„Teściowa krytykowała moje zakupy spożywcze, dlatego rzuciłam jej wyzwanie. Po 2 dniach przepraszała, bo miała dosyć”
„Wieczorem, gdy leżałam w wannie, zrodził się plan. A co by było, gdyby oddać teściowej nasz tygodniowy budżet i powiedzieć: proszę bardzo, zrób zakupy, ugotuj, zaplanuj posiłki, zobaczymy, jak daleko zajedziesz? Uśmiechnęłam się pod nosem. No to zobaczymy, Haniu, ile kosztuje ta twoja oszczędność”.

- Redakcja
– A po co ci ten łosoś? – spytała teściowa, nachylając się nad moim koszykiem w markecie, jakby był jej własny. – Przecież to drożyzna. Śledź z puszki też by wystarczył. I na pewno smaczniejszy.
Nie odpowiedziałam. Przez sześć lat naszego małżeństwa zdążyłam przywyknąć do tego, że każda sobota oznacza wspólne zakupy z Maćkiem... i kontrolę Hani. Ona nie potrafiła przejść obojętnie obok żadnej mojej decyzji zakupowej. A to za drogo, a to za dużo, a to niezdrowe. Komentowała wszystko – od pomidorów po papier toaletowy.
– Lubię łososia – rzuciłam spokojnie.
– Lubić to można disco polo. Ale płacić pięć dych za rybę, która smakuje jak karton? – westchnęła z udawaną troską. – Z tego obiadu na tydzień bym zrobiła.
Maciek spojrzał na mnie błagalnie. On zawsze próbował tonować sytuację. Ale ja już miałam dość. Za każdym razem to samo. Wchodzę do sklepu jak dorosła kobieta, a wychodzę jak uczennica z naganą od surowej nauczycielki.
Wyzwanie przyjęte
W niedzielę po obiedzie, kiedy teściowa znowu zaczęła moralizatorskie kazanie nad moim rosołem („za dużo mięsa, Malwinko, kiedyś to się gotowało na kościach i było dobrze!”), nie wytrzymałam.
– To może zrób zakupy sama – rzuciłam, odkładając łyżkę. – Na cały tydzień. Tak, jak my robimy. Jedzenie, chemia, wszystko. Dam ci nasz budżet. Zobaczysz, jakie to proste.
Hania spojrzała na mnie, jakby nie usłyszała.
– Że co?
– Budżet – powtórzyłam. – 550 złotych na tydzień. Dla trzyosobowej rodziny. Wliczając wszystko, od chleba po proszek do prania.
Maciek odchrząknął. Wiedział, że jak już coś sobie ubzduram, to nie ma odwrotu.
– Zgoda – odpowiedziała Hania, prostując się. – Ale co to za eksperyment? Przecież ja w swoim czasie... – i już miała odpalić opowieść z 1983 roku, jak to pół miasta wykarmiła za dwie dychy i litr octu.
– Bez legend, tylko konkrety – przerwałam. – Zobaczysz, jak to jest planować każdy grosz, kiedy wszystko kosztuje trzy razy więcej niż wtedy, kiedy półki w sklepach były puste.
W poniedziałek rano dałam jej kopertę z pieniędzmi. Ubrała się jak na bitwę: wygodne buty, torba na zakupy, notatnik.
– To będzie ciekawe – rzuciła jeszcze do Maćka, który patrzył na nas jak na dwie kobiety szykujące się do wojny. Może i miał rację.
Wieczorem wróciła z siatkami. Jedną. Włożyła zakupy na stół. Chleb, jajka, kostka masła, dwa ogórki i opakowanie pierogów.
– Coś mało... – odezwał się Maciek.
– To są porządne rzeczy, a nie byle co. Nie będziemy jeść śmieci. – Otworzyła lodówkę. – Jutro pomidorowa. Z przecieru. A pojutrze... no... zobaczymy.
Spojrzałam na nią i zrozumiałam jedno: zaczyna się.
1:0 dla mnie
Już drugiego dnia eksperymentu mina teściowej zaczęła rzednąć. Siedziała przy stole z zeszytem i kalkulatorem, mrucząc pod nosem:
– Makaron podrożał. I ser. Aż tak?! – Przewróciła kartkę. – A przecież w gazetce była promocja…
– Co na obiad? – zapytał Maciek, wychylając się z salonu.
– Pomidorowa – odpowiedziała krótko.
– Ale wczoraj była.
– Zupa jest na dwa dni, Malwina tak gotuje, prawda? – spojrzała na mnie wyzywająco.
– Ja czasem robię na trzy, jak jest dużo. Ale wtedy dokładam mięso, warzywa, coś jeszcze...
– Mięso kosztuje – syknęła. – Trzeba się nauczyć kombinować.
Wieczorem w lodówce były tylko resztki i kartka z napisem „nie otwierać za często – ucieka zimno”. Maciek wyjął jogurt i spojrzał na datę.
– Przeterminowany...
– Nie wyrzucaj! – krzyknęła teściowa. – To tylko dwa dni, nic mu nie będzie. Kiedyś się nie patrzyło na daty!
– Kiedyś też nie było internetu, ale teraz jest – burknął Maciek i zamknął lodówkę z westchnieniem.
W czwartek podniosłam delikatnie temat.
– Jak ci idzie?
– Świetnie – odparła, choć głos miała jakby cieńszy. – Wszystko pod kontrolą. – I zaraz potem: – Malwinko, a masz może w domu ryż? Bo mój się skończył. I może trochę mąki? Tak na naleśniki...
– Miałam, ale zjadłam z łososiem – uśmiechnęłam się słodko.
Zamilkła. Przez chwilę sądziłam, że mnie ochrzani. Ale nie. Wstała, zabrała torbę i wyszła. Wróciła godzinę później z najtańszym ryżem w plastikowym worku.
– Był po 4,99. Ale tylko kilogram. Wiesz, że teraz nawet kasza droższa od czekolady?
Zaczynała rozumieć. A ja zaczynałam się bawić.
Jakość kosztuje...
W piątek rano teściowa wpadła do kuchni z miną, jakby właśnie ktoś jej zgubił emeryturę.
– Wiesz, ile teraz kosztują jajka? Dziesięć sztuk – nawet 20 złotych! Toż to rozbój w biały dzień!
– Tylko jeśli chcesz takie z numerkiem „0”. A jak ci bez znaczenia, to za dychę znajdziesz – odpowiedziałam spokojnie, pijąc kawę. – Ale wiadomo, jakość kosztuje.
– Nie bądź złośliwa, Malwino – warknęła. – Po prostu próbuję was wyżywić za te śmieszne pieniądze, które mi dałaś.
– To nie śmieszne pieniądze, to nasz realny budżet. A raczej był. Bo ja z tego jakoś gotowałam i nie marudziłam.
Maciek wszedł właśnie do kuchni, zerknął na nas i... zawrócił. Od tygodnia poranki przypominały pole minowe. Wiedział, że jak się odezwie, oberwie rykoszetem.
– Już mam dosyć! – wybuchła nagle teściowa, rzucając zeszytem na blat. – Nic nie starcza, wszystko się kończy, a lodówka pusta. Gdzie się podziały czasy, kiedy człowiek robił zakupy na cały tydzień i jeszcze zostawało?
– Właśnie próbujesz żyć w tych czasach – odpowiedziałam chłodno.
– To się nie da, Malwinko! Nie da się! – krzyknęła. – A jak się da, to chyba tylko jedząc parówki z promocji i popijając kranówką!
– Albo kombinując, planując, czytając etykiety, chodząc do trzech sklepów, żeby zaoszczędzić trzy złote – wyliczyłam. – Tak wygląda mój każdy tydzień.
Usiadła ciężko na krześle. I po raz pierwszy od lat wyglądała... bezbronie.
– Nie sądziłam, że to aż tak ciężkie.
– No to teraz już wiesz.
Poczułam dziwną mieszaninę triumfu i... współczucia. Może pierwszy raz od dawna zobaczyła mnie nie jako „żonę jej syna”, tylko kobietę, która dzień w dzień robi cuda z niczego.
Lekcja pomogła
W sobotę rano Hania przyszła do kuchni wcześniej niż zwykle. Zamiast narzekać, usiadła przy stole i zamilkła. To już samo w sobie było podejrzane.
Zrobiłam dwie kawy, jedną postawiłam przed nią. Nie podziękowała, ale spojrzała jakoś inaczej. Spokojniej.
– Wiesz, Malwino... – zaczęła cicho. – Ja chyba nie rozumiałam, w czym rzecz. Myślałam, że jak się ma pieniądze, to się je po prostu wydaje. Że zakupy to nie problem, tylko kwestia rozsądku. A tu się okazuje, że to jedna wielka łamigłówka.
– I każda decyzja kosztuje – potwierdziłam. – Masło czy oliwa? Jogurt czy ser? Płyn do naczyń czy może papier toaletowy, bo obu nie starczy.
Westchnęła ciężko, mieszając kawę.
– Cały tydzień myślałam, że ci coś udowodnię. Że pokażę, jak się oszczędza. A tu przychodzi środa i nie masz z czego ugotować obiadu. I tylko patrzysz na rachunek i próbujesz zrozumieć, gdzie poszło te pieprzone pięćset złotych.
Spojrzałam na nią. Miała spuszczoną głowę.
– To nie chodzi o to, że źle robiłaś – powiedziałam, łagodząc ton. – Tylko o to, że czasy się zmieniły. I że my, młodzi, nie mamy już tych zapasów w piwnicy, nie dostajemy siatek z pracy ani bonów do Peweksu. Wszystko trzeba wypracować.
Milczała chwilę. A potem skinęła głową.
– Chyba powinnam przestać ci tak zaglądać do koszyka.
– Byłoby miło – uśmiechnęłam się. – Albo chociaż robić to po cichu.
Zachichotała. Po raz pierwszy od dawna. I to wtedy właśnie pomyślałam, że może coś się między nami zmieniło.
Chciałam podziękować teściowej
W niedzielę teściowa przyszła z własnym ciastem. Bez zapowiedzi. W drzwiach uśmiechnęła się nieśmiało, jakby nie była pewna, czy w ogóle ją wpuszczę.
– Upiekłam jabłecznik. Z tanich jabłek. – Podała mi blachę owiniętą ściereczką. – Bo te droższe to „dla fanaberii”, jak sama mówiłaś.
– Mówiłam? – zdziwiłam się.
– No dobra, myślałam, że tak byś powiedziała – wzruszyła ramionami i weszła do środka. – Ale wyszedł dobry.
Spróbowaliśmy po obiedzie. Był kwaśny, mało słodki, za to ciasto idealnie kruche. Takie jak lubię. I nagle zdałam sobie sprawę, że... to jej sposób na „przepraszam”.
– Mamo – powiedziałam, odstawiając talerzyk – chciałam ci podziękować. Serio. Nie tylko za ciasto. Za ten cały tydzień.
– Ja raczej powinnam dziękować – burknęła, patrząc na okruszki. – Za lekcję pokory.
Maciek patrzył na nas z szeroko otwartymi oczami. Wiedział, że coś się właśnie wydarzyło. Coś dużego. Coś ważnego.
– A wiesz co? – dodała jeszcze teściowa. – Jak będziesz kiedyś miała za dużo pieniędzy... to i tak nie kupuj łososia. Dalej uważam, że to przereklamowana ryba.
Roześmiałam się.
– A ja ci wtedy kupię całą sztukę. Na urodziny.
– Ale ty jesteś złośliwa – parsknęła, ale jej oczy się śmiały.
I wtedy zrozumiałam: może się nigdy nie pokochamy jak matka z córką. Ale przynajmniej już wiemy, jak bardzo można się nie doceniać.
Malwina, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Moi synowie fatalnie wybrali żony. Baba z targu ma więcej wdzięku i ogłady niż te panienki z pudrowanym noskiem”
- „Stary zegarek w spadku po mamie skrywał prawdziwy skarb. W środku znalazłam karteczkę z tajemniczym numerem”
- „Za zamkniętymi drzwiami mamy z żoną swoją tajemnicę. Gdy wścibscy pytają, czemu nie mamy dzieci, zbywamy ich uśmiechem”