Reklama

Gdy po półrocznym urlopie macierzyńskim pierwszy raz zamknęłam za sobą drzwi mieszkania, serce waliło mi jak oszalałe. Byle do windy. Byle nie zawrócić.

Reklama

– Dasz radę, Justyś – szepnęłam do siebie, trzymając w dłoni kubek z kawą i torebkę z laptopem.

Stałam tam przez kilka sekund, słysząc za sobą cichy szelest pieluch i gaworzenie. A potem usłyszałam jeszcze:

– Pa pa, mamunia idzie do pracy – zaświergotała Halina, moja teściowa, a w jej głosie wyczułam nutę tryumfu.

Odechciało mi się wszystkiego. Jestem mamą. Mamą, która postanowiła wrócić do pracy, choć każda komórka w moim ciele krzyczała, że powinnam zostać. Ale musiałam – finansowo, emocjonalnie, zawodowo – musiałam. Choć serce pękało.

– Będę pod telefonem. Jak tylko coś się zadzieje – dzwoń od razu, mamo Halinko, dobrze? – powiedziałam przed wyjściem, przyklękając przy foteliku, gdzie leżał mój synek.

– Ależ dziecko, nie dramatyzuj. Sama trójkę odchowałam, wiem, co robię – machnęła ręką Halina, odbierając ode mnie niemowlę z takim impetem, że poczułam się jak niepotrzebna statystka w filmie o własnym macierzyństwie.

Z jednej strony byłam jej wdzięczna. W końcu to ona zaoferowała pomoc. Do żłobka w naszym mieście były kolejki, a prywatne opcje przekraczały nasz budżet. Halina wręcz się ucieszyła – jak to ujęła: „Będę miała zajęcie na emeryturze, a wy będziecie spokojni. Taki maluszek nie może iść do obcych ludzi”. Wtedy wydawało mi się, że trafił nam się los na loterii. A może po prostu chciałam w to wierzyć. Bo strach, że nikt nie zajmie się moim dzieckiem tak jak ja, był zbyt silny, by go unieść. Wieczorem, leżąc obok Andrzeja, szeptałam:

– Wiesz, jestem szczęśliwa, że twoja mama może zająć się małym. Naprawdę. Ale czuję się tak, jakbym go komuś oddała.

– Justynko… wiem. Ale mama da radę. Kocham cię – powiedział Andrzej i przytulił mnie mocniej.

Wierzyłam wtedy, że wszystko będzie dobrze. Nie wiedziałam jeszcze, że to był zaledwie początek.

Teściowa robiła po swojemu

Zaczęłam wracać do domu coraz bardziej spięta. Niby wszystko było dobrze, synek uśmiechnięty, przewinięty, najedzony, ale czułam, że coś się wymyka spod kontroli. Kiedyś powiedziałam, że śpi najlepiej między dziesiątą a dwunastą. Halina pokiwała głową, a następnego dnia usłyszałam:

– Po co on ma spać w dzień tak długo? Potem wieczorem nie zaśnie. O dziesiątej to on powinien mieć zabawę, nie drzemkę.

Zdziwiło mnie to. Próbowałam tłumaczyć, że ma swój rytm i że dzięki tym dwóm godzinom jest spokojniejszy, ale ona tylko przewróciła oczami.

– Ty sobie wychowuj, jak chcesz, ale trochę elastyczności by ci nie zaszkodziło.

Odpuściłam. Uznałam, że może się czepiam, że to drobnostka. Ale z dnia na dzień takich drobnostek było coraz więcej. Wracałam i słyszałam:

– Dałam mu dzisiaj smoczka, bo przecież dziecko się inaczej nie uspokoi. Kiedyś się dawało i dzieci były spokojniejsze, nie to, co teraz.

Albo:

– Wiesz, dałam mu łyżeczkę kaszki z czekoladą. Taka dobra była, aż się oblizywał.

Zamarłam. Czekolada? Przecież miałam wszystko rozpisane, żadnych słodyczy przed pierwszym rokiem. Andrzej był przy tym, spojrzałam na niego, ale tylko wzruszył ramionami. Wieczorem, gdy teściowa poszła już do siebie, zapytałam go:

– Czemu nic nie powiedziałeś?

– Justynko, przecież mama chce dobrze. A czekolada raz na jakiś czas... nie przesadzaj.

Nie przesadzaj. To słowo utkwiło mi w głowie na długo. W końcu przyszedł dzień, kiedy nie wytrzymałam. Wróciłam wyjątkowo wcześniej, synek siedział w pokoju w dresie, który sama odłożyłam na dno szafy, bo był za cienki na taką pogodę. Poza tym wyglądał na zmęczonego, a było dopiero popołudnie. Podeszłam do Haliny i powiedziałam najłagodniej, jak potrafiłam:

– Mamo, prosiłam, żebyś nie dawała mu słodyczy. I żeby spał o dziesiątej. On naprawdę tego potrzebuje.

Podniosła na mnie wzrok, powoli odłożyła kubek na stół i odpowiedziała tonem, którego nie zapomnę:

– Nie przesadzaj, Justynko. Wychowałam troje dzieci i wszyscy jakoś żyją.

Poczułam, jak coś we mnie się zaciska. Zamilkłam, ale w środku aż buzowało. Wyszłam do kuchni, niby po wodę, ale tak naprawdę, żeby nie powiedzieć czegoś, czego będę żałować. Zaczęłam się zastanawiać, czy to ja jestem przewrażliwiona, czy ona naprawdę zaczyna traktować mnie jak osobę, której trzeba pokazać, gdzie jej miejsce i jak się naprawdę wychowuje dzieci.

Zabrałam synka i wyszłam

Z każdym dniem robiło się gorzej. Halina przestała nawet udawać, że mnie słucha. Gdy mówiłam, że nie chcę jeszcze wprowadzać mięsa, odpowiadała:

– Ależ on tak się oblizuje, gdy mu dam rosołek z kurą. A poza tym, białko musi jeść.

Nie był to głos osoby, która chce podyskutować. To był ton decyzji. Pewnego wieczoru weszłam do pokoju i usłyszałam, jak mówi do mojego syna:

– Mamusia tylko rodziła, a babcia cię wychowuje. Prawda, kochanie?

Struchlałam w drzwiach. Coś się we mnie zagotowało. Podeszłam do niej i bez żadnych wstępów powiedziałam:

– Mamo, proszę, nie mów takich rzeczy. To nie jest w porządku.

Spojrzała na mnie chłodno.

– A co, nieprawda? Ty całe dnie w pracy, a ja z nim od rana do wieczora. On mnie zna lepiej niż ciebie.

Nie pamiętam, co odpowiedziałam. Pamiętam tylko, że głos mi drżał, serce waliło, a ręce same sięgały po torbę i ubranka synka. Płakał, gdy go ubierałam, ale nie mogłam tam zostać ani minuty dłużej. Andrzej stał w przedpokoju jak wmurowany. Nie powiedział nic. Po prostu patrzył, jak wychodzę z dzieckiem i trzęsącymi się dłońmi zamykam za sobą drzwi.

Nie żałowałam, mimo trudów

Pierwsze tygodnie po oddaniu synka do żłobka były najtrudniejsze. Przez trzy dni pod rząd płakałam w samochodzie pod placówką. Mały nie chciał zostać, wył, a ja nie chciałam go zostawiać. Ale wiedziałam, że nie ma już odwrotu. Potem zaczął chorować. Katary, kaszle, antybiotyki. Co tydzień coś nowego. Za każdym razem, gdy musiałam zostać z nim w domu, czułam, że zawodzę i w pracy, i jako matka. Ale mimo tego nie żałowałam swojej decyzji. W końcu nikt już nie podważał mojego zdania. Halina nie odezwała się do mnie ani razu. Wszystko przekazywała przez Andrzeja. Słyszałam od niego:

– Mama mówi, że jednorazowe pieluchy to sama chemia. Może kupisz trochę tetrowych?

Nie wytrzymałam.

– Powiedz mamie, że nie zamierzam wracać do starych czasów. A jeśli ma jeszcze jakieś rady, to może powie mi je wprost, nie przez ciebie.

Andrzej spuścił wzrok. Wiedziałam, że mu ciężko. Ale nie mogłam już dłużej brać na siebie całego ciężaru tej sytuacji. W święta siedzieliśmy przy jednym stole, ale czułam się jak gość, którego nikt nie zapraszał. Halina zagadywała wnuka, jakby nikogo więcej przy tym stole nie było. Mnie unikała wzrokiem. Nikt nie poruszał sprawy, ale napięcie było wyczuwalne w każdym geście, w każdym spojrzeniu.

Czułam się samotnie

Zaczęłam rozmawiać z innymi matkami. Najpierw z koleżanką w pracy, potem na forum internetowym. Szukałam potwierdzenia, że nie jestem nienormalna. Że nie jestem zła, bo postawiłam granicę.

– Czy to ja jestem zła, że nie chcę, żeby ktoś mnie traktował jak inkubator? – zapytałam kiedyś głośno, siedząc z Magdą przy kawie.

Popatrzyła na mnie uważnie.

– Jesteś matką. Masz prawo decydować. To nie jest egoizm. To instynkt.

Chciałam jej wierzyć. Naprawdę chciałam. Ale w domu nadal czułam się samotna. Andrzej niby był obok, ale milczał. Odsuwał się.

– Wiesz, że czuję się sama? – powiedziałam do niego pewnego wieczoru, gdy usypialiśmy małego.

Nie jesteś sama – rzucił bez przekonania, nawet nie odrywając wzroku od telefonu.

– Jesteś, ale jakby cię nie było. Nie bronisz mnie, nie stoisz po mojej stronie. Mam wrażenie, że cały ten konflikt to tylko mój problem.

Nie odpowiedział. Tylko westchnął. Zrozumiałam wtedy, że awantura z Haliną to jedno, ale drugą przegrywam po cichu, we własnym małżeństwie.

Żyjemy obok siebie

Dziś Halina widuje wnuka tylko w święta. I tylko wtedy, gdy ja jestem obok. Nie zostawiam go z nią samego, nawet na chwilę. Nauczyłam się ufać sobie. Ale też wiem, że nie zapomnę tego, co powiedziała, ani jak mnie traktowała. Z Andrzejem żyjemy obok siebie. Nie kłócimy się, ale też nie rozmawiamy tak jak dawniej. Wieczory spędzamy razem, ale w ciszy. Ja z książką, on z telefonem. Czasem mam wrażenie, że więcej rozmawiam z koleżankami z pracy niż z własnym mężem.

Czuję się silniejsza. Może nawet dojrzalsza. Ale też zmęczona. Ta walka o własne dziecko, o siebie, o szacunek – kosztowała mnie więcej, niż się spodziewałam. Coraz częściej myślę o terapii. Dla siebie. A może i dla nas obojga. Bo jedno wiem na pewno: nie oddam już nikomu decydowania o moim dziecku. Nawet jeśli będzie mnie to kosztowało więcej trudnych rozmów, więcej samotnych wieczorów. Może kiedyś się dogadamy. Ale nie kosztem mojego dziecka.

Justyna, 30 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama