Reklama

Nie wiem, czy każda synowa tak ma, ale ja się czasem czuję, jakbym żyła w jakiejś groteskowej wersji paradokumentu. W roli głównej – teściowa. Kobieta o stalowej woli i żelaznym tyłku, który ani na chwilę nie potrafi usiąść na ławce i po prostu popatrzeć na świat. Nie, ona musi dyrygować. Każdy weekendowy plan to jej projekt zarządzany z precyzją wojskowego sztabu. A my, biedni szeregowcy – syn, wnuki i ja – musimy się podporządkować, bo przecież „ona to wszystko robi dla rodziny”.

Reklama

Tak było i tym razem. Wycieczka rowerowa miała być rodzinną przyjemnością. A skończyła się na marszu w ciszy, przez las, z sercem wściekłym jak osa. Moim oczywiście. Bo ile razy można słuchać, że moje potrzeby to fanaberie? Że moje „dziecinne pomysły” nie pasują do wielkiego planu Wielkiej Matrony Rowerowej? Nie tym razem. Tym razem coś we mnie pękło.

Czułam, że będzie się działo

– Wstawać! Pobudka, wycieczkowicze! – głos mamy rozdarł ciszę sobotniego poranka jak alarm przeciwpożarowy.

Spojrzałam na zegarek. 6:17. Słońce dopiero się zbierało do wstawania, a moja ukochana teściowa już stała w korytarzu w obcisłych legginsach i fluorescencyjnej kamizelce, jakby zaraz miała prowadzić Tour de France.

– Bianka, kochanie, śniadanie za pięć minut. Mamy napięty harmonogram – rzuciła przez ramię, nawet nie czekając na moją odpowiedź.

– No cudownie – mruknęłam do siebie i przewróciłam oczami.

Mój mąż Michał już się gramolił z łóżka, z tym swoim rozanielonym uśmiechem, który zawsze pojawiał się, gdy mama przejmowała stery.

Bianka, będzie super. Mama zaplanowała trasę przez las, potem jezioro, no i wracamy przez pola. Prawie 40 kilometrów. Ekstra, nie?

– Tak, szczególnie to „wracamy przez pola” brzmi jak powrót do domu po jakiejś bitwie – odpowiedziałam sarkastycznie.

Przy stole siedzieliśmy już wszyscy. Mama dyktowała trasę, dzieci grzebały w płatkach, a Michał kiwał głową jak piesek na tylnej szybie samochodu.

– Bianka, pamiętaj, zero zbędnych postojów. Czas jest kluczowy. Mam wszystko rozpisane co do minuty – powiedziała, nalewając sobie kawy, jakby podkreślała, że to nie sugestia, a rozkaz.

Zastanawiałam się, czy dać jej popalić już teraz, czy poczekać aż naprawdę mnie wkurzy. Ostatecznie postanowiłam się bawić w biernego agresora. Na razie.

– Jasne, mamo. Będziemy pędzić jak na rozkaz – uśmiechnęłam się sztucznie, popijając herbatę. – Mam nadzieję, że zaplanowałaś też czas na oddychanie.

– Bardzo zabawne – rzuciła krótko, nie podnosząc wzroku.

W tym momencie poczułam, że dzisiejszy dzień będzie jak granat z wyciągniętą zawleczką. I miałam dziwne przeczucie, że to ja będę tą zawleczką.

Coś we mnie pękło

Wyjechaliśmy z podjazdu jak kolumna służb mundurowych. Mama na przedzie, wyprostowana jak struna, jakby miała kij od szczotki przywiązany do pleców. Dzieciaki z tyłu, jeszcze nieprzytomne. Michał jechał obok mnie i pogwizdywał. Miałam ochotę rzucić w niego bidonem. Po kilku kilometrach wjechaliśmy do lasu. Było cudownie – chłód, paprocie, zapach żywicy. I wtedy zobaczyłam jagody. Całe pole. Soczyste, granatowe kulki kusiły aż za bardzo.

– Zróbmy postój – zawołałam. – Patrzcie, ile jagód!

Zatrzymałam się, zsuwając się z siodełka. Michał zwolnił, ale nie zdążył nic powiedzieć, bo mama się odwróciła i zawołała tonem lodowatej dyktatorki:

– Bianka, nie mamy czasu na jakieś dziecinne fanaberie.

Stanęłam jak wryta.

– Mamo, ale to nie fanaberia. To dzieciństwo. To... przecież tylko chwila. – Pokazałam dłonią na krzaki. – Zbierzemy trochę, zjemy razem. No nie wiem, może po prostu zrobimy coś spontanicznie, bez planu?

Mama zeskoczyła z roweru, podeszła do mnie i powiedziała z kamienną twarzą:

W tym domu cenimy dyscyplinę. Spontaniczne decyzje prowadzą do chaosu.

– Aha. Czyli jak chcę zerwać jagodę, to wprowadzam anarchię. Świetnie. – Czułam, jak ciśnienie we mnie rośnie.

– Bianka, no daj spokój... – Michał wsparł się na kierownicy. – Mama ma rację, nie rozciągajmy planu, bo się nie wyrobimy. Zjemy jagody innym razem, nie?

Zaśmiał się. Autentycznie. Zaśmiał się w tej chwili. I to był moment, w którym poczułam, jak coś we mnie pęka.

– To wy sobie jedźcie dalej. Ja wracam do domu. Piechotą. I tak mam większą frajdę z patrzenia na krzaki niż z patrzenia na wasze plecy.

Bianka, nie dramatyzuj... – zaczął Michał, ale już go nie słuchałam.

Odpięłam kask, powiesiłam go na kierownicy i pociągnęłam rower z powrotem w stronę, z której przyjechaliśmy. Mama coś jeszcze krzyknęła za mną, ale nie zrozumiałam. I nie chciałam. Byłam wściekła, a ręce drżały mi ze złości.

Zawróciłam, by być sobą

Słońce już porządnie grzało, a ja szłam poboczem asfaltowej drogi z rowerem u boku i uczuciem, że mogłabym nim rzucić do rowu. Kochany mężuś dzwonił. Dwa razy. Odrzuciłam. Za trzecim razem odebrałam, ale się nie odezwałam.

– Bianka... halo? Bianka, no co ty? – jego głos był napięty.

– A co się stało? Zgubiliście mnie? Z planu wam wyszłam, czy co?

– Bianka, nie wygłupiaj się, wracaj. Mama powiedziała, że…

– Wiesz co? Przestań. Mama powiedziała, mama zaplanowała, mama zadecydowała. A ty co? Gdzie ty jesteś w tym wszystkim? Ty w ogóle masz własne zdanie czy tylko kopiujesz jej excelową rozpiskę?

Cisza.

– Wiesz co, Michał? Miałam do wyboru jechać dalej i udawać, że wszystko jest super, albo zawrócić i być sobą. I wybrałam to drugie. Po raz pierwszy od dawna, swoją drogą.

– Bianka, no nie rób scen...

– Ja nie robię scen. Ja po prostu wysiadam z tego przedstawienia.

Rozłączyłam się i wrzuciłam telefon do koszyka. Przez chwilę szłam w ciszy, oddychając ciężko. W końcu usiadłam na pieńku pod lasem i po prostu... zaczęłam jeść jagody. Bez pośpiechu, bez planu. Ot tak. Przechodziła jakaś starsza kobieta z kijkami.

– Zbiera pani? Ładne w tym roku – powiedziała z uśmiechem.

– Piękne. I smaczne. Tylko trzeba się zatrzymać, żeby je zauważyć – odpowiedziałam.

Uśmiechnęła się porozumiewawczo. I poszła dalej. A ja poczułam, że po raz pierwszy tego dnia oddycham normalnie.

Chciało mi się płakać

Wróciłam do domu po czterech godzinach. Spocona, zakurzona, ale z głową pełną myśli i... fioletowymi ustami od jagód. Rower postawiłam pod ścianą w piwnicy z takim trzaskiem, że sąsiad zza drzwi spojrzał zaniepokojony. Machnęłam mu ręką, żeby się nie czaił – nie miałam siły na uprzejmości. W mieszkaniu – cisza. Michał oczywiście jeszcze nie wrócił. Bo przecież plan dnia przewidywał obiad w jakiejś leśnej wiacie, potem kąpiel w jeziorze i powrót przez pola, jak pan Bóg przykazał i mama zatwierdziła.

Zdjęłam buty, rzuciłam je w kąt, a potem usiadłam na dywanie, przy stole. Tak po prostu. I przez chwilę tylko siedziałam. Żadnego telefonu. Żadnego „co na obiad”. Żadnego „Bianka, a może zrobimy przetwory?”. Cisza była wymowna. Aż mi się chciało płakać. W końcu, gdzieś około siedemnastej, usłyszałam klucz w drzwiach. Wszyscy milczeli. Zamrugałam, próbując się nie rozkleić. Ale nie miałam siły odpowiadać. Michał spojrzał na mnie uważnie.

– Bianka, możemy porozmawiać?

– Jasne. Ale nie przy niej – wskazałam głową mamę, która już zdążyła się rozpakować i właśnie robiła sałatkę z ogórków. W ubraniu sportowym, oczywiście.

– Bianka... – zaczęła, ale przerwałam jej.

– Mamo, nie chcę się kłócić. Naprawdę. Po prostu... nie zniosę takiej musztry ani chwili dłużej.

Nie odpowiedziała. Podniosła brwi, coś tam pod nosem prychnęła i poszła do kuchni. Michał podszedł do mnie niepewnie.

– Tym razem przesadziłaś.

– Możliwe – przyznałam bez cienia ironii. – Ale przynajmniej byłam sobą.

Usiadł obok. Milczeliśmy długo. A potem po raz pierwszy chyba od lat zapytał:

– Chcesz jutro pójść na jagody? Sama wybierzesz miejsce.

Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.

– Serio?

– Serio. Bez planu. Tylko my i... krzaki.

I wtedy pierwszy raz się uśmiechnęłam.

Wreszcie było normalnie

Niedzielny poranek był zupełnie inny. Michał wstał pierwszy – tak, naprawdę! – i zrobił śniadanie. Dzieci były jeszcze w piżamach, a ja, siedząc przy stole z kubkiem kawy, czułam się, jakbym cofnęła się do czasów sprzed wieków. Było spokojnie. I normalnie. Mama przyszła do kuchni dopiero po ósmej, co było rekordem świata. Popatrzyła na Michała, potem na mnie, na koszyk stojący przy drzwiach.

– Gdzie się wybieracie? – zapytała chłodno.

– Na jagody – odpowiedział Michał, zanim zdążyłam otworzyć usta.

– Bez rowerów? – uniosła brew.

– Bez harmonogramu – rzuciłam i sięgnęłam po kanapkę. – Dzisiaj idziemy tam, gdzie nas poniesie. Bez planu. Bez liderów grupy. Po prostu.

Zapanowała cisza. Mama wzięła sobie jabłko, nie komentując. Ale widziałam jak jej ręka zadrżała. Może ze złości, może ze zdziwienia. Może pierwszy raz ktoś się jej postawił w tej rodzinie. Wyszliśmy bez pośpiechu. Michał trzymał mnie za rękę. Koszyk podskakiwał przy moim boku, a ja czułam się... lekko. Bez tego całego napięcia, które zwykle krążyło wokół, gdy mama z kartką w ręku planowała nam każdą chwilę życia. Szliśmy przez łąki. Pachniały trawą i późnym latem. W oddali było widać kawałek lasu, który znałam z dzieciństwa. Tam kiedyś chodziłam z tatą na poziomki.

– Chodźmy tam – zaproponowałam.

Michał tylko kiwnął głową. A potem, kiedy siedzieliśmy w lesie z buziami umorusanymi od jagód i śmialiśmy się, poczułam, że oto nastało nowe. Ciche, zwyczajne i moje. Nie wiedziałam, jak długo to potrwa. Może mama wróci ze zdwojoną siłą i z tabelką postanowień weekendowych. Ale dziś – dziś było po mojemu. I to wystarczyło.

Coś się zmieniło

Wieczorem mama siedziała w salonie i oglądała jakiś program przyrodniczy. Michał przeglądał zdjęcia z naszej jagodowej wyprawy, a ja w końcu mogłam się rozciągnąć na kanapie i po prostu... być. Nie padły żadne przeprosiny. Nikt nie próbował roztrząsać wczorajszego dramatu. Ale coś się zmieniło. Michał był jakby bardziej obecny. Mniej „synek mamy”, bardziej mąż i ojciec. I może to właśnie było największe zwycięstwo tej wycieczki, której nie dokończyłam. Mama do końca dnia była chłodna, ale nie zaczepiała. Tylko raz, gdy wieczorem dzieci przyszły z jagodowym językiem, rzuciła pod nosem:

– Tylko się nie pochorujcie...

Ale nie powiedziała tego z wyższością. Raczej jak ktoś, kto nie wie, jak odpuścić, ale próbuje. A ja? Mam zamiar być sobą. Bianką. Tą, która czasem złości się o głupoty, ale nie daje sobą rządzić. Tą, która nie pozwoli, by jej życie rozpisywano w arkuszu kalkulacyjnym. Może kiedyś mama to zrozumie. A jeśli nie – trudno. Bo ja właśnie odzyskałam siebie.

Bianka, 27 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama