Reklama

Jeśli kiedykolwiek sądziliście, że najgorsze, co może was spotkać po ślubie, to dzielenie łazienki z partnerem – gratuluję. Widocznie nigdy nie mieszkaliście z własną teściową. Ja miałam ten „zaszczyt”. Tymczasowo, oczywiście – tak to miało wyglądać. Ot, parę miesięcy, zanim nie ogarniemy z mężem naszego miejsca. Szybko jednak zrozumiałam, że „tymczasowo” w języku Stefanii znaczy „na moich warunkach, czyli zawsze”.

Reklama

Stefania – kobieta-ideał z katalogu „Żony lat 50.”, której pasją są haftowane serwetki, idealna zupa i kontrola nad wszystkim. Zwłaszcza nade mną. Od początku byłam dla niej zbyt... no, inna. Za pewna siebie, za bezczelna, za mało podatna na jej delikatne manipulacje. No i bez talentu do wypieków, a to już grzech śmiertelny. Nie, żebym się nie starała. Próbowałam. Naprawdę. Ale cokolwiek zrobiłam, zawsze było „hmm… ciekawie”. A kiedy zniknęła jej szkatułka po prababce – oczywiście „niezwykle cenna pamiątka rodzinna” – zaczęło się. Dramat, łzy i mało subtelne spojrzenia w moją stronę. Bo kto inny miałby motyw? W końcu ja zawsze „dziwnie patrzyłam” na te jej bibeloty…

Oskarżyła mnie o kradzież

Zniknęła. Szkatułka po prababci Stefanii, jak głosiła legenda. Podobno z bursztynowymi okuciami i historią, która sięgała powstania styczniowego – choć wyglądała raczej jak wyrób z Cepelii. Ale nieważne. Ważne było to, że nagle zniknęła. I że w całym domu nagle zapanowała atmosfera jak w tanim kryminale.

Stefania wparowała do salonu z dramatyczną miną, zanosząc się prawie łzami.

– Moja szkatułka! – jęknęła, jakby właśnie straciła jedyne dziecko. – Leżała na komodzie, a teraz... nie ma jej! Ktoś ją zabrał!

Zdzisław, jej mąż, mruknął coś niewyraźnie i schował się za gazetą. A ja, cóż, po prostu patrzyłam.

– Marlena – zwróciła się do mnie, przeciągając moje imię jak gumę balonową – ty ostatnio siedziałaś w salonie. Nie widziałaś jej przypadkiem?

– Nie, ale mogę poszukać detektywa – odpowiedziałam z uśmiechem.

– A ja zawsze miałam wrażenie, że tak jakoś... dziwnie na nią patrzyłaś. Jakby ci się podobała. – Jej wzrok był wystarczająco wymowny.

Zdzisław zamilkł. Cała rodzina zamilkła. Wszyscy czekali, aż coś powiem. A ja poczułam, że to już nie sugestia. To było oskarżenie. Otwarte, publiczne, złośliwe.

Może czas sprawdzić monitoring – rzuciłam. – Skoro nikt nic nie wie, to kamery na pewno się nie pomylą.

I wtedy zauważyłam. Przez ułamek sekundy – mina Stefanii. Ten mikro grymas. Wiedziałam już, że się boi.

Czułam satysfakcję, ale też gniew

Zasada numer jeden: jeśli mieszkasz z teściową, nie wierz w przypadki. Gdy tylko padło słowo „monitoring”, Stefania nagle straciła rezon. Zaczęła coś mamrotać o prywatności i „szacunku do starszych”. Szkoda, że jej własne podejrzenia pod moim adresem jakoś tego szacunku nie uwzględniały. Wieczorem usiadłam z mężem przy laptopie. Monitoring był – przecież to on nalegał, żeby „dla bezpieczeństwa” zamontować kamery. Zwłaszcza w salonie, bo „tam najwięcej się dzieje”. Włączyliśmy nagrania z poprzedniego dnia.

– No i? – zapytał ziewając.

– Cicho, patrz – syknęłam, przesuwając suwak.

Na ekranie Stefania przemykała przez salon pod osłoną nocy. Kręciła się przy komodzie, zaglądała do szuflad, teatralnie rozglądała się na boki. A potem – moment kulminacyjny – szybkim ruchem zgarnęła coś z blatu i wsunęła do swojej torebki. Klasyka.

– No pięknie – mruknęłam. – I kto tu ma „dziwny wzrok”, co?

Mąż zamilkł. Patrzył na ekran, potem na mnie, jakby właśnie zobaczył, że jego matka ma rogi i widły.

– Może... może coś jej się pomyliło? – próbował.

– Jasne. Prababcia kazała jej to schować telepatycznie.

Czułam satysfakcję, ale też gniew. Przecież to było ustawione. Wykalkulowane. Ona wiedziała, co robi. Tylko nie przewidziała jednego: że w tym domu nie tylko ona potrafi grać w tę grę.

Role się nagle odwróciły

W sobotę zorganizowałam rodzinny obiad. Stefania nie mogła się nacieszyć – jeszcze nie wiedziała, że to nie będzie jej spektakl. Przygotowałam rosół, żeby nie było. Wszystko jak należy – nawet serwetki w łabędzie. Jak już wszyscy siedli, podłączyłam laptop do telewizora.

– Co to, pokaz zdjęć? – zapytała z przekąsem.

– Coś lepszego – odpowiedziałam z uśmiechem. – Zobaczmy, co działo się w salonie.

Nacisnęłam play. Obraz czarno-biały, ale czytelny. Stefania przy komodzie, Stefania zagląda do szuflad, Stefania pakuje szkatułkę do torebki. Pauza.

– No proszę – rzuciłam. – Taka inscenizacja. Oscar w kategorii „najlepsza rola dramatyczna w roli teściowej”.

Stefania zbladła.

– Ja… ja tylko… – zaczęła się jąkać.

– Co, tylko? – zapytał mój mąż, pierwszy raz od tygodni podnosząc głos.

– Chciałam ją sprawdzić! – krzyknęła. – Marlena zawsze była… taka pewna siebie! Nie ufałam jej!

– To był test? – zapytałam chłodno. – Test, czy dam się publicznie oskarżyć i nie wybuchnę?

– Nie tak to miało wyglądać… Chciałam tylko… zobaczyć, jaka jesteś naprawdę.

– No to zobaczyłaś – odparłam. – I cała rodzina też zobaczyła.

Zdzisław spuścił głowę. Mój mąż milczał, ale jego dłoń znalazła moją pod stołem. Stefania próbowała jeszcze coś bełkotać o rodzinnych wartościach, ale już nikt jej nie słuchał. To był moment, kiedy role się odwróciły. I naprawdę nie sądziłam, że w tym domu to ja kiedykolwiek dostanę brawa – choćby w ciszy.

Rozdział 4: „Maski opadają”

Po tej scenie Stefania zaszyła się w swojej sypialni, jakby to ona została skrzywdzona. Na kolację już nie zeszła. A rano... przyszła. W bluzce z kołnierzykiem i miną cierpiętnicy.

– Chciałabym porozmawiać – powiedziała do mnie, omijając wzrokiem syna. – Na osobności.

Weszła do kuchni i usiadła sztywno przy stole.

– Wiesz… ja tylko chciałam dobrze – zaczęła. – Rodzina mi się sypie. Czuję się jak obca we własnym domu. Ty… ty jesteś inna.

– Nie piekę sernika, nie zbieram porcelany i nie wtrącam się ludziom do życia? – zapytałam słodko.

Zamrugała.

– Po prostu… nie czułam, że mogę ci ufać. Ty zawsze wszystko wiesz najlepiej, zawsze masz ciętą ripostę. Taka byłaś od początku. Czułam, że coś knujesz.

– A więc postanowiłaś mnie wrobić. Logiczne.

– To nie miało pójść tak daleko… Chciałam tylko… żebyś się odsłoniła.

– No to się odsłoniłam. A ty razem ze mną – odparłam.

Zamilkła. Wpatrywała się w stół, jakby szukała w nim wyjścia ewakuacyjnego.

Nie chciałam takiej synowej – powiedziała nagle cicho. – Miałam inne plany dla Jarka.

– To już wiem. Ale wiesz co? Trzeba było go wcześniej nauczyć asertywności. Teraz to już musisz się pogodzić – jestem tu i nie zamierzam zniknąć.

Zacisnęła usta.

Wyszłam, zanim zdążyła odpowiedzieć. Gdy się zatrzasnęły drzwi, miałam tylko jedną myśl: naprawdę sądziła, że wygram z nią rozmowę, ale nie wygram z jej systemem? Tylko że tym razem... system się chyba zawiesił.

Musieliśmy się szybko wyprowadzić

Od tamtej rozmowy Stefania chodziła po domu jak duch. Zaczęła omijać mnie szerokim łukiem, a ja… szczerze mówiąc, delektowałam się tą sytuacją. Ale wiedziałam, że to nie koniec. To był tylko moment zawieszenia – cisza przed decyzją. Wieczorem usiedliśmy z Jarkiem przy stole. Bez jego mamy, bez teatru.

– Marlena, ja… przepraszam, że nie zareagowałem od razu – powiedział cicho. – To wszystko mnie przytłoczyło.

– Nie oczekuję przeprosin. Oczekuję działania – odparłam.

– Co chcesz zrobić?

Wyprowadzić się. Szukam mieszkania. Albo wychodzimy stąd razem, albo… ty zostajesz z mamą.

Zamarł. Patrzył na mnie długo.

– Wychodzimy razem – powiedział w końcu. – Już za długo siedzimy w tej bańce.

Uśmiechnęłam się krzywo.

– A bańka, jak wiadomo, może pęknąć przy byle trzasku drzwi.

Następnego dnia zaczęliśmy szukać nowego lokum. Czułam się, jakbym oddychała pełną piersią pierwszy raz od miesięcy. Nie musiałam już walczyć o swoje dobre imię, bo prawda się obroniła. A Stefania? No cóż, pozostała z własną dramatyczną wersją wydarzeń i pustą szkatułką. Tylko nie wiem, czy bardziej bolało ją to, że została przyłapana, czy to, że... jednak mnie nie złamała.

Nie zostałam synową roku i dobrze

Patrzyłam na nowe mieszkanie – jeszcze puste, jeszcze pachnące farbą i nieużywanym parkietem – i czułam coś, czego dawno nie czułam: spokój. Bez napięcia, bez codziennego sprawdzania, czy znowu coś zginęło, bez teatralnych westchnień dobiegających zza ściany. Stefania się nie pożegnała. Ani słowa, ani gestu. Chyba nie umiała pogodzić się z przegraną. A może wciąż liczyła, że wrócimy, że Jarek „zmądrzeje”. Cóż, życie czasem zaskakuje – jej syn właśnie zmądrzał, tylko nie w tę stronę, co by chciała.

Nie miałam potrzeby się mścić. Ona i tak dostała swoją karę – musiała zostać sama z prawdą, którą tak usilnie próbowała przykryć porcelaną i haftem. I choć nigdy nie usłyszałam od niej słowa „przepraszam”, to już mi na tym nie zależało. Bo wiem jedno – nie jestem kobietą, którą da się zastraszyć szantażem emocjonalnym i dramatem w trzech aktach.

Jeśli ta historia czegoś mnie nauczyła, to tego, że granice trzeba stawiać głośno, wyraźnie i bez poczucia winy. Że nie trzeba się wpisywać w czyjś wyidealizowany obrazek rodziny, jeśli w tym obrazku brakuje szacunku. Nie zostałam „synową roku”. I całe szczęście. Zostałam sobą. A to, w tej rodzinnej telenoweli, było największym zwycięstwem.

Marlena, 36 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama