Reklama

Od siedmiu lat jestem żoną Marka. Nasze małżeństwo nie było zawsze łatwe – przeszliśmy przez wiele prób, zwłaszcza tych związanych z... brakiem. Brakiem dziecka. Próbowaliśmy wszystkiego – leczenia, diety, modlitwy, nawet adopcji. I wtedy, kiedy już pogodziliśmy się z myślą, że zostaniemy tylko we dwoje – stał się cud. Zaszłam w ciążę. Jestem teraz w siódmym miesiącu. Każdy kopniak przypomina mi, jak bardzo tego chciałam. I jak bardzo się boję. Boję się, że coś pójdzie nie tak, że ten dar zostanie mi odebrany.

Reklama

Marek jest kochający, ale nieobecny. Praca w banku pochłania go do reszty. Mówi, że musi się starać bardziej, „dla nas”, „dla przyszłości dziecka”. A ja... ja zostaję sama z własnym niepokojem. I właśnie wtedy, kiedy zaczęły się te skurcze – ledwo wyczuwalne, ale uporczywe – lekarz kazał mi zwolnić. A Marek, zamiast zapytać mnie, co o tym sądzę, sam podjął decyzję.

– Mama przyjedzie do nas, na wszelki wypadek. Musisz mieć opiekę.

Zaniemówiłam. Janina. Teściowa. Kobieta, która kiedyś powiedziała mi, że „macierzyństwo to obowiązek kobiety, nie przywilej”. I tak się zaczęło. Najpierw były tylko walizki w przedpokoju. Potem zasłony zasłonięte do połowy dnia, „żeby nie świeciło”. A potem – już była wszędzie. W kuchni. W salonie. W moim łóżku. I coraz mniej zostawało... mnie.

Nie miałam siły krzyczeć

Pierwszy poranek z Janiną przypominał mi wczesne dzieciństwo, kiedy budziłam się na koloniach i nie do końca wiedziałam, gdzie jestem. Otworzyłam oczy i usłyszałam szuranie kapci w kuchni. W powietrzu unosił się zapach smażonego jajka. Zanim zdążyłam się podnieść, do sypialni zajrzała teściowa.

– Wstawaj, Renatko, śniadanie już gotowe. Nie powinnaś tyle leżeć, to niezdrowe. Ale też nie ryzykuj dziecka dla powietrza – rzuciła tonem, który nie dopuszczał dyskusji.

Nie wiedziałam, czy mam się śmiać, czy płakać. Chciałam odpowiedzieć, że lekarz kazał mi spacerować, że umiarkowany ruch jest wręcz wskazany, ale zanim otworzyłam usta, usłyszałam już:

– Widziałam prognozę pogody. Wilgotno dziś. A ty jesteś taka delikatna. Zrobisz kilka kroków i będziesz się wieczorem wiła z bólu.

Tego dnia Janina przejęła wszystko – od gotowania, przez pranie, aż po rozkład dnia. O jedenastej kazała mi się położyć, „na odpoczynek dla dziecka”. O czternastej zaserwowała rosół, po czym kazała mi siedzieć na kanapie pod kocem. Po osiemnastej zgasła lampka obok mnie, bo „światło drażni dziecko”. Czułam się, jakbym była tylko dodatkiem do brzucha.

Na początku próbowałam rozmawiać z Markiem. Tłumaczyłam, że nie jestem chora, tylko w ciąży. Że potrzebuję przestrzeni, że źle się czuję, kiedy jestem traktowana jak pacjentka w sanatorium. Marek kiwał głową, przytulał mnie i mówił:

– Mama się tylko martwi.

Po tygodniu zniknęły moje klucze. Janina wzięła je z mojej torebki, tłumacząc:

– Żebyś nie robiła sobie głupich wycieczek. Sama mówiłaś, że bywasz roztargniona. A dziecko to nie zabawa. Trzeba o nie dbać.

Nie krzyczałam. Nie miałam już siły. Chodziłam po domu z coraz cięższą głową. Zamykałam się w łazience, gdzie mogłam na chwilę odetchnąć. Czułam, jak moje ciało nie jest już moje. Jak moje życie zostało podzielone, zapakowane w harmonogram, którego nie ustalałam. Marek z dnia na dzień stawał się coraz bardziej nieuchwytny. Wracał późno, całował mnie w czoło, mówił coś o klientach, po czym siadał z mamą w kuchni i rozmawiali szeptem. Nie chciałam podsłuchiwać. Ale zaczynałam się bać.

Zaczynałam się bać

Pamiętam ten wieczór, kiedy próbowałam wyjść na balkon. Miałam ochotę tylko postać chwilę na zewnątrz. Chwyciłam za klamkę i usłyszałam za sobą:

– Renata! Co ty robisz?! Przeciąg, zaraz się przeziębisz!

Odsunęłam się bez słowa. Wróciłam na kanapę, opatuliłam się kocem, bo tego oczekiwała. I wtedy po raz pierwszy zadałam sobie to pytanie: czy ja naprawdę zostałam zamknięta we własnym domu? Tego wieczoru nie potrafiłam zasnąć. Zwinęłam się na boku i gapiłam w okno. Słyszałam ich rozmowy w kuchni, choć nie rozróżniałam słów. Wiedziałam tylko, że nie jestem ich częścią. A przecież to był mój dom. Moje życie. Kiedy Marek wszedł do sypialni, od razu wyczuł, że coś jest nie tak.

– Nie śpisz?

Nie mogę oddychać – powiedziałam, nie patrząc na niego. – Ona zabiera mi wszystko. Nawet Wi-Fi.

– Może to dla twojego dobra – odparł, z tą charakterystyczną nutą niepewności, którą miał zawsze, kiedy próbował obronić coś, w co sam nie wierzył.

– Nie chcę dobra w wersji twojej matki – odpowiedziałam ostro, ale głos mi się załamał. Poczułam łzy pod powiekami.

Nie odpowiedział. Usiadł na brzegu łóżka i przez chwilę milczeliśmy razem. Potem poszedł do łazienki. Gdy wrócił, już spałam. A przynajmniej tak myślał. Następnego dnia nie miałam już dostępu do internetu. Janina oznajmiła, że „słyszała, że fale z routera źle wpływają na rozwój płodu” i że ona „nie może z czystym sumieniem narażać wnuka”. Poprosiłam Marka o przywrócenie sieci, ale tylko wzruszył ramionami.

– To tylko na chwilę. Mama się martwi.

Zaczęłam chować telefon do łazienki. Wyłączałam dźwięki, włączałam tryb samolotowy. Bałam się, że jeśli zadzwoni jakaś koleżanka albo ktoś wyśle mi wiadomość, Janina usłyszy. Nie miałam już własnej przestrzeni. Nawet w głowie. Z dnia na dzień coraz częściej udawałam, że śpię. Kiedy słyszałam kroki na korytarzu, zastygałam z zamkniętymi oczami. Gdy Janina wchodziła sprawdzić, czy „na pewno leżę”, nie ruszałam się. Czasem siadała obok i dotykała mojego brzucha. Nie mówiła nic. Po prostu siedziała. Jak strażniczka.

W nocy budziłam się z uczuciem, że nie wiem, gdzie jestem. Patrzyłam na szafkę, na ramkę ze zdjęciem z wakacji we Włoszech. Myślałam wtedy: tam byłam sobą. Teraz jestem... nie wiem kim. Na pewno nie matką. Jeszcze nie. Ale i już nie żoną. Nie kobietą. Nawet nie domownikiem. To nie jest już moje życie. To jej reżim.

Postawiłam mu ultimatum

Tego wieczoru nie wytrzymałam. Usłyszałam, że znów rozmawiają w kuchni. Po cichu otworzyłam drzwi sypialni i stanęłam za rogiem, tuż przy ścianie. Ich głosy niosły się przez korytarz.

– Nie możemy jej pozwolić wychodzić. Ona nie wie, co robi – powiedziała Janina. Jej ton był chłodny, zdecydowany.

– Wiem... – odpowiedział Marek, wyraźnie zmęczony. – Ale to zaczyna wyglądać... dziwnie. Renata się zmienia. Jest przygaszona. Unika mnie. Prawie się nie odzywa.

– Ja wiem lepiej – przerwała mu ostro. – Albo dziecko, albo jej fanaberie.

Poczułam, jak robi mi się słabo. Zimno przeszło mi po karku. Cofnęłam się o krok i prawie przewróciłam krzesło w przedpokoju. W tym samym momencie drzwi kuchni się uchyliły. Nie zamierzałam już się chować. Weszłam do środka. Janina spojrzała na mnie zaskoczona, ale zaraz przybrała minę pełną spokoju, jakby nic się nie stało. Marek podniósł się z krzesła, jakby nie wiedział, co zrobić.

– Już wiem, co o mnie myślicie – powiedziałam cicho, ale głos mi się łamał. – Już nie pytam. Teraz żądam. Wybieraj, Marek. Ja albo twoja matka.

Zapadła cisza. Janina westchnęła i zaczęła zbierać filiżanki ze stołu. Marek stał między nami jak dziecko przy tablicy, które nie zna odpowiedzi. Nie potrafił spojrzeć mi w oczy.

– Renata, proszę... – zaczął.

– Nie – przerwałam mu. – Nie proś. Nie łagódź. Nie tłumacz. Po prostu wybierz.

Janina podniosła brwi, ale nie powiedziała nic. Wyszła z kuchni. A Marek? Stał nadal w milczeniu. Czekałam. Jedna sekunda, druga, piąta... Nic. Odsunęłam się od niego. Przeszłam obok, nie dotykając. Czułam, że właśnie się kończę. Nie jako żona. Nie jako przyszła matka. Jako człowiek. Wyszłam.

Szłam przed siebie boso

Leżąc na kanapie, próbowałam zasnąć, ale obrazy z przeszłości wracały jak lawina. Przypomniałam sobie pierwsze miesiące po ślubie – Janina dzwoniąca co wieczór z pytaniami o kolację, o pranie, o moje cykle. Wtedy wydawało mi się to tylko troską. Pamiętałam jej niezapowiedziane wizyty, kiedy siedziałam w szlafroku, a ona już robiła porządki w kuchni, komentując, że „Marek lubi porządek, prawda synku?”. Zawsze był przy niej cichy, zgaszony, jakby poddany. Wtedy nie widziałam w tym zagrożenia. Teraz widziałam wszystko wyraźnie. To nie była pomoc. To było przejęcie. Wstałam bezszelestnie. Nie zabrałam nic oprócz telefonu. Kluczy i tak nie miałam. Przekręciłam zamek od środka. Wyszłam. Boso. W głowie miałam tylko jedno – muszę oddychać. Szłam przed siebie, nie wiedząc dokąd. Ale po raz pierwszy od wielu dni czułam coś innego niż duszność. Czułam powietrze na twarzy.

Musiałam stamtąd uciec

U Karoliny byłam jak cień. Weszłam i usiadłam przy stole, a ona nalała mi herbaty i nic nie mówiła. Wiedziała, że najpierw muszę pomilczeć. Dopiero po chwili zaczęłam mówić. O Janinie, o Marku, o zamknięciu, o braku internetu, o lęku. Karolina patrzyła na mnie uważnie, aż w końcu powiedziała:

– To nie opieka. To przemoc.

Pokiwałam głową, ale nic nie odpowiedziałam. Dopiero po chwili poczułam, jak zaczynam się trząść. Płakałam cicho, niemal bezgłośnie, ale całym ciałem.

– Czy ja naprawdę nie mam nic do powiedzenia o własnym ciele? O własnym dziecku? – zapytałam, chociaż nie oczekiwałam odpowiedzi.

Karolina tylko chwyciła mnie za rękę. A ja zaczęłam rozważać to, co do tej pory wydawało mi się niemożliwe. Czy mogę nie wrócić? Czy mogę uciec i mimo to być matką? I czy można kochać dziecko, a jednocześnie nienawidzić wszystkiego, przez co się go doczekało?

Renata, 32 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama