Reklama

Czasem sobie myślę, że wszystko zaczęło się tak zwyczajnie, że aż banalnie. Ja – Anna, 34 lata, graficzka freelancerka – od rana do wieczora z nosem w projektach, między zleceniami a pieluchami. W pokoju obok – dzieci, Zosia i Staś. Kochane, ale wymagające. Paweł – mój mąż – codziennie znikał do biura, a ja zostawałam z tym chaosem sama. I gdyby nie Irena… moja teściowa… Nie wiem, jakbym dała radę.

Reklama

Właściwie to była dla mnie jak druga mama. Przyjeżdżała rano, ogarniała dzieciaki, zabierała je na spacer, czasem ugotowała obiad. Nigdy nie prosiła o nic w zamian. Po prostu była. Dobra dusza. Zawsze mówiłam, że to skarb, nie kobieta. A jak ktoś narzekał na swoją teściową, śmiałam się:
– Moja? Anioł! Jeszcze kawę zrobi, zanim zdążę usiąść przy komputerze.

Zawsze czułam, że robimy coś razem – jakbyśmy wspólnie tworzyły ten dom, tę rodzinę. Teściowa była po prostu częścią naszego życia. Codzienną, niezastąpioną. Nie myślałam o niej w kategorii „opiekunka do dzieci”. Raczej: „nasza Irena”. Była przecież matką mojego męża, babcią moich dzieci. To wystarczyło.

Wiedziałam, że nie ma wielkiej emerytury. Ale nigdy się na nic nie uskarżała. Była wdową, miała swoje rytuały, swoje spacery, swoje spotkania z koleżankami. I było nam dobrze – naprawdę dobrze.

Paweł… cóż, Paweł od zawsze był człowiekiem unikającym konfliktów. Taki typ: „niech się dzieje, co chce”. Gdyby mógł, zamieszkałby w strefie neutralnej. Kiedy chodziło o rodzinę, wyznawał jedną zasadę: święty spokój.

I dlatego wszystko to, co miało się wydarzyć, uderzyło mnie jak grom z jasnego nieba. Nie byłam przygotowana na to, co usłyszałam pewnego dnia od Ireny. I może gdyby powiedziała to inaczej… może wtedy zareagowałabym spokojniej. Ale to „może” nie miało już znaczenia.

Nie mogłam w to uwierzyć

– Aniu, mogę z tobą chwilkę porozmawiać? – zapytała Irena, kiedy odbierałam od niej dzieci. Staś już biegał w skarpetkach po przedpokoju, a Zosia wciskała mi rysunek przedstawiający „babcię w koronie”.

– Jasne – uśmiechnęłam się, choć czułam zmęczenie w każdej kości.

– Chodzi o to, że... no... – zaczęła, gładząc dłońmi fartuch. – Tyle już czasu pomagam wam z dziećmi. I tak sobie myślałam, że może… gdybyście mogli mi dawać jakieś drobne wynagrodzenie… tak symbolicznie.

Zamarłam. Serio? To był żart?

– Wynagrodzenie? – powtórzyłam głucho.

– Nie musiałaby to być duża suma. Po prostu… dla zasady. Żeby to było jasne, że to jednak praca. Bo ja jednak tu codziennie...

– Myślałam, że robisz to z serca… – przerwałam, czując, jak policzki zaczynają mnie piec.

– Ależ oczywiście, że z serca – zapewniła Irena. – Tylko czasem człowiek chciałby, żeby to serce też coś z tego miało…

Złapałam kurtki dzieci, rzuciłam szybkie „do jutra” i wybiegłam. W samochodzie zadzwoniłam do Pawła.

Twoja mama właśnie poprosiła o pensję za opiekę nad dziećmi – syknęłam.

– No wiesz… może trochę ma racji? – odpowiedział po chwili milczenia.

Zatkało mnie.

– Ty też tak uważasz?

– Nie wiem, Anka… Nie chcę się mieszać…

A więc byłam z tym sama.

Mąż mnie nie rozumiał

– Paweł, możemy wreszcie pogadać? – rzuciłam, gdy tylko zamknęły się za nim drzwi. Zosia oglądała bajkę, Staś układał klocki. Idealna okazja, by wyjaśnić sobie parę spraw.

– Teraz? Jestem padnięty…

– A ja nie jestem?! – wybuchłam. – Twoja matka chce pensji za opiekę nad wnukami! Rozumiesz to w ogóle?

Paweł westchnął ciężko, odłożył plecak i usiadł przy stole.

– Może nie powinna tak tego powiedzieć, ale… może ma trochę racji?

– Słucham?! – miałam wrażenie, że mi się przewidziało. – To są jej wnuki! Nie jakieś obce dzieci! Myślałam, że jej to sprawia radość!

– Sprawia, ale przecież ona też ma swoje życie. Codziennie przyjeżdża, rezygnuje z własnych planów…

– Rezygnuje? Nikt jej nie zmuszał! – krzyknęłam. – Myślałam, że jesteśmy rodziną! Że robimy to razem!

Paweł milczał. Patrzył gdzieś poza mną.

– Super. Czyli wychodzi na to, że twoja matka traktuje to jak umowę biznesową, a ja jak idiotka wierzyłam w rodzinne wsparcie – powiedziałam zimno.

Wstałam, porwałam z kuchni kubek po kawie i wrzuciłam go do zlewu z takim impetem, że aż podskoczył.

– Dzięki, Paweł. Naprawdę. Świetnie się spisałeś jako syn. Szkoda tylko, że nie umiesz stanąć po stronie własnej żony.

Nie odpowiedział. Wyszedł do łazienki i zamknął drzwi. Znowu. Jak zwykle.

Poniosło mnie

Weszłam do mieszkania Ireny jak na ścięcie. Dzieci zostały z Pawłem. „Wyjaśnimy to jak dorosłe kobiety” – powtarzałam sobie w głowie. Ale już po kilku zdaniach wszystko się posypało.

– Nie przyszłam się kłócić – zaczęłam z trudem. – Tylko… to, co powiedziałaś o pieniądzach… zaskoczyło mnie. Bardzo.

– Aniu, ja cię rozumiem. Ale ja też muszę zadbać o siebie. Wiesz, ile wydaję na bilety? Na jedzenie dla dzieci? To są drobiazgi, ale z moją emeryturą mi ciężko...

– Drobiazgi? Serio? – nie wytrzymałam. – Dwa lata zajmujesz się wnukami i ani razu nie zasugerowałaś, że to dla ciebie problem! Nagle mówisz o kasie, jakbyś była niańką z ogłoszenia!

– Nie musisz się unosić – odpowiedziała spokojnie. – Nie chcę konfliktu. Ale skoro nie potrafimy się dogadać…

To może lepiej, żebyś już w ogóle się nimi nie zajmowała! – wymsknęło mi się.

Zapadła cisza. Irena zbladła.

– Skoro tak mnie traktujesz, to rzeczywiście nie będę się wpraszać – powiedziała chłodno, jakby wbijała mi igłę prosto w serce.

Złapała za swój szal, klucze, i wyszła. Zatrzasnęła drzwi tak, że echo odbiło się w moich uszach jeszcze długo po tym, jak została tylko cisza.

Stałam tam, w jej pustym korytarzu, z uczuciem, że właśnie rozsypało się coś więcej niż codzienna pomoc. Pękło coś głębiej.

Czułam się osamotniona

Wieczorem wyciągnęłam z szuflady stare zdjęcie. Moja mama – z uśmiechem, którego już prawie nie pamiętam – trzymała mnie na kolanach. Zawsze powtarzała, że miłości matki się nie przelicza. Że dzieci to nie obowiązek, tylko dar.

Zawsze brakowało mi jej odkąd zmarła. I może właśnie dlatego tak bardzo chciałam, by Irena była moją drugą mamą. W jakimś sensie nią była.

Westchnęłam ciężko i poszłam do Pawła. Siedział na kanapie, zapatrzony w telewizor. Ale przecież nic nie oglądał.

Twoja matka już nie jest dla mnie rodziną – powiedziałam cicho.

Nie odwrócił głowy. Tylko westchnął.

– Nie chcę stać między wami – mruknął. – Musicie same to załatwić.

– Tylko że ona już nie chce – odpowiedziałam z goryczą. – A ty? Czy ty chociaż chcesz mnie wesprzeć?

– Anka, przestań. Jestem zmęczony tym wszystkim – rzucił i wyszedł do kuchni.

Zostałam sama. W pustym pokoju. Ze zdjęciem mojej mamy w dłoni. I żalem, który już nie parzył, ale ciążył. Ciążył jak kamień.

Zaczęłam tego żałować

Minęły dwa tygodnie. Irena nie zadzwoniła. Nie przyszła. Nawet nie zapytała o dzieci. Zosia codziennie pytała:

– A kiedy przyjdzie babcia? Bo ona zawsze śpiewa mi „Stokrotkę” przed drzemką.

A ja tylko głaskałam ją po głowie i mówiłam, że babcia ma dużo spraw na głowie. Staś udawał, że go to nie rusza, ale zauważyłam, że ostatnio częściej przytula się do mnie wieczorem. Jakby chciał upewnić się, że nikt więcej nie odejdzie.

W sklepie pod blokiem spotkałam naszą sąsiadkę, panią Teresę. Zawsze lubiła gadać.

– Widziałam Irenę – rzuciła. – Jakaś taka przybita chodzi. Wiesz… starsza kobieta, jakby jej ktoś zabrał sens życia.

Przytaknęłam mechanicznie, ale w sercu poczułam ukłucie. Nie złośliwe. Raczej… smutne.

Wieczorem siedziałam przy stole z laptopem, ale nie potrafiłam się skupić. Zamiast tego wpatrywałam się w pustą przestrzeń, gdzie kiedyś zawsze stawiałam kawę dla Ireny. Jej kubek nadal stał w szafce. Nie miałam serca go wyrzucić.

„Może powinnam zadzwonić?” – przeszło mi przez myśl. Ale zaraz potem: „To ja mam ją przeprosić? To ja powiedziałam za dużo, czy ona zaczęła mówić o pieniądzach?”

Milczenie wypełniało nasz dom. Zaczęło być jak ściana, której nie da się już przebić.

Brakowało mi jej

Stałam przy oknie i patrzyłam, jak Zosia i Staś bawią się w ogrodzie. Bez babci. Nikt już nie wołał: „Zosieńko, nie biegaj tak szybko” ani „Stasiu, uważaj na kolanka”. Byli sami. Zawsze myślałam, że Irena będzie przy nich, gdy dorosną. Że Zosia powie kiedyś: „Babcia mnie nauczyła szydełkować”, a Staś, że razem piekli pierniki.

Ale nie będą tego pamiętać. Zapamiętają może zapach jej perfum albo brzęk kluczy, gdy przychodziła. I to wszystko.

Chwyciłam telefon. Przewinęłam listę kontaktów. „Irena”. Wystarczyło jedno kliknięcie. Jedno. Ale tylko gapiłam się w ekran. Może czekała, że zadzwonię. Może miała nadzieję. A może już się pogodziła z ciszą.

Odłożyłam telefon na stół. Wzięłam głęboki oddech. Zrozumiałam, że nie każdą ranę da się zaszyć. Nie każdą więź skleić. I że czasem miłość nie wystarczy, gdy wchodzi interes, zawód i niewypowiedziane żale.

Kocham swoje dzieci. Dla nich jestem silna. Ale Irena... była kimś więcej niż tylko teściową. I właśnie to boli najbardziej. Bo straciłam nie pomoc przy dzieciach, ale kobietę, którą naprawdę kochałam. I której ufałam.

Nie zadzwoniłam. Nie wróciłam do tematu. I może już nie wrócę.

Anna, 34 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama