieć to za sobą.
Ja tylko skinęłam głową i uniosłam szklankę kompotu. Alkohol był ostatnią rzeczą, jakiej w tej chwili potrzebowałam.
– A ty co? Nie pijesz z nami? Znowu dieta? – spytał teść, wskazując palcem na mój kieliszek, który pozostał nietknięty.
– Nie, po prostu nie mam ochoty – odpowiedziałam krótko.
– Oj, kobieto, trzeba się czasem rozluźnić. Bo jak się wszystko w środku kisi, to potem takie właśnie zupy wychodzą – zaśmiał się głośno i sam się stuknął ze swoim jajkiem.
Dzieci patrzyły na nas ze zdziwieniem. Marysia przygryzła wargę, a Staś podkulił nogi na krześle, jakby chciał zniknąć pod stołem.
– Może zmienimy temat? – wtrącił się mój mąż nieśmiało. – Tato, jak tam twoja działka? Mówiłeś, że chcesz postawić szklarnię?
– Aha, tak, działka… szklarnię… – zamruczał teść, ale nie dał się łatwo zbić z kursu. – A wy? Wy to co, dalej będziecie mieszkać w tym „apartamencie” z widokiem na śmietnik? Nie myśleliście o czymś większym, skoro dzieci rosną? No tak, zapomniałem – kredyty, rachunki, życie na styk…
Zamarłam. Nawet nie musiałam odpowiadać – jego słowa jak ostrza przebiły ciszę i przylgnęły do ścian. Miał w sobie jakiś talent. Potrafił jednym zdaniem rozwalić świąteczny nastrój lepiej niż najgorszy horror.
Słowa pełne złości
Jadłam powoli, udając, że jestem zbyt zajęta przeżuwaniem, by odpowiadać. A tak naprawdę czułam, jak z każdym kęsem rośnie we mnie złość. Gęsta, lepka, jak ten nieszczęsny majonez na jajkach. Wiedziałam, że jeśli się odezwę, wybuchnę. A przecież obiecałam sobie, że w te święta zachowam spokój. Dla dzieci. Dla siebie. Ale on nie przestawał.
– Słyszałem, że dostałaś awans w tej swojej korporacji. Tylko gratulować. Tyle że dzieci matki nie widują, co? – powiedział, patrząc na mnie z miną pełną zatroskania.
– Mam pracę, która daje nam bezpieczeństwo. To chyba nie zbrodnia – powiedziałam chłodno.
– A kto mówi, że zbrodnia? Ja tylko stwierdzam fakty. Ale co ja tam wiem, stare pokolenie, głupi jestem – machnął ręką.
Mąż chrząknął. Jego znak, że czuje się niekomfortowo. Ale nie wtrącał się. Jak zwykle.
– Dziadku, a my mamy dzisiaj szukać jajek w ogródku? – zapytała nagle Marysia, próbując odwrócić uwagę.
– Jak będą siły po tym rarytasie – zażartował teść, kiwając głową w stronę mojego żurku.
Zacisnęłam zęby. Ktoś powinien go zatrzymać. Ktoś dorosły. Ktoś odważny. Ktoś… mój mąż? Spojrzałam na niego, ale on właśnie udawał, że z całym zaangażowaniem nalewa dzieciom soku. Teść tymczasem sięgnął po kolejne jajko.
– Zawsze mówiłem, że najważniejsze w życiu to mieć trochę klasy i dystansu. Niektórym to trudno przychodzi.
Spojrzałam mu w oczy. I po raz pierwszy od lat pomyślałam, że nie będę już milczeć.
Pekłam jak skorupki jajka
– A może wystarczy już tych aluzji? – powiedziałam cicho, ale stanowczo.
W pokoju zapanowała cisza. Teść spojrzał na mnie z udawanym zaskoczeniem.
– Ja? Aluzje? Przecież ja tylko żartuję. Trzeba mieć trochę poczucia humoru, moja droga.
– Tylko że nikt się nie śmieje – odpowiedziałam, patrząc mu prosto w oczy.
– Ooo, ostro dzisiaj u nas przy stole – parsknął. – Co, nie wyszło coś w pracy? Znowu ktoś lepszy od ciebie? To nie moja wina. Ale wylewać złość na teścia przy świątecznym stole? To dopiero klasa.
Mąż w końcu przerwał swoją teatralną ciszę.
– Tato, może… przestań już. Naprawdę.
– No proszę. Syn się odezwał. Brawo. Może jednak coś tam masz w sobie z mojego charakteru – zaśmiał się szyderczo.
– Właśnie tego nie chcę mieć – powiedział mój mąż niespodziewanie ostro. – Bo twój „charakter” to nic innego jak złośliwość i potrzeba bycia ponad innymi. A to nie jest cecha godna dumy.
Teść zamilkł. Pierwszy raz od dawna widziałam, że nie wie, co powiedzieć. Jego wzrok błądził po stole, aż w końcu zatrzymał się na talerzu z jajkami.
– Przynajmniej jajka dobre zrobiłem – mruknął, jakby próbując uratować resztki swojego autorytetu.
– A święta mogły być dobre, gdybyś tylko dał im na to szansę – odpowiedziałam.
Wstałam od stołu i zaczęłam zbierać talerze. Skorupki pękały cicho pod naciskiem dłoni. Tak samo jak nasza cierpliwość.
Miarka się przebrała
Odstawiałam talerze do zlewu, nie patrząc na nikogo. W głowie pulsowały mi słowa teścia, niczym echo, którego nie dało się uciszyć. Jego uszczypliwości, wycieczki osobiste, próby podważenia mojej wartości – wszystko to przez lata przyjmowałam z uśmiechem. Ale dziś coś się we mnie skończyło.
– Mamo, czy dziadek będzie jeszcze do nas przychodził? – zapytała cicho Marysia, ciągnąc mnie za rękaw.
– Może… jeśli się nauczy być milszy – powiedziałam, nie ukrywając już zmęczenia.
Z salonu dobiegał głos teścia. Wciąż mamrotał coś pod nosem, jakby musiał wygrać rozmowę nawet z ciszą. Mój mąż stał z boku, bezradny. W końcu podszedł do mnie.
– Przepraszam. Powinienem zareagować wcześniej. Wiem – powiedział cicho.
– Powinieneś. Ale dziękuję, że w końcu to zrobiłeś – odpowiedziałam, choć nie bez żalu.
Wróciłam do stołu z miską babki wielkanocnej. Postawiłam ją na środku, jakby nic się nie stało.
– Zjesz, tato? – zapytał mój mąż, niepewnie.
– A co, z cukrem? – odparł jego ojciec.
– Tak, z cukrem. Ale bez jadu – odpowiedziałam. – Spróbuj, może będzie ci smakować.
Spojrzał na mnie przez chwilę, dłuższą niż zwykle. Może szukał riposty. A może po raz pierwszy zobaczył we mnie kogoś, kto już się nie boi.
– No dobra. Ale następnym razem ty robisz jajka – burknął i wziął kawałek ciasta.
Nie powiedziałam nic. Już nie musiałam. Wiedział, że to nie była propozycja – to było ultimatum.
Zgoda czy zemsta?
Kiedy dzieci zasnęły po całym dniu wrażeń, usiadłam z mężem przy kuchennym stole. Przypomniałam sobie tę chwilę, kiedy teść bez słowa sięgnął po babkę, a potem przez resztę popołudnia siedział cicho, jakby nieco zmalał. Może po raz pierwszy od lat zobaczył, że jego słowa nie są już bezkarne. Że nie ma już władzy absolutnej nad atmosferą przy stole.
– Myślisz, że coś zrozumiał? – zapytałam męża.
– Nie wiem. Ale może pierwszy raz w życiu ktoś mu pokazał, że nie ma do wszystkiego prawa.
Patrzyłam w parującą herbatę i zastanawiałam się, czy potrafię mu wybaczyć. Przez lata pozwalaliśmy, by zatruwał nam święta – ze strachu, z szacunku, z wygody? Sama już nie wiedziałam. Może dlatego dziś czuję się bardziej zmęczona niż po całym tygodniu pracy. Ale też… lżej. Nie miałam złudzeń – nie stanie się nagle ciepłym staruszkiem z reklam czekoladek. Ale być może – choćby odrobinę – zrozumiał, że złośliwość nie jest cnotą, a święta to nie czas na pojedynki.
W przyszłym roku znowu pewnie do nas przyjdzie. Pewnie znowu coś chlapnie. Ale już nie będziemy milczeć. Bo coś się zmieniło – we mnie, w moim mężu, może nawet w nim. Nie wiem, czy to była zgoda. Nie wiem, czy to była zemsta. Ale wiem, że w tym roku w końcu poczułam się przy świątecznym stole nie jak kelnerka obsługująca rodzinną farsę… tylko jak gospodyni własnego życia.
Joanna, 37 lat
Czytaj także:
- „Moja żona zaczęła się dziwnie zachowywać. Zasiała ziarenko niepewności, którego nie mogłem się pozbyć”
- „Myślałam, że przed 70. nie ma sensu zaczynać żyć na nowego. Za wcześnie chciałam wpakować się do trumny”
- „Martwiłam się, że dzieci nie chcą zostawać z teściową. Gdybym wiedziała dlaczego, nigdy bym ich tam nie wysłała”