„Teściowa dała mi pod choinkę ohydny sweter z lumpeksu. Oczekiwała, że będę z dumą paradować w nim przed rodziną”
„Otworzyłam prezent. Kolor mnie oszołomił. Coś między zgniłą oliwką, musztardą a... starą zasłoną z PRL-u. To był sweter. Ogromny, z włóczki, która wyglądała, jakby wcześniej służyła do szorowania garnków. A na z przodu – ogromny, czerwony renifer z czapką mikołaja i dzwoneczkiem. Prawdziwym”.

- Redakcja
Kocham święta. Jednak od kiedy jestem żoną Marka, święta mają dodatkowy składnik – jego mama. Wigilia zawsze odbywa się u teściowej. Wszystko według „tradycji”, której nikt nie zna poza nią. Barszcz bez uszek, bo „uszka robiły się tylko w latach głodu”, karp bez panierki, bo „tak zdrowiej”. I jeszcze prezenty. O tak, prezenty od mamy Marka to osobna kategoria. Prawdziwa ruletka emocji. Raz dostałam zestaw używanych garnków, a innym razem elegancką apaszkę, która... pachniała frytkami. W tym roku przeszła samą siebie. Dostałam sweter z metką z lumpeksu. Ohydny. Krzykliwy. Gryzący. W kolorze, którego nie da się opisać.
Miałam złe przeczucia
– Proszę, to dla ciebie – powiedziała teściowa, wręczając mi miękki pakunek.
Papier był pognieciony, bez wstążki, sklejony taśmą jakby w pośpiechu.
– Dziękuję, mamo – uśmiechnęłam się sztucznie, choć przeczucie miałam bardzo złe.
Otworzyłam prezent. Kolor mnie oszołomił. Coś między zgniłą oliwką, musztardą a... starą zasłoną z PRL-u. To był sweter. Ogromny, z włóczki, która wyglądała, jakby wcześniej służyła do szorowania garnków. A na z przodu – ogromny, czerwony renifer z czapką mikołaja i dzwoneczkiem. Prawdziwym.
– O... wow – wykrztusiłam.
– Widziałam go i od razu pomyślałam o tobie – powiedziała z dumą teściowa. – Tak krzyczał: „Nina!”
– No to na pewno krzyczał – burknęłam, zanim zdążyłam się ugryźć w język.
Marek spojrzał na mnie z niepokojem, ale teściowa nie zareagowała.
– To wełna! Prawdziwa! Nie to, co te sztuczne szmatki z sieciówek. I z lumpeksu, ale z tych lepszych. Mam tam panią, co mi odkłada perełki. Wiesz, że kosztował tylko sześć złotych?
– Sześć... złotych – powtórzyłam, zerkając na metkę, która rzeczywiście dumnie wisiała na rękawie.
– Włóż, kochanie – rzuciła nagle. – No pokaż się, jak ślicznie w nim wyglądasz.
Marek chrząknął.
– Mamo, może później?
– Nie, teraz. Święta są raz w roku!
Stałam z tym swetrem w dłoniach i czułam, że coś we mnie pęka.
Byłam załamana
Szłam do łazienki ze swetrem jak na ścięcie. Ubrałam go i spojrzałam w lustro. Wyglądałam jak maskotka marketu w dzień otwarcia. Westchnęłam. Sweter gryzł. Nawet przez podkoszulek. Jakby ktoś wypchał go potłuczonym szkłem i włosami kota.
– No jak?! – zawołała teściowa z korytarza. – Pokaż się!
Wyszłam. Marek odwrócił się pierwszy. Przez chwilę próbował zachować powagę, ale jego usta drgnęły.
– Wyglądasz... oryginalnie – rzucił.
– Cudownie! – pisnęła teściowa. – No przecież mówiłam! Ten kolor cię rozświetla!
– Mamo, on ma dzwoneczek, który dzwoni przy każdym kroku – zauważył Marek z nutą rozpaczy.
– No i co z tego?
– Nina wygląda jak... jakby miała zaraz prowadzić kolędowanie w przedszkolu – dodał półgębkiem.
– Mamo, naprawdę nie trzeba było – zaczęłam ostrożnie.
– No właśnie trzeba było! Bo ty zawsze chodzisz taka... jakbyś się bała koloru. Szaro, czarno, smutno. A przecież młoda jesteś, święta są!
Z każdym ruchem głowy dzwoneczek cicho dzwonił. Zaczynałam mieć mdłości.
– To może... zdejmę go na kolację?
– Nie ma mowy! – obruszyła się. – Robię wam zdjęcie na pamiątkę. Nina w sweterku od mamusi!
Aparat już był w jej dłoni. A ja stałam tam jak manekin z koszmaru.
Wiedziałam, że to dopiero początek
Zdjęcie. Jedno, drugie, trzecie. Mama Marka robiła ich więcej niż paparazzi księżnej w bikini. W tle choinka, a ja na pierwszym planie, z miną jakby renifer na moim brzuchu mnie właśnie przepraszał za całe to upokorzenie.
– Dajcie jeszcze buziaka, no! – wołała z entuzjazmem, wymachując telefonem.
– Mamo, może wystarczy? – zaproponował Marek, próbując nie patrzeć mi w oczy.
– Ależ nie! Trzeba uwieczniać rodzinne chwile! To są wspomnienia! – rozczulała się.
Kiedy w końcu mogłam usiąść, sweter zaczepił się o obrus, a potem o oparcie krzesła. Dzwoneczek zabrzęczał. Znowu. Już czułam, że mam na niego alergię.
– To naprawdę oryginalny prezent, mamo – powiedziałam z lekkim przekąsem, sięgając po pieroga.
– Wiem. Tylko wyjątkowym ludziom daje się takie rzeczy – odpowiedziała z uśmiechem. – Ale jeśli ci się nie podoba, to nie musisz udawać.
Odłożyłam widelec.
– Skoro to taki cudowny sweter, to może założysz go jutro na spacer? – rzuciłam. – Myślę, że pani z lumpeksu by się ucieszyła. Pewnie pamięta, komu go sprzedała.
Mama zmrużyła oczy.
– Insynuujesz, że nie mam gustu?
– Skąd! Po prostu... trudno mi dorównać twojemu stylowi – uśmiechnęłam się słodko, w duchu mając ochotę rzucić reniferem o ścianę.
Marek chrząknął i pod nosem mruknął:
– Uspokójcie się, błagam. Chociaż w święta...
Nagle odezwał się dzwonek do drzwi.
– A to, kto jeszcze? – mama wstała i ruszyła korytarzem.
Wiedziałam, że to dopiero początek.
Słuchałam z niedowierzaniem
– Wejdź, wejdź, mamy jeszcze sporo pierogów – zawołała mama Marka od drzwi.
Starsza pani weszła z entuzjazmem i... natychmiast mnie zauważyła.
– Ojej, ale cudny sweterek! – powiedziała, przekrzywiając głowę. – Sama robiłaś?
Zamarłam.
– To prezent od mamy Marka – powiedziałam przez zęby. – Z lumpeksu, ale „z tych lepszych”.
– Jak ja kocham takie rzeczy! Taki swojski styl, co? A ten dzwoneczek! Boski!
– Wiedziałam, że to perełka – triumfowała teściowa, przyklaskując sama sobie. – Ludzie nie znają się na modzie!
– Zobaczcie, jaki prezent dostałam – powiedziała sąsiadka i wskazując na swój sweterek. – Też dostałam prezent. Od mojej synowej. Popatrz, jaki piękny. Z angory, w delikatne różyczki. Prawdziwa miękkość!
Teściowa spojrzała kątem oka i od razu zbladła.
– No… też niczego sobie – mruknęła. – Ale Nina to bardziej energiczna dziewczyna, jej pasują kolory.
– No jasne – wtrąciłam. – Róże są dla delikatnych. Ja to, wiadomo, typ harcerki.
Sąsiadka się roześmiała.
– Dobrze, że macie siebie! Tyle wspólnego! Synowa i teściowa jak papużki nierozłączki!
Marek zakaszlał, a ja uniosłam kubek z kompotem.
– Za papużki – powiedziałam.
I wtedy wydarzyło się coś, czego się nie spodziewałam.
Zaczęłam się śmiać
Renifer zadrżał, gdy sięgnęłam po miskę z barszczem. Mój rękaw zawadził o talerz. Dzwoneczek zabrzęczał, a potem wszystko działo się szybko.
– Nina! – krzyknęła teściowa, łapiąc za serwetki, ale było za późno.
Talerz się przewrócił, barszcz rozlał na biały obrus, a ja wyglądałam, jakby mnie ktoś postrzelił w pierś różowym tuszem. Renifer miał teraz na czapce plamę jak krew. Zrobiło się cicho.
– No świetnie – powiedziała przez zęby teściowa. – To już nawet świętego renifera nie uszanujesz?
– Oj, przepraszam – jęknęłam, próbując się wytrzeć. – To nie tak miało być, serio...
– Mamo, daj spokój – Marek wstał. – Przecież to był wypadek. Sweter był... jakby to ująć... trudny w obsłudze.
Sąsiadka próbowała nie parskać śmiechem.
– Jak dobrze, że moje różyczki są bez dzwoneczków – mruknęła.
– Trzeba było go nie zakładać – rzuciła lodowato teściowa. – Jak ci nie pasował, mogłaś od razu powiedzieć. Trzeba mieć klasę.
Zaczęłam się śmiać. Tak po prostu, ze zmęczenia, frustracji i... czegoś jeszcze.
– Mamo – powiedziałam spokojnie – to ty mi go kazałaś założyć. I to było najlepsze, co mogłam zrobić.
– Przepraszam? – uniosła brwi.
– Dzięki temu sweter już zawsze będzie mi się kojarzył ze świętami u ciebie. Cudownie, prawda?
Marek zaśmiał się pierwszy. Potem sąsiadka. A w końcu – niech to szlag – mama Marka też się roześmiała.
– No dobrze, dobrze. Następnym razem dostaniesz coś bardziej praktycznego.
– Skarpetki? – zapytałam z nadzieją.
– Albo fartuch. Też z lumpeksu, oczywiście.
Nie miałam już w sobie złości
Po kolacji, gdy już posprzątałyśmy stół i sąsiadka poszła do domu z paczką pierogów „na jutro”, usiadłam na kanapie.
– To było… niezapomniane – westchnęłam, poprawiając rękaw i zerkając na Marka.
– Sweter przetrwał, ty przetrwałaś, mama też – podsumował. – A zdjęcia... no cóż, będą krążyć po rodzinnej grupie do końca świata.
– Niech tylko nie trafią na mój profil – ostrzegłam.
– Za późno – rzucił z uśmiechem. – Mama już wrzuciła. Opisała: „Nina w sweterku od serca”.
Parsknęłam śmiechem, ale już bez złości. W sumie... co mi tam. Tak, wyglądałam, jak własna karykatura. Tak, sweter gryzł, śmierdział kurzem i świecił jak latarnia morska. Jednak teściowa naprawdę się postarała. W jej świecie taki prezent to wyraz miłości.
– Wiesz co? – powiedziałam, wstając. – Jutro też go założę. Na śniadanie.
– Masz gorączkę?
– Nie. Po prostu... skoro już mnie okrzyknęła ikoną stylu, niech ma. Może wtedy w przyszłym roku kupi mi coś normalnego.
– Albo koszulkę w bałwanki – rzucił.
– Albo bombki na wagę.
Dzwoneczek zabrzmiał po raz ostatni, gdy ściągałam sweter przed snem. Sweter położyłam go na krześle. Nie wyrzuciłam go. Będzie idealny na przyszłoroczny konkurs „najbrzydszy sweter świąteczny”. Bo trzeba przyznać – wygrałby z każdą konkurencją.
Nina, 33 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Po 15 latach wróciłam ze Szkocji do kraju, bo tęskniłam za ojczyzną. Niestety Polacy nie przyjęli mnie zbyt ciepło”
- „Synowa woli siedzieć w domu z dziećmi, zamiast robić karierę. Potem się zdziwi, jak chłop się będzie oglądał za innymi”
- „Wspólny weekend w górach uświadomił mi, że mąż to istna maruda. Najchętniej pod choinkę zażyczyłabym sobie lepszy model”