„Teściowa chce mnie wychować na swoje podobieństwo. Zbuntowałam się, a czarę goryczy przelała kobiałka truskawek”
„– Nie zrobię konfitury. Nie ugotuję według twojego przepisu. Nie upiekę ciasta z twojej książki. Nie założę bluzki w kwiatki. I nie chcę już słuchać, co robiłaś dla Krzysia”.

- Redakcja
Na początku wszystko wydawało się układać jak w bajce. Pokochaliśmy się z Krzyśkiem od pierwszego wejrzenia, pobraliśmy się po roku, a teściowa – jego mama – przyjęła mnie do rodziny z otwartymi ramionami. A przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Z czasem zaczęłam czuć, że pod pozorami sympatii kryje się chęć zdominowania mnie, ukształtowania według jej wzoru. „Nie tak się gotuje rosół, dziewczyno”, „Twój śmiech jest zbyt głośny”, „Zrób coś z włosami” – pouczała z troską, która pachniała pogardą. Udawałam, że mnie to nie rani. Do czasu.
Na początku było miło
Gdy pierwszy raz pojechaliśmy do jego mamy na niedzielny obiad, ugotowała rosół, którego zapach roznosił się po całym domu, a potem podała sernik, którego smak do dziś pamiętam. Uśmiechała się do mnie ciepło, choć z dystansem. Przy stole opowiadała anegdoty o małym Krzysiu – jak to ukradł jej klucze i zamknął się w łazience, albo jak w wieku pięciu lat podarował jej bukiet z mleczy i błota. Śmiałam się razem z nimi. Wtedy myślałam, że mnie polubiła.
– Fajna dziewczyna z tej twojej Moniki – powiedziała do Krzyśka, gdy wychodziliśmy.
Usłyszałam to kątem ucha i serce mi zadrżało z radości. Długo się przygotowywałam do tego spotkania, chciałam wypaść dobrze. Wydawało mi się, że się udało. A potem... potem te wizyty zaczęły się robić coraz częstsze. Najpierw raz w miesiącu, potem raz na dwa tygodnie, aż w końcu – niemal każda niedziela spędzana była u teściowej. Na początku nie protestowałam. Krzysiek był maminsynkiem, choć nie chciałam tego tak nazywać. Mówiłam: „blisko związany z rodziną”.
Z czasem zaczęłam zauważać drobne sygnały. Słowa rzucane niby od niechcenia: „Twoja mama nie nauczyła cię gotować?” albo „Oj, ja to bym tak się nie ubrała”. Udawałam, że nie słyszę. Tłumaczyłam sobie, że ona tak ma, że jest starszego pokolenia, że muszę być wyrozumiała. Tylko że ta wyrozumiałość coraz częściej bolała.
– Mamo, Monika świetnie gotuje – bronił mnie Krzysiek, gdy jego mama po raz pierwszy krzywo spojrzała na mój gulasz. Ale nie zrobiło to na niej wrażenia.
Zupa za słona, sukienka za krótka
Teściowa nie mówiła wprost, że coś robię źle. Ona to dawkowała – jak krople jadu do herbaty z cytryną. Gdy zrobiłam pomidorówkę, skomentowała:
– O, ciekawe… Taka trochę bardziej na ketchupie niż na pomidorach, ale może teraz tak się gotuje.
Albo:
– Aż za bardzo doprawiona. Ale Krzyś zawsze lubił delikatniejsze smaki, prawda synku?
Krzysiek uśmiechał się niepewnie, próbując załagodzić sytuację. Mnie paliły policzki, ale milczałam. Byłam gościem. Gościowi nie wypada się kłócić. Nie minęło wiele czasu, zanim zaczęła komentować mój wygląd. Na początku niby z troską:
– Kochana, nie jest ci zimno w tej spódniczce? Ja w twoim wieku już się cieplej ubierałam.
Potem ostrzej:
– Monika, kobieta powinna wyglądać z klasą, nie jak uczennica z dyskoteki.
Miałam na sobie zwykłą sukienkę za kolano. Zaczęłam się w niej czuć, jakbym była owinięta bandażem. Kiedyś, na rodzinnej kolacji, powiedziała przy wszystkich:
– A Moniczka to już tak odważniej się ubiera, prawda? Ale każdy ma swój styl...
Wszyscy się zaśmiali. A ja czułam się jak naga. Po tamtym dniu zaczęłam nosić szare swetry i dżinsy. Przestałam malować usta. Schowałam swoje sukienki głęboko do szafy. Nie chciałam znów słyszeć, że coś robię „za bardzo” albo „nie tak”. Czułam, że z każdą kolejną wizytą znikam. Nie byłam już sobą. Byłam wersją, która miałaby przypaść do gustu jego matce.
Chce mnie totalnie zmienić
Z czasem zorientowałam się, że ona nie tylko mnie krytykuje – ona mnie wychowuje. W jej oczach nie byłam dorosłą kobietą, żoną jej syna. Byłam projektem do przerobienia. Gdy powiedziałam, że chcemy z Krzyśkiem pojechać na urlop do Hiszpanii, zapytała z uniesioną brwią:
– A po co jechać tak daleko? Ja z ojcem Krzysia zawsze woleliśmy nasze polskie morze. Wierzyłam, że i ty jesteś bardziej przywiązana do tradycji...
Kiedy kupiłam sobie książkę kucharską z przepisami z całego świata, wręczyła mi pod choinkę swój zeszyt z przepisami.
– Może się przyda, skoro nie miałaś okazji się dobrze nauczyć – rzuciła z uśmiechem.
Nie chodziło o pomoc. Chciała mnie zamienić w siebie – tę samą kobietę, którą ona była dla swojego męża. Cichą, oddaną, gotującą żur i pierogi, nieśmiejącą się głośno i niewychylającą się poza ramy kuchni i sypialni. A ja… ja próbowałam. Z głupiej potrzeby akceptacji.
Zmieniłam fryzurę na taką, jaką ona nosiła w latach dziewięćdziesiątych – krótki bob z grzywką. Nosiłam bluzki w kwiatki i fartuszki w groszki. Uczyłam się robić kluski śląskie i smażyć placki ziemniaczane jej sposobem. Krzysiek był zdezorientowany, ale nie protestował. Może cieszył się, że obie jego kobiety żyją bez konfliktu. Tylko ja czułam, jak coś we mnie pęka. Znikałam. Dzień po dniu, stawałam się jej lustrzanym odbiciem. I miałam coraz większą ochotę krzyczeć.
Ostatnie lato spokoju
To było lato, które miało być spokojne. Zmieniliśmy mieszkanie na większe, bliżej teściowej, „żeby łatwiej było wpadać na kawkę” – jak powiedziała Krzysiowi. W rzeczywistości oznaczało to, że była u nas codziennie. Z własnym ciastem, własną kawą i… swoimi poradami. Początkowo nawet się cieszyłam. Myślałam: pomoże, doradzi. Ale szybko zrozumiałam, że to nie pomoc – to okupacja.
– Monika, firanki trzeba prać raz na miesiąc, nie na kwartał – pouczała, zerkając krytycznie na okna.
– Monika, pranie segreguj bardziej. Po białym z kolorami zostają szare ślady.
– Monika, dzieci kiedyś rodziły się wcześniej, bo kobiety nie leżały na kanapach tylko pracowały. Taka jest prawda.
Nie byłam w ciąży, ale ona już planowała naszą przyszłość. I swoją obecność w niej. Pewnego dnia Krzysiek wrócił z pracy z jakąś broszurą.
– Mama znalazła kurs dla ciebie – powiedział z entuzjazmem. – Zdobędziesz certyfikat z zarządzania domem. Taki praktyczny, wiesz, sprzątanie, budżet, dieta...
– Co proszę? – wyrwało mi się. – Kurs dla gosposi?
– No nie, mama mówiła, że to ci pomoże lepiej się zorganizować. Że ci ciężko...
Nie powiedziałam ani słowa. W nocy płakałam cicho, żeby Krzysiek nie słyszał. Czułam się jak obca w swoim własnym życiu. Ja – dawniej spontaniczna, śmiejąca się z byle czego, z kolorowymi paznokciami i planami na studia podyplomowe – zamieniłam się w coś, czego nie rozpoznawałam. W cień, który miał dobrze gotować, dobrze sprzątać i dobrze wyglądać według cudzych wyobrażeń. To lato miało być spokojne. Ale pod powierzchnią zaczynała się gotować burza.
Kobiałka, która przelała czarę
To był upalny czerwcowy dzień. Teściowa przyszła jak zwykle – bez zapowiedzi. Weszła do kuchni, rozejrzała się i powiedziała:
– U mnie zawsze było czyściej, ale młode teraz tak mają. A, przyniosłam ci coś.
Podała mi kobiałkę truskawek. Dużych, czerwonych, pachnących latem.
– Zrób z nich konfiturę. Taką jak ja kiedyś robiłam Krzysiowi. Lubił. I od razu pasteryzuj, bo jak nie od razu, to potem kiśnie. Ty się jeszcze uczysz, ja wiem.
Trzymałam tę kobiałkę jak dynamit. Słowa utknęły mi w gardle. Miała przecież dobre intencje. Jak zawsze. A jednak coś we mnie pękło.
– Nie zrobię konfitury – powiedziałam cicho.
– Co mówisz, kochanie? – odwróciła się z uśmiechem.
– Nie zrobię konfitury. Nie ugotuję według twojego przepisu. Nie upiekę ciasta z twojej książki. Nie założę bluzki w kwiatki. I nie chcę już słuchać, co robiłaś „dla Krzysia”.
Zamilkła. A ja mówiłam dalej, głosem coraz mocniejszym:
– Mam dosyć bycia twoim projektem. Mam dosyć udawania, że mi nie przeszkadza, gdy mnie poprawiasz, oceniasz i zmieniasz. Nie jestem tobą. I nigdy nie będę.
Jej twarz stężała. Trzymała jeszcze przez chwilę kobiałkę, potem postawiła ją na blacie.
– Jak sobie chcesz – powiedziała chłodno. – Tylko nie licz, że z taką postawą utrzymasz rodzinę.
Gdy wyszła, usiadłam przy stole. Obok stały truskawki. Spojrzałam na nie, po czym sięgnęłam po jedną i ugryzłam. Były słodkie. Bez cukru. I bez pasteryzowania.
Nareszcie będę sobą
Po tamtym dniu nie było łatwo. Krzysiek nie rozumiał, o co mi chodzi. W jego oczach po prostu „wkurzyłam się o truskawki”. Tłumaczyłam, że chodzi o lata bycia ocenianą, porównywaną, stopniowo obrabianą jak ciasto na pierogi – by w końcu przypominać jej, nie mnie. Ale dla niego to była „wojna kobiet”.
– Zróbcie coś ze sobą – rzucił. – Nie mogę się w to mieszać.
I właśnie wtedy zrozumiałam, że nie chcę już, żeby się mieszał. Że nie chcę, żeby ktoś mnie godził z kimś, z kim nigdy nie powinnam była być w konflikcie, bo nie należę do niej, nie jestem jej tworem, uczennicą, ani córką.
Wróciłam do pracy. Zaczęłam podyplomowe studia, te, które od dawna odkładałam. Znowu zaczęłam się malować – nie po to, żeby wyglądać ładnie, tylko żeby znowu poczuć się sobą. Kupiłam zieloną sukienkę w wielkie, kolorowe kwiaty. Krzysiek powiedział, że jestem „jakby inna”. I miał rację. Byłam sobą.
Nie zerwałam kontaktu z teściową. Spotykamy się czasem – krócej, rzadziej. Mówi mniej, a ja nie słucham już z poczuciem winy. Zajęła się nowym hobby: ogrodem. I dobrze. Z Krzyśkiem jesteśmy razem, choć było blisko, byśmy nie byli. Zrozumiał, że nie chce mieć w domu kopii swojej mamy. A ja zrozumiałam, że nigdy więcej nie pozwolę się nikomu ulepić.
Teraz lepię siebie sama. Po swojemu. I smakuję życie jak tamtą truskawkę. Bez dodatków.
Monika, 33 lata
Czytaj także:
- „Dawał mi tanie badziewie, a sobie kupował luksusowe zegarki i złotą biżuterię. Moje potrzeby to dla męża fanaberie”
- „Szwagierka ma nas za biedaków, bo nie szastamy kasą na lewo i prawo. Szkoda, że sama nie wie, co to dobre wychowanie”
- „Pojechałam na Mazury odnaleźć harmonię i spokój. Gdyby nie miejscowy lowelas i moje kochliwe serce, może dałabym radę”