Reklama

Moja codzienność jest całkiem znośna. Mój mąż, Michał, mnie kocha, ja jego też. Pracuję jako psycholożka, słucham ludzi, rozplątuję ich poplątane emocje i uczę, jak stawiać granice. A potem wracam do domu i sama się w tych granicach gubię.

Reklama

Czasami mam wrażenie, że moje życie to nieustanna sztuka dyplomacji. Odkąd wyszłam za Michała, jestem jak ambasadorka własnych potrzeb, które muszę co chwilę negocjować – i to nie z nim, tylko z jego matką.

Teściowa... Wiesława to instytucja. Taka typowa matka-Polka, tylko w wersji premium. Gotuje najlepiej, wie wszystko najlepiej, a jej ulubionym zdaniem jest: „U nas tak zawsze było”. I właśnie dlatego od sześciu lat każde święta spędzamy u niej. Najpierw Boże Narodzenie, potem Wielkanoc. Nawet nie pytała. Po prostu mówiła: „No to co, widzimy się w niedzielę rano?”, a Michał tylko kiwnął głową. I ja też kiwałam. Przez zaciśnięte zęby.

Mama... Moja mama jest spokojna, cicha. Po rozwodzie wyszła za mężczyznę, który ją kocha, ale wiem, że święta zawsze przeżywa samotnie – bez wnuków, beze mnie. Ostatnio przez telefon powiedziała: „Ale rozumiem, kochanie, przecież macie swoją rodzinę...” – i coś mi się wtedy ścisnęło w środku. Przecież ona też jest moją rodziną, prawda?

W tym roku postanowiłam, że będzie inaczej. Że nie będę już tą, która się dostosowuje, ustępuje, która „rozumie”. W tym roku chcę być u siebie. W moim rodzinnym domu. Albo przynajmniej – przy moich bliskich.

– Porozmawiam z mamą – rzucił Michał mimochodem, kiedy powiedziałam mu o moich planach.

Już wiem, jak ta rozmowa się skończy. Jak zawsze.

Ale tym razem... ja nie odpuszczę.

Nie zamierzałam się ugiąć

– Michał, w tym roku jedziemy do mojej mamy – powiedziałam stanowczo, nie odrywając wzroku od ekranu laptopa.

– Co? – Michał zamarł z kubkiem kawy w ręku. – Na święta? Julia, przecież wiesz, jak mama na to zareaguje…

– I właśnie dlatego mówię ci to teraz. Żebyś miał czas się z tym oswoić – zamknęłam komputer i spojrzałam mu w oczy.

– Ale… przecież zawsze jeździmy do mamy… – próbował jeszcze coś wydukać, ale widziałam, że już się spina.

– No właśnie, zawsze – parsknęłam. – A moja matka co? Nie ma wnuczki? Nie jest rodziną? Michał, od sześciu lat słyszę tylko „mama, mama, mama”. A moja? Moja siedzi sama, rozkłada ten głupi obrus i udaje, że to ją nie boli.

– Wiesz, że to nie takie proste…

– Michał, wszystko jest proste, tylko trzeba mieć jaja! – wybuchłam. – Chcesz, żeby Zosia też kiedyś o mnie tak mówiła? Że mama była cicho i zawsze się zgadzała?

– Nie mów tak. Przesadzasz. Po prostu… u nas tak było zawsze.

– No właśnie! U nas! Tylko że to „u nas” znaczy „u twojej mamy”! A ja? Mam ustępować do końca życia?

Michał milczał. Widziałam, jak zaciąga się powietrzem, jakby próbował coś odpowiedzieć, ale nie miał odwagi.

– Moja matka też istnieje, Michał! I nie mam zamiaru przepraszać za to, że chce z nią zjeść mazurka! – dodałam, czując, że z gardła chce mi się wyrwać płacz.

On tylko spuścił wzrok. Jak zwykle. Jak zawsze, kiedy trzeba było coś postanowić. Nie jest złym człowiekiem. Ale jego wieczne „między młotem a kowadłem” sprawia, że czuję się osamotniona. Bo przecież nie chodzi tylko o śniadanie wielkanocne. Chodzi o to, że ja zawsze jestem ta druga. A teściowa – zawsze na pierwszym miejscu.

Teściowa chciała nas kontrolować

Zadzwoniłam do niej dzień wcześniej. Miałam nadzieję, że rozmowa przez telefon da nam więcej przestrzeni – mniej emocji, więcej rozsądku. O ja naiwna.

– Mamo, cześć, z tej strony Julia – zaczęłam nieśmiało. – Dzwonię, żeby uprzedzić… żeby powiedzieć, że w tym roku nie przyjedziemy na święta.

Przez chwilę w słuchawce było cicho. A potem rozległ się głos, przesadnie uprzejmy, aż do bólu:

– Ach tak? A więc nie jesteśmy już rodziną?

– Nie, no skąd, po prostu... – próbowałam tłumaczyć – chciałabym w tym roku odwiedzić moją mamę. Od kilku lat...

– Rozumiem. Nie musisz się tłumaczyć – przerwała mi, z tym swoim charakterystycznym chłodem. – Nie szkodzi. Ja jestem przyzwyczajona do rozczarowań.

Zacisnęłam zęby. To był cios poniżej pasa.

– Mamo, proszę cię. Ja tylko chcę, żeby było sprawiedliwie. Tak, jak wy świętujecie z nami, chciałabym czasem poświętować z moją rodziną. To nie znaczy, że cię nie szanuję.

– Naprawdę? A ja myślałam, że przez te wszystkie lata byliśmy dla ciebie jak druga rodzina. Zawsze byliście u nas, bo taka jest tradycja – powiedziała to z taką godnością, jakby właśnie odczytywała wyrok sądowy.

I wtedy mnie tknęło. Tu nie chodziło o święta. Chodziło o dominację. O to, że teściowa lubi mieć kontrolę. Że chce, by wszystko było „jak zawsze”, czyli po jej myśli.

– Nie chodzi o tradycję. Chodzi o to, żeby było uczciwie – wyszeptałam, bo już czułam, jak drżą mi ręce.

– Mhm. No dobrze. Skoro tak postanowiliście, nie zatrzymuję was – rzuciła z udawaną lekkością. – Ja i tak przygotuję wszystko jak zwykle. Gdybyście zmienili zdanie... – dodała, a w tle usłyszałam szczęk noża o deskę. Kroiła coś. Albo udawała, że nadal wszystko ma pod kontrolą.

Rozłączyłam się pierwsza. Bo nie chciałam usłyszeć więcej. Nie chciałam konfliktu. Chciałam tylko jednego śniadania u siebie. Ale teściowa potraktowała to jak zamach stanu. Jak zdradę. I już wiem, że nie będzie odwrotu. Nawet jeśli się ugnę – ona tego nie zapomni. A jeśli się nie ugnę – też nie.

Mąż nie potrafił wybrać

Wrócił późnym wieczorem. Słyszałam, jak powoli otwiera drzwi, jakby próbował nie zbudzić rzeczywistości, do której zaraz miał wejść. Siedziałam już przy stole, herbaty nawet nie ruszyłam. Przestygła, tak jak i moje złudzenia.

– I co? – zapytałam beznamiętnie, nawet na niego nie patrząc.

– Rozmawiałem z mamą – westchnął, stając w progu. – Jest jej bardzo przykro…

– A mnie nie? – odparłam ostro. – Mnie może być przykro tylko po cichu, prawda? W środku. Bo jak tylko coś powiem, to od razu „ranię twoją mamę”.

Zamilkł. Wiedział, że mam rację.

– Ona mówi, że mam zrobić, jak uważam, ale… – zawahał się.

– Ale dodała coś jeszcze, prawda? Że zawsze była przy tobie. Że poświęcała wszystko. Że tylko ona jedna…

– Tak – przyznał cicho.

W tej chwili poczułam, jak narasta we mnie fala. Wściekłość. Rozczarowanie. Smutek. Wszystko naraz.

– Michał, do cholery! To twoja matka, nie cesarzowa Chin! Masz żonę! Masz córkę! I jeśli teraz tego nie zrozumiesz… to kiedy?

Patrzył na mnie, ale jakby nie widział. Jego spojrzenie było puste. Czekał, aż za niego zdecyduję.

– Więc powiem to ja. Zdecyduj. Albo jedziesz ze mną, albo zostajesz z mamą. Nie można być wiecznie „pomiędzy”.

Powiedziałam to spokojnie. Z taką ciszą w głosie, że aż sama się siebie przestraszyłam.

Ja już podjęłam decyzję

Wielka Sobota. Słońce świeciło za oknem jak na złość – jasno, radośnie, wiosennie. A ja czułam się, jakbym szła na pogrzeb. Pakowałam walizkę w ciszy. Włożyłam do niej sukienkę Zosi, tę z białym kołnierzykiem, potem jej pluszowego królika i książeczkę o pszczółce. Moja mama ją uwielbia. Tylko że co z tego?

Michał siedział na brzegu łóżka, ze spuszczoną głową. Nie odezwał się, odkąd wstał. Widziałam, że coś w nim pęka, ale nie miałam już siły tego łatać.

Pakuję się – powiedziałam, nawet nie próbując być łagodna. – Wyjeżdżam za godzinę. Zosia jedzie ze mną.

Podniósł na mnie oczy, smutne, jakby prosił, żebym przestała.

– Julia… nie możemy tego tak zostawić…

– My już dawno siebie zostawiliśmy – odpowiedziałam. – Właściwie to tylko ja jeszcze próbowałam to sklejać. Ty… ty czekałeś, aż samo się naprawi. A to tak nie działa.

Zosia wbiegła do pokoju, w piżamie, z rozczochranymi włosami.

– Mamusiu, gdzie jedziemy?

Uklękłam przed nią, przytuliłam mocno.

– Do babci Krysi, skarbie. Na święta.

– A tata?

Zamarłam na sekundę. Michał podszedł do nas i kucnął obok.

– Tata jeszcze nie wie – powiedział. – Ale może też pojedzie.

Spojrzałam na niego, po raz pierwszy tego dnia bez złości. W końcu miałam nadzieję.

Nie było odwrotu

Godzinę później staliśmy na parkingu. Wpakowałam torbę do bagażnika, Zosia siedziała już z tyłu, zapięta w foteliku, z królikiem pod pachą. Spojrzałam na drzwi klatki. I wtedy zobaczyłam go.

Michał wyszedł powoli. Trzymał w dłoni swój plecak. Przez chwilę tylko patrzył. A potem bez słowa wsiadł do auta.

Jechaliśmy w ciszy. Miasto znikało za nami. Cisza była ciężka, ale inna niż wcześniej. Jakbyśmy oboje bali się ją przerwać, żeby nic się nie rozsypało.

W końcu, gdzieś za zakrętem, zapytałam cicho:

– Myślisz, że zrobiliśmy dobrze?

Michał odpowiedział po chwili:

– Nie wiem. Ale po raz pierwszy to my zdecydowaliśmy. Razem.

Zosia zaczęła śpiewać pod nosem „Wlazł kotek na płotek”, a ja odwróciłam głowę do szyby. I po raz pierwszy od kilku dni… nie miałam ochoty płakać.

Mąż wciąż się wahał

Siedzimy przy stole u mamy. Na obrusie żółty baranek z filcu, bazie w wazonie, talerzyki z domowej porcelany. Zosia zajada się jajkiem, a mama co chwilę dolewa nam herbaty i mówi z czułością:

– Cieszę się, że wreszcie jesteście. To zawsze jest tak cicho…

Uśmiecham się do niej. Wiem, że mówi szczerze. Ale Michał milczy. Od rana jest jakiś nieobecny, jakby połknął jajko faszerowane wyrzutami sumienia. Patrzy raz na mnie, raz w okno. Jakby oczekiwał, że zaraz zadzwoni telefon z jednym zdaniem: „Synku, wróć”.

Po obiedzie mama idzie z Zosią do ogrodu, pokazać jej, gdzie „zając zostawił prezenty”. Zostajemy sami przy stole.

– Michał, coś się dzieje? – pytam, choć odpowiedź znam.

Nie odpowiada od razu. Dopiero po chwili, z westchnieniem, mówi:

– Myślisz, że ona tam teraz siedzi sama przy stole?

Nie muszę pytać, o kim mówi. Wiem. O niej. O królowej tych wszystkich świąt, pani domu i hierarchii, której dziś się nie podporządkowaliśmy.

– Pewnie tak – odpowiadam cicho. – Ale moja mama też tak siedziała. Przez sześć lat.

Oparł łokcie na stole, schował twarz w dłoniach. Pierwszy raz od dawna zobaczyłam w nim nie chłopca, który szuka akceptacji, ale mężczyznę, który nie wie, jak się wyzwolić.

Czuję się podle – szepnął. – Jak zdrajca.

– Michał… Ja jestem twoją żoną, nie ona. I tylko raz wybrałeś mnie. Nas.

– Ale to moja matka – spojrzał na mnie z bólem. – Wiesz, że ona nie zrozumie.

– Wiem. Ale jeśli będziemy się jej bać do końca życia, to nigdy nie wyjdziemy z cienia.

Zapadła cisza. Patrzyliśmy na siebie jak ludzie, którzy chcą do siebie wrócić, ale nie wiedzą, którędy.

Mama wróciła z Zosią, śmiejącą się i całą w błocie. Michał wziął ją na ręce, przytulił mocno. Zosia objęła go za szyję i powiedziała:

– Tata, a wiesz, że zając zostawił mi czekoladowego baranka? Ale nie musisz się martwić. Podzielę się z tobą.

I wtedy… Michał się uśmiechnął. Pierwszy raz od tygodni naprawdę, szczerze. Ale ja już nie byłam pewna, czy to uśmiech do niej… czy jeszcze do mnie.

Niczego nie żałuję

Święta minęły. Wracaliśmy do domu bez pośpiechu, bez rozmów. Zosia spała na tylnym siedzeniu, z twarzą przytuloną do pluszowego królika. Michał prowadził w milczeniu. Tylko raz spojrzał na mnie, kiedy zatrzymał się na czerwonym świetle.

– Dzięki, że się nie kłóciliśmy – powiedział wtedy cicho.

Skinęłam głową. Ale nie odpowiedziałam.

W mieszkaniu było zimno. Pusto. Położyłam walizkę pod ścianą i nie rozpakowałam jej od razu. Michał zrobił herbatę. Siedzieliśmy przy stole jak dwoje ludzi, którzy właśnie przetrwali coś trudnego, ale nie mają pojęcia, co dalej.

Nie było w nas ulgi. Nie było też kłótni. Było tylko to dziwne zawieszenie – jakbyśmy stali na lodzie i bali się zrobić krok, żeby nie pękło pod nami.

Teściowa nie zadzwoniła. Nie przysłała SMS-a. Nie zapytała o wnuczkę. Wciąż noszę w sobie echo jej słów: „Taka jest tradycja”. I czuję, że to już się skończyło. Tego nie da się cofnąć. Pękło coś, co wcześniej tylko trzeszczało. Teraz runęło z hukiem.

A Michał… Michał się pogubił. Chyba sam nie wie, czy chciał wtedy wsiąść do auta, czy po prostu bał się zostać. Patrzy na mnie inaczej – z ostrożnością, z jaką patrzy się na kogoś, kto może odejść.

Nie wiem, co dalej. Nie wiem, czy to się jeszcze da złożyć. Ale wiem jedno – już nigdy nie będę nikomu ustępować. Moja mama, moja córka, ja – my też jesteśmy ważne. I choćby wszystko miało się rozpaść... to nie żałuję.

Anita, 34 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama