Reklama

Święta w naszym domu to zawsze był teatr – z teściową w roli reżysera, publiczności i głównego krytyka kulinarnego. Nigdy nie zapomnę, jak kiedyś kręciła nosem na moje pierogi z kapustą, twierdząc, że ciasto „takie jakieś gumowate” i że kapusta „chyba z puszki”. Na moją zupę grzybową powiedziała kiedyś: „O, jaka nowoczesna… szkoda, że bez smaku”. Nie wiem, co mnie bardziej w niej drażniło – te zgryźliwe komentarze, czy to, że mówiła je takim tonem, jakby robiła mi przysługę. I jakby nikt inny nie miał prawa znać smaku prawdziwych świąt, poza nią i jej „przepisami z zeszytu mamy”. Nie szukałam konfrontacji, naprawdę. Nie robiłam tego, by się popisać. Po prostu chciałam w końcu, choć raz, usłyszeć od niej coś innego niż zawoalowaną krytykę.

Nie spodziewałam się, że wszystko zmieni się przez kluski. Zwykłe kluski z makiem, które zrobiłam trochę na przekór, trochę z sentymentu. Nawet nie dla niej. A jednak to właśnie one miały sprawić, że – pierwszy raz od lat – teściowa przestała mnie krytykować.

Czułam się jak uczennica

W kuchni unosił się zapach smażonej cebuli i suszonych grzybów. Miałam już ubranie całe w mące, a ręce lepiły się od ciasta. I wtedy rozległ się znajomy dźwięk – dzwonek do drzwi. Wytarłam ręce o fartuch i podeszłam do drzwi z sercem na ramieniu.

– O, witam serdecznie! – powiedziałam z wymuszonym uśmiechem, gdy zobaczyłam moją teściową.

– Zdążyłam jeszcze przed kolacją, choć śnieg jak zwykle zaskoczył drogowców – powiedziała, ściągając buty z godnością królowej matki. – I... czuć już, że coś gotujesz. Pachnie... interesująco.

– To dobrze – odpowiedziałam, udając, że nie usłyszałam tej dziwnej nuty w jej głosie.

– Co tam masz w garnku? – zaglądnęła bez pytania. – Barszcz? No proszę… Mam nadzieję, że nie z koncentratu.

– Nie, na zakwasie. Sama zrobiłam – odpowiedziałam spokojnie.

– Mhm – mruknęła, jakby to jeszcze niczego nie przesądzało. – A pierogi?

– Z kapustą i grzybami. Ciasto rozwałkowałam cieniutko.

– O, to ciekawe. Zobaczymy, czy się nie rozlecą przy gotowaniu. A ryba?

– W galarecie. I smażony karp. Jeszcze tylko kluski z makiem muszę skończyć.

Kluski z makiem? – spojrzała na mnie podejrzliwie. – A kto to u ciebie będzie jadł?

– Zobaczymy – odpowiedziałam, z lekkim uśmiechem. – Może się ktoś skusi.

– Kluski z makiem... – powtórzyła jeszcze raz pod nosem, jakby właśnie usłyszała coś obrazoburczego.

Nie odezwałam się więcej. Nie było sensu. Wiedziałam, że to dopiero początek.

Spojrzała na mnie podejrzliwie

Zegar wybił siedemnastą. Mąż ustawiał talerze na stole, dzieci kończyły dekorować choinkę, a teściowa... Teściowa siedziała na kanapie z miną jakby przyszła na kontrolę sanepidu.

– Wiesz, że karp powinien być krojony pod skosem, a nie w takie grube plastry? – rzuciła mimochodem, kiedy wnosiłam półmisek.

– Tak zrobiłam. Przynajmniej nikt nie połknie ości – odpowiedziałam spokojnie.

– A galaretę przelałaś przez gazę? Bo jak nie, to pewnie będzie mętna.

– Tak, przelałam. Zrobiłam wszystko, jak trzeba.

– No oby – westchnęła, poprawiając sobie apaszkę. – U mnie zawsze była przezroczysta jak szkło.

Usiedliśmy do stołu. Rozpoczęliśmy od modlitwy, potem opłatek. W końcu barszcz. Teściowa zamieszała łyżką.

– Czerwony… choć trochę blady. Może zakwas był zbyt młody?

Nie odpowiedziałam. Wzięła łyk. Zrobiła minę, jakby coś analizowała.

– No… zjadliwy.

Czułam, jak moje nerwy napinają się jak struna. Pierogi. Oczywiście najpierw sprawdziła, czy się nie rozkleiły.

– No dobrze. Te nawet trzymają fason. Kapusta nie za kwaśna, choć grzybów dałaś mało.

– Użyłam podgrzybków i borowików.

– Mhm. A te kluski z makiem... – spojrzała na półmisek, który właśnie wnosiłam – ...to na deser?

– Tak, specjalnie dla ciebie – powiedziałam i odstawiłam danie na stół.

Spojrzała na mnie podejrzliwie, jakby podejrzewała pułapkę.

Nie mogłam w to uwierzyć

Kiedy podałam kluski z makiem, zapadła cisza. Dzieci zaczęły niepewnie grzebać w talerzach, mąż sięgnął po kompot z suszu, a teściowa zmrużyła oczy.

– Wyglądają jak… no cóż, jakbyś się trochę postarała – przyznała niechętnie. – A mak to z puszki?

– Nie. Sama zmieliłam dwa razy, sparzyłam, doprawiłam miodem i bakaliami.

– Aha... – wymruczała, patrząc podejrzliwie na drobne, lśniące kluski. – Dziwne, że ci się chciało. To bardzo pracochłonne danie.

– Wiem – odpowiedziałam spokojnie. – Ale dla rodziny warto.

Wzięła jedną łyżkę. Potem drugą. Zatrzymała się. Uniosła wzrok, spojrzała na mnie, ale nie powiedziała nic. Po prostu... jadła dalej. Dzieci przestały dłubać w kluskach i zaczęły je zajadać ze smakiem. Mąż wziął porcję i podniósł brwi z uznaniem.

– Kochanie, naprawdę dobre. Serio. Takie robiła moja babcia.

Spojrzałam na teściową. Jadła już trzecią łyżkę. Nadal bez słowa. Coś się działo.

Smakuje? – zapytałam, patrząc jej prosto w oczy.

Przełknęła powoli. Odłożyła łyżkę. Pokiwała głową.

– Te kluski… są bardzo dobre – powiedziała cicho. – Naprawdę dobre. Chyba lepsze niż moje.

W pokoju zapadła martwa cisza. Mąż uniósł głowę znad talerza, dzieci przestały jeść.

– Przepraszam, możesz powtórzyć? – odezwałam się, z lekkim niedowierzaniem.

Teściowa otarła kącik ust serwetką i spojrzała na mnie z czymś na kształt... szacunku?

Są bardzo dobre – powiedziała wyraźnie. – Nie wiem, co dodałaś, ale to są najlepsze kluski z makiem, jakie jadłam od lat.

Rozpierało mnie szczęście

Po tych słowach jeszcze przez chwilę nikt się nie odezwał. Mąż wybałuszył oczy, jakby zobaczył jednorożca przy stole. Dzieci spojrzały na siebie i zaczęły chichotać. Patrzyłam na teściową, zastanawiając się, czy przypadkiem nie zemdleje z tego wysiłku emocjonalnego.

– To może jeszcze jedną łyżeczkę? – zapytałam z udawaną grzecznością, chociaż w środku miałam ochotę wstać i zatańczyć z radości.

– Może... może i tak – mruknęła, jakby sama była zaskoczona swoją decyzją.

Nałożyłam jej kolejną porcję. Jadła powoli, z namysłem.

– Mak słodziłaś miodem? – zapytała niepewnie.

– Tak. I dodałam trochę skórki pomarańczowej. I migdałów w płatkach.

– Mhm. Sprytnie. Sama bym tak zrobiła – dodała po chwili i znowu zanurzyła łyżkę.

– Mamo, to znaczy, że możemy te kluski robić co roku? – zapytał mój mąż z nieukrywanym rozbawieniem.

Nie widzę przeszkód – odpowiedziała oschle, ale coś jakby drgnęło w jej głosie.

Kiedy skończyliśmy deser, teściowa niespodziewanie zaczęła zbierać talerze. Sama z siebie. Bez przypominania.

Pomogę ci w kuchni – powiedziała i nie czekając na moją reakcję, poszła do zlewu.

Stałam przez moment jak wryta. Czyżby magia klusek z makiem przełamała nie tylko język, ale i serce? Zabrałam talerze ze stołu i poszłam za nią.

– Masz przepis na kluski? – spytała, zerkając na mnie kątem oka.

– Mam. Chcesz?

– Chcę, ale nie dla siebie – odpowiedziała z tajemniczym uśmiechem. – Dla sąsiadki. Żebym mogła się pochwalić, że takie coś jadłam u synowej.

Zaskoczyła mnie

Następnego dnia rano siedziałyśmy razem w kuchni. Dopijałam zimną kawę, ona miała przed sobą kartkę i długopis.

– No to dyktuj – powiedziała z takim tonem, jakby zarządzała spotkaniem zarządu spółdzielni.

– Najpierw kluski. Zwykłe, domowe. Jajko, mąka, trochę ciepłej wody. Wyrabiasz, kroisz, gotujesz.

Nie dodajesz masła do ciasta?

– Nie.

– Hm. No dobrze, mów dalej.

Dyktowałam składniki na masę makową, krok po kroku. Teściowa notowała, od czasu do czasu podnosząc wzrok znad kartki.

– Skórka pomarańczowa kandyzowana, dobrze widzę?

– Tak. I miód gryczany, ale można też akacjowy.

– No tak, to oczywiste – mruknęła, choć było widać, że notuje dokładnie każde słowo.

Nagle zatrzymała się, spojrzała na mnie i powiedziała:

Nie sądziłam, że jesteś taka dokładna.

– Bo zazwyczaj nie jestem – zaśmiałam się. – Ale przy jedzeniu się spinam.

– Może to i dobrze. Chociaż… nie miałam pojęcia, że tyle energii w to wkładasz.

Zaskoczyła mnie. To było chyba pierwsze coś na kształt... uznania?

– Ty też się spinasz? – zapytałam ostrożnie.

– Zawsze. Tylko może niepotrzebnie – powiedziała cicho. – Myślałam, że jak czegoś nie przypilnuję, to się rozleci. A przecież ty dajesz radę. I to jak.

Zamilkłyśmy na chwilę.

– No i co, zapisane? – zapytałam w końcu, pokazując na jej kartkę.

– Zapisane. Choć i tak pewnie nie wyjdą mi takie dobre.

– Wiesz... może i nie – odparłam. – Ale zawsze możesz przyjść na dokładkę.

Roześmiała się. I ja też.

Cieszyłam się spokojem

W drugi dzień świąt siedzieliśmy razem przy stole, popijając herbatę z goździkami. Teściowa zajęła swoje ulubione miejsce – blisko kaloryfera i z widokiem na kuchnię. Nikt się nie spieszył. W tle cicho sączyły się kolędy z radia.

Może ktoś ma ochotę na kluski z makiem? – zapytałam.

– Ja poproszę! – krzyknęła moja córka.

– A ty? – spojrzałam na teściową.

Skinęła głową i podała mi talerzyk. Nałożyłam jej porcję i czekałam. Wzięła pierwszą łyżkę, potem drugą. Nic nie mówiła. Patrzyła w okno, na lekko padający śnieg.

Pyszne – rzuciła cicho po chwili. I znów zamilkła.

Mój mąż spojrzał na mnie z uśmiechem. Zbliżył się, objął mnie ramieniem i szepnął:

– Nie wiem, co dodałaś do tych klusek, ale to powinien być obowiązkowy składnik każdej Wigilii.

– Chcesz wiedzieć? – odpowiedziałam równie cicho. – Upór i kapkę satysfakcji.

– I trochę miłości? – dodał.

– Trochę.

Teściowa podniosła wzrok. Zerknęła na nas i... uśmiechnęła się. Bez słowa. Tylko tak, zwyczajnie. Pierwszy raz od lat. W tamtej chwili nie potrzebowałam niczego więcej. Nie było fanfar, wzruszających przemówień, ani nagłego „nawrócenia”. Była ta jedna rzecz, na którą czekałam: cisza. I smak klusek z makiem, które przemówiły za mnie.

Nina, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama