„Teściowa chce serwować Oli obiadki ze słoiczków i ciągle mnie krytykuje. Jestem dla niej matką gorszego sortu”
„Z teściową nigdy nie wiadomo – czy przychodzi z pomocą, czy z kolejną porcją „dobrych rad”. Zasłania się troską, a ja czuję się, jakbym dostawała dwóję z macierzyństwa. Zawsze się tylko uśmiecham, zaciskam zęby, i liczę minuty do jej wyjścia. Czy naprawdę tak trudno jej zrozumieć, że wiem, co robię?”.

- Redakcja
Mam na imię Aldona. Mam trzydzieści lat i niedawno powitałam na świecie swoje pierwsze dziecko. Od tego czasu mam w głowie jedno pytanie: kiedy ja ostatnio naprawdę odpoczęłam?
Po urodzeniu Oli moje życie zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni. Zamiast kawy wypitej w spokoju – zimna lura w kubku. Zamiast drzemki po pracy – nieprzespane noce. Ale nie żałuję. Kocham Olę do szaleństwa. Patrzenie, jak się uśmiecha, jak odkrywa świat, to coś, co daje mi siłę. Tylko że... czasem ta siła się kończy. Szczególnie, gdy przychodzi ona.
Moja teściowa.
Kiedy słyszę jej stukanie w drzwi i to przeciągłe: „To jaaa, Grażynka!”, czuję, jak ściska mnie w żołądku. Bo z Grażynką nigdy nie wiadomo – czy przychodzi z pomocą, czy z kolejną porcją „dobrych rad”.
A te rady... One nigdy nie są wprost okrutne. Raczej podszyte uśmiechem, takim wiecie – z gatunku tych, co mówią: „Wiem lepiej, ale nie chcę cię urazić”. Ale i tak bolą. Jakby ktoś delikatnie wbijał mi szpilki w samo serce.
– Oj, Aldonka, może lepiej nie noś jej tyle, jeszcze przyzwyczaisz – mówi, patrząc na mnie jak na dziecko, które coś robi nie tak.
Albo:
– Kiedyś dzieci to się chowało bez tych wszystkich cudów techniki, i jakoś żyły...
I tak za każdym razem. Niby nic, a jednak wszystko. Niby troska, a ja czuję się, jakbym dostawała ocenę: „dwója z macierzyństwa”.
Nie umiem się obronić. Zawsze się tylko uśmiecham, zaciskam zęby, i liczę minuty do jej wyjścia. A potem płaczę w łazience, trzymając się umywalki, żeby nie runąć na ziemię.
Bo czy naprawdę tak trudno jej zrozumieć, że wiem, co robię?
Miałam tego dość
To było jedno z tych popołudni, kiedy miałam nadzieję, że wszystko pójdzie gładko. Ola siedziała w swoim krzesełku, z buzią rozdziawioną jak mały pisklaczek, a ja z dumą mieszałam zupkę, którą sama ugotowałam. Dynia, marchewka, trochę ziemniaka, wszystko świeże, bez soli, tak jak zalecali w poradniku. Czułam się przez chwilę jak matka idealna. Do momentu, aż do kuchni weszła ona.
– Ooo, zupka? – zapytała z uśmiechem teściowa, stając za moimi plecami.
Przytaknęłam i podałam kolejny łyżeczkę Oli. Malutka zachlipała, zamachała rączkami i zaśmiała się, rozlewając trochę na śliniak. Uśmiechnęłam się do niej ciepło, ale zaraz potem usłyszałam to zdanie.
– Może lepiej coś ze słoiczka? Albo domowe, ale bardziej zbilansowane?
Zamieszałam zupę, starając się nie okazać irytacji. Powiedziałam spokojnie:
– To domowa. Gotowałam ją dziś rano, warzywa z rynku.
– Mhm… – mruknęła teściowa, patrząc na konsystencję. – No wiesz, ja tylko mówię. Dzieci potrzebują też żelaza, a same warzywa to może trochę za mało.
Zacisnęłam usta. Nie chciałam kłótni. Po prostu chciałam spokojnie nakarmić moje dziecko. Ale jej ton... ten jej uśmiech pełen pouczeń… miałam ochotę wyjść z kuchni i nigdy nie wrócić.
– Daję jej też mięso – powiedziałam cicho. – Dzisiaj akurat bez.
– Aha. Bo ja się tylko martwię – rzuciła i zaczęła krzątać się przy blacie, jakby była u siebie.
Zrobiło mi się gorąco. Czułam, że moje ręce zaczynają drżeć. Nie krzyczała, nie wytykała mnie palcem. Ale każde jej słowo wbijało się we mnie jak igła. Ola zaczęła marudzić, a ja ledwo powstrzymałam łzy.
Wtedy do kuchni wszedł Michał. W powietrzu czuć było napięcie. Teściowa zerknęła na niego, jakby nic się nie stało, i powiedziała pogodnie:
– O, synku! A może ty spróbujesz tej zupki?
Michał spojrzał na nas, a potem na moją twarz. Musiał widzieć, że coś jest nie tak, ale nie powiedział ani słowa. Dlaczego zawsze musieliśmy udawać, że wszystko jest w porządku? Czemu to ja mam trzymać fason, chociaż to moje granice są przekraczane? Chciałam coś powiedzieć, ale bałam się, że jeśli się odezwę, rozkleję się na dobre.
Zamiast tego uśmiechnęłam się sztucznie i podałam Oli kolejną łyżeczkę.
– Smakuje? – zapytałam cicho, bardziej do siebie niż do niej.
W końcu pękłam
Wieczorem, gdy Ola w końcu zasnęła, usiadłam na kanapie i po prostu siedziałam. Michał przyniósł herbatę, usiadł obok, a ja poczułam, że już nie dam rady dłużej milczeć.
– Twoja matka musi się zdecydować – powiedziałam, patrząc w okno. – Chce być babcią czy recenzentką?
Michał spojrzał na mnie zaskoczony. Przez chwilę nic nie mówił.
– O co ci chodzi? – zapytał w końcu ostrożnie.
– O to, że za każdym razem, jak się pojawia, mam wrażenie, że jestem egzaminowana. Ona nie pyta, ona ocenia. Nawet jak coś robię dobrze, to i tak znajdzie coś, żeby się przyczepić. Mam już dosyć.
Mój głos drżał. Poczułam, że zaraz pęknę. I pękłam.
– Gotuję, karmię, nie śpię, staram się ze wszystkich sił. A ona przychodzi i rzuca teksty o słoiczkach, o tym, że kiedyś dzieci się inaczej chowało... Ja nie chcę konfliktu, Michał, ale nie mogę być ciągle tą, która znosi wszystko z uśmiechem.
Zamilkłam, zasłaniając twarz dłońmi. Michał westchnął ciężko.
– Może powinniśmy jej powiedzieć wprost… – powiedział cicho.
Spojrzałam na niego ze łzami w oczach. Wreszcie zrozumiał. Albo przynajmniej próbował. Poczułam ulgę, ale i strach. Bo co będzie, jeśli ta rozmowa z teściową pójdzie nie tak?
Teraz albo nigdy
Teściowa przyszła w sobotę, jak zwykle bez zapowiedzi. W progu rzuciła swoje „Dzień dobry kochani!” i przeszła prosto do pokoju Oli. Michał spojrzał na mnie pytająco, a ja tylko skinęłam głową. Wiedziałam, że jeśli teraz czegoś nie powiem, to już nigdy.
Kiedy usiedliśmy przy stole, Ola bawiła się na macie, a w powietrzu wisiała ta nieznośna, uprzejma atmosfera. Wzięłam głęboki oddech.
– Twoje komentarze mnie ranią – powiedziałam cicho, patrząc jej prosto w oczy. – Powinnaś być babcią, a nie kimś, kto mnie wiecznie krytykuje.
Zamarła. Dosłownie. Przez chwilę wyglądała, jakby ktoś jej odebrał głos. Michał siedział obok, wyprostowany jak struna. Po chwili dorzucił spokojnie:
– Mamo, czasem cisza to najlepsza pomoc.
Spojrzała na niego, potem znów na mnie. W jej oczach zobaczyłam coś, czego się nie spodziewałam – zaskoczenie. Może nawet lekki ból. Ale nie złościła się. Nic nie powiedziała. Po prostu wstała, wzięła torebkę i wyszła bez słowa.
Zostałam z uczuciem, które trudno było nazwać. Ulga? Smutek? Strach, że teraz wszystko się posypie?
Czy zrobiliśmy dobrze? Czy właśnie rozpoczęłam wojnę? A może… może wreszcie ktoś usłyszał mój głos?
Stanął po mojej stronie
Przez kolejne dni było cicho. Zbyt cicho. Zero wizyt, telefonów, żadnych wiadomości. Teściowa jakby zapadła się pod ziemię. Początkowo czułam ulgę. Żadnych komentarzy, żadnego „a u nas to się robiło inaczej”. Po prostu spokój. Ale z każdym kolejnym dniem pojawiał się też niepokój. Czy ją skrzywdziłam? Czy teraz będzie mnie traktować jak wroga?
Siedzieliśmy z Michałem wieczorem przy kuchennym stole, oboje zmęczeni po całym dniu.
– Myślisz, że się obraziła? – zapytałam, nie podnosząc wzroku znad kubka.
– Myślę, że się zastanawia – odpowiedział po chwili. – Mama jest z tych, co muszą sobie powoli przetrawić. Ale może… może to jej się przyda.
– A jeśli już nigdy nie będzie jak dawniej? – spytałam cicho.
Michał ujął moją dłoń.
– To dobrze. Bo dawniej to nie było dobrze dla ciebie. Dla nas.
Te słowa sprawiły, że pierwszy raz od dawna poczułam, że naprawdę jest po mojej stronie. Rozmawialiśmy jeszcze długo o tym, czego chcemy uczyć Olę. O tym, że jeśli mamy jej dawać przykład, to nie możemy zgadzać się na coś, co nas rani. Że granice to nie konflikt – to wyraz troski. O siebie i o innych.
Może w końcu dojrzewaliśmy. Jako para. Jako rodzice.
Może jest nadzieja
To był wtorek. Zwyczajny, trochę zbyt szary, trochę zbyt cichy. Michał był jeszcze w pracy, Ola właśnie zasypiała, a ja stałam w kuchni, wlepiając wzrok w czajnik, który nie chciał się zagotować. I wtedy – dzwonek do drzwi.
Otworzyłam ostrożnie. Przed progiem stała teściowa. W płaszczu, z nieco spiętą miną, trzymając w rękach... słoik.
– Nie jestem najlepsza w milczeniu… – powiedziała i uniosła słoik lekko w górę. – Ale chyba lepiej zacząć od czegoś prostego. To rosół. Domowy.
Zrobiłam krok w tył, otwierając szerzej drzwi. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Milczenie trwało kilka sekund. Nieprzyjemne, ale nie wrogie.
Wzięłam słoik do rąk. Był jeszcze ciepły.
– Dziękuję – powiedziałam cicho.
Weszła do przedpokoju, zdjęła płaszcz. Michał pojawił się w drzwiach kuchni, jakby wyczuł moment. Spojrzał na nią, potem na mnie. Nic nie mówił, tylko się lekko uśmiechnął.
Usiedliśmy przy stole. Rozmowa była spokojna, prosta. Nie padły wielkie słowa, nie było przeprosin. Ale między nami wydarzyło się coś ważnego. Może pierwszy raz nie chodziło o to, kto ma rację, tylko o to, że spróbowałyśmy znaleźć wspólny język.
Ola obudziła się w połowie naszej rozmowy. Gdy teściowa wzięła ją na ręce, nie poczułam lęku ani złości. Tylko nieśmiało kiełkującą nadzieję.
Aldona, 30 lat